W sprawie udziału w wyborach ludzie mają prawo do wątpliwości, wahania, a przede wszystkim do zrobienia tego, co zechcą. I w żadnym z możliwych wariantów, naprawdę, w żadnym – ich decyzja nie będzie świadczyła o tym, czy są ludźmi przyzwoitymi – pisze filozof i eseista Tomasz Stawiszyński
Co zrobić z prezydenckim głosowaniem pocztowym, które PiS planuje na 10 maja? Wziąć udział w wyborach przeprowadzonych z pogwałceniem demokratycznych reguł, czy bojkotować to ułomne głosowanie? Takie pytanie zadaliśmy szanowanym uczestnikom i uczestniczkom polskiego życia publicznego. Zamieściliśmy już odpowiedzi prof. Krystyny Skarżyńskiej, prezydenta Bronisława Komorowskiego, Agnieszki Graff i Magdaleny Staroszczyk, prof. Andrzeja Rycharda. Wkrótce teksty m.in. prof. Jerzego Zajadły, Jerzego Stępnia, Adama Wajraka
Poniżej publikujemy odpowiedź Tomasza Stawiszyńskiego, filozofa, eseisty i redaktora TOK FM.
Zacznijmy od deklaracji.
Na pytanie, czy powinno się w nadchodzących wyborach prezydenckich głosować, czy też nie, odpowiadam: powinno się zrobić tak, jak się uważa.
Sensowne argumenty przemawiają zarówno za bojkotem, jak i za udziałem.
W pierwszym przypadku można wskazać okoliczność, że nie z wyborami tu mamy do czynienia, a z ewidentnym wyrobem wyboropodobnym, który z pewnością nie spełnia demokratycznych standardów. Po prostu – w demokracji wybory poprzedza kampania wyborcza, w której na równych prawach mogą wziąć udział wszyscy kandydaci. W ramach kampanii przedstawiają oni swoje programy, spotykają się z wyborcami, biorą udział w dyskusjach o odpowiednio skonfigurowanych parytetach. A wszystko po to, żeby każdy głos miał szansę w pełni wybrzmieć.
Cóż, nie trzeba być wnikliwym analitykiem polskiej sceny politycznej, żeby stwierdzić rzecz oczywistą – pandemia koronawirusa uniemożliwiła kampanię wyborczą wszystkim zakwalifikowanym kandydatom poza jednym, czyli obecnie urzędującym prezydentem.
Udawanie, że nagle, po wielu latach obchodzenia się z prawem w sposób nacechowany, delikatnie rzecz ujmując, daleko idącą elastycznością, PiS’owi tak bardzo zależy, żeby terminu procedury wyborczej dotrzymać – wygląda na cyniczną grę. Powód jej prowadzenia jest jasny i wszyscy o nim wiedzą. Szanse Dudy na reelekcję są przy takich parametrach ogromne. Przy innych także oczywiście były ogromne, ale jednak nie do takiego stopnia. Akt bojkotu staje się tu więc czymś na kształt politycznej manifestacji: nie biorę w tym udziału, nie gram znaczonymi kartami, odchodzę od stolika.
Z drugiej jednak strony – i to jest poważny argument za głosowaniem – dlaczego właściwie oddawać zwycięstwo Dudzie walkowerem? Zwolennicy bojkotu twierdzą, że głosowanie jest równoznaczne z legitymizacją sposobu sprawowania władzy przez PiS. Ale jeśli legitymizacją ma być korzystanie z narzędzi, które dają niezerowe prawdopodobieństwo, żeby tę władzę istotnie ograniczyć – to jak nazwać korzystanie z narzędzi, które nie dają na to absolutnie żadnych szans? Zapewnienie obecnemu prezydentowi płynnego continuum w sprawowaniu urzędu nie jest legitymizacją, a zachowanie, które może tę płynność cokolwiek zakłócić, jest? Powiedzmy sobie szczerze, jest to logika raczej nieprzekonująca.
Wydaje się więc, że szala nieznacznie przechyla się jednak na rzecz udziału w prezydenckiej elekcji. Dopóki w Polsce nie zapanuje ustrój totalitarny, w którym wybory ustawiane będą w gabinetach centralnych, dopóty nie będzie dobrych powodów, żeby odmawiać w nich udziału.
Dotyczy to także tego czegoś, co przed nami, a czego z powodów, o których była mowa wyżej, wyborami nazwać się nie da. Ale co, tak podpowiada zasada rzeczywistości, może jednak przynieść podobny do wyborów efekt, mianowicie – odsunięcie Dudy od władzy.
Nie zmienia to zarazem prawdy oczywistej – gdybyśmy żyli w normalnym kraju, te wybory zostałyby przesunięte. W takich warunkach, jakie mamy dzisiaj, w obliczu realnego ryzyka epidemiologicznego, które wzrasta wprost proporcjonalnie do niewczesnego wycofywania restrykcji – co jest kolejną odsłoną albo cynizmu, albo głupoty rządzących, albo też konglomeratu obu tych cech – sprawa jest ewidentna.
Dlaczego jednak zadeklarowałem na początku, że każdy powinien zrobić to, co uważa?
Dlatego, że męczy mnie ten dominujący w polskiej debacie publicznej, wiecznie podniesiony moralistyczny ton. Męczy mnie permanentne stosowanie szantażu emocjonalnego jako instrumentu w dyskusji. Męczy mnie nieustanne kwalifikowanie każdego zachowania, każdego wyboru, każdego przekonania jako bezalternatywnej ekspresji dobra albo zła, światła albo ciemności.
Męczy mnie gładkie utożsamianie poglądów z ludźmi i kompulsywne dzielenie zwolenników i przeciwników danego przekonania czy opcji politycznej wedle kategorii „przyzwoitości”.
Męczy mnie całkowity paraliż realnej debaty, jaką tego rodzaju zabiegi wywołują. Bo przecież ludzie „przyzwoici” nie muszą szukać merytorycznych racji dla swoich przekonań, nie muszą przedstawiać szczegółowego uzasadnienia własnych tez, nie muszą przyglądać się ani im, ani sobie, krytycznym okiem. Rzec by można, że to by w zasadzie „przyzwoitym” ludziom urągało. Przyznajmy, jest coś wręcz niestosownego w poszukiwaniu rozległych uzasadnień dla spraw moralnie oczywistych.
Ale nade wszystko męczy mnie kompletny brak miejsca na niepewność, na wątpliwości, na wahanie.
Kto się waha, kto nie wie, jak postąpić, kto nie ma na dzień dobry gotowej recepty, kto nie godzi się, żeby pod wpływem moralnego szantażu błyskawicznie przystąpić do jakiegoś obozu – ten bardzo często kwalifikowany bywa jako zdrajca, zaprzaniec, albo pożyteczny idiota nieświadomie pracujący na rzecz przeciwników.
Tę atmosferę permanentnego pośpiechu, permanentnej emocjonalnej presji – żeby już teraz, natychmiast, opowiedzieć się, wesprzeć, potępić, oburzyć, wściec, albo zmartwić – dodatkowo jeszcze potęgują media społecznościowe. Przykuwające naszą uwagę; intensywnie oddziałujące na emocje, czyli na tę sferę psychiki, którą najprościej kształtować; wciąż domagające się błyskawicznej reakcji, lajka, komentarza, opowiedzenia się tu albo tam. W sferze polskiej debaty publicznej wyjściowo i tak nie ma wiele miejsca na ostrożność i namysł, ale kiedy debata przenosi się do sieci, miejsce to kurczy się do rozmiarów cząstki elementarnej.
W efekcie realna dyskusja staje się niemożliwa. Dyskusja zakłada bowiem, że obie – albo więcej – zaangażowane w nią strony przyjmują wyjściowo, że mogą się mylić. I że do rozmowy zasiadają właśnie po to, żeby swoje stanowiska w danej kwestii poznać, przyjrzeć się im krytycznie, a następnie – niewykluczone – zmienić zdanie, jeśli się okaże, że ktoś coś widział w sposób niepełny czy błędny. W modelu moralistycznym natomiast strony z góry wiedzą, jak jest, a każde odstępstwo od kultywowanej przez nie ortodoksji, kwalifikują natychmiast jako dowód moralnego zepsucia heretyków. A przecież z heretykami, z ludźmi upadłymi, się nie dyskutuje, bo też i nie ma o czym.
Wbrew pozorom, nie jestem naiwnym idealistą i nie uważam, że w polskiej sferze publicznej możliwe jest, ot tak, zaprowadzenie nowych porządków. Albo że Prawo i Sprawiedliwość gotowe jest na merytoryczną debatę na jakikolwiek temat. Bynajmniej. Podstawowe narzędzia, jakimi posługują się dziś rządzący to siła (przemoc), perswazja (propaganda) i podstęp (manipulacja). Te trzy jakości doskonale łączy w sobie właśnie szantaż moralny, jeden z ulubionych środków erystycznych w arsenale PiS. Opowieści o tych, co stoją tam, gdzie „ZOMO”, układzie, łże-elitach i „zdradzieckich mordach”, to wszak szantaż moralny w najczystszej postaci. Idzie z nim w parze także paniczny lęk przed wszelkiego rodzaju wątpliwościami, namysłem, nieoczywistością.
Problem jednak polega na tym – co wnikliwie przez całe życie opisywał zmarły niedawno francuski antropolog René Girard – że w głębokich rejestrach każdego, podkreślmy: każdego, konfliktu działa zasada mimetyzmu. To znaczy bezwiednego upodabniania się do siebie zwaśnionych stron. Kierunek jest prosty – w miarę zaostrzania się sporu, podobieństwo rośnie. Nie znaczy to wcale, że racja – merytoryczna i moralna – w takim sporze rozkłada się równomiernie. Nic z tych rzeczy. Rację może mieć jeden lub drugi – co nie zmienia faktu, że obaj w równym stopniu podlegają opisywanemu przez Girarda mechanizmowi.
Otóż wydaje mi się, że w polskiej sferze publicznej – jak i w każdej innej zresztą – mamy do czynienia właśnie z takim zjawiskiem. Tu, znowu, deklaracja: nie jestem „symetrystą” i nie uważam ani, że racja jest równo po obu stronach, ani że to, co wyprawia Prawo i Sprawiedliwość mieści się w granicach nowoczesnej demokracji. Niemniej pewne specyficzne wzmożenie, niechęć do niuansowania, lęk przed wątpliwościami, agresywny moralizm, zero-jedynkowość, tendencja do rozdzierania szat i okrzykiwania zdrajcą albo sługusem wroga każdego, kto ma inne zdanie – te właściwości rozkładają się w polskiej polityce w sposób bardzo demokratyczny, słowem, można je spotkać po wszystkich stronach barykady.
Atmosfera, jaką to generuje, jest wprost nieznośna. Dlatego też upominam się tutaj także – a może raczej przede wszystkim – o tych, dla których sprawa wyborów nie jest wcale jednoznaczna. O tych, którzy nie wiedzą jeszcze jak postąpić, bo nie potrafią podjąć decyzji. Bo się wahają. Bo może zdecydują co zrobić w ostatniej chwili.
Otóż – powiedzmy to sobie jasno – mają do tego prawo.
Prawo do wątpliwości, wahania, a przede wszystkim do zrobienia tego, co zechcą. I w żadnym z możliwych wariantów, naprawdę, w żadnym – ich decyzja nie będzie świadczyła o tym, czy są ludźmi przyzwoitymi.
Zarówno przyzwoitych, jak i nieprzyzwoitych bowiem można spotkać wśród przedstawicieli wszystkich światopoglądów, nacji, religii, kultur oraz – last but not least – obozów politycznych.
Nawet w Polsce, choć niektórym wyda się to zapewne niedorzecznością.
Tomasz Stawiszyński - filozof, eseista, redaktor Radia TOK FM. Autor m.in. książki „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”.
Dyskusja na temat wyborów prezydenckich jest niezwykle pilna, bo nawet w redakcji OKO.press panują sprzeczne opinie. Jedni uważają, że należy próbować wziąć udział w wyborach, zdając sobie sprawę z ich ułomności oraz z faktu, że w istocie nie będą demokratyczne, bo inaczej oddajemy pole PiS. Inni – że należy bezwzględnie zbojkotować głosowanie, które będzie antydemokratyczną farsą.
Opublikowaliśmy już następujące głosy:
filozof, eseista, autor książek „Potyczki z Freudem", „Co robić przed końcem świata", „Ucieczka od bezradności", "Misja Sowy" oraz "Reguły na czas chaosu" ; w radiu TOK FM prowadzi m.in. „Kwadrans filozofa" i „Godzinę filozofów" oraz - wraz z Cvetą Dimitrovą - podcast internetowy „Nasze wewnętrzne konflikty"; twórca podcastu „Skądinąd" dostępnego m.in. na Spotify, Apple Podcasts i Google Podcasts; stały felietonista „Tygodnika Powszechnego"; jego teksty i audycje można znaleźć na stronie www.stawiszynski.org
filozof, eseista, autor książek „Potyczki z Freudem", „Co robić przed końcem świata", „Ucieczka od bezradności", "Misja Sowy" oraz "Reguły na czas chaosu" ; w radiu TOK FM prowadzi m.in. „Kwadrans filozofa" i „Godzinę filozofów" oraz - wraz z Cvetą Dimitrovą - podcast internetowy „Nasze wewnętrzne konflikty"; twórca podcastu „Skądinąd" dostępnego m.in. na Spotify, Apple Podcasts i Google Podcasts; stały felietonista „Tygodnika Powszechnego"; jego teksty i audycje można znaleźć na stronie www.stawiszynski.org
Komentarze