„Siedzimy sobie przy stole i Ali pyta: »Co ja mam zrobić ze swoim życiem?« Super, co nie? My musimy im wymyślić przyszłość” - opowiada wolontariuszka, która mieszka opodal przygranicznej strefy stanu wyjątkowego i pomaga uchodźcom, w lesie i w swoim domu
Wchodzę do domu K. - mieszka obok strefy stanu wyjątkowego na polsko-białoruskiej granicy. W progu staję zaskoczony. W pokoju mężczyzna, ciemnoskóry z dostojną brodą i tonami bólu w oczach. Uchodźca. Z trudem zdobywa się na lekki uśmiech. Na powitanie kładzie rękę na serce. „Mustafa” mówi cicho.
K.: Znaleźliśmy go, gdy umierał w trawie na poboczu drogi z Hajnówki do Kleszczeli. Pod sosenką.
Krzysztof Boczek: Leczycie go tutaj?
Byli lekarze i dochodzi do siebie. Od kilku dni. Gdy przyjechał, to go wnosiliśmy – był nieprzytomny, potem nie potrafił chodzić. Idąc do łazienki z jednej strony wspierał się na moim ramieniu, z drugiej – ustawiłam krzesła. Potem ktoś pożyczył kule.
Pomyśl, co granica robi z ludźmi, jeśli wchodzi tam zdrowy człowiek, a po 8 dniach już jest z niego warzywo. Mustafa mówi, że granica to jest „inferno” – piekło. Rzeka śmierci, którą płyną masy ludzi. On nie widział nigdy czegoś takiego. Nie wiedział, że tak można traktować ludzi.
Jak?
Masa ludzi uwięziona między jednymi a drugimi zasiekami drutu. Nie ma tam czystej wody, jedzenia, są przemarznięci, śpią na gołej ziemi. Mustafa mówi, że na granicy cały czas płaczą dzieci. I proszą o wodę.
Wczoraj w okolicach Narewki trafiłam na grupę z Iraku. Wyszli skatowani z tamtej strony. Twarze sine, pokopane przez straże białoruskie. Wiele osób mówi o tej brutalności. Ostatnio Syryjczyk pod Hajnówką miał spuchnięty łuk brwiowy, oko i siniec pod okiem – kopali go po twarzy.
I ci skatowani z Iraku siedzą, tacy młodzi. Bystre oczy, a te twarze posiniaczone. Jest słoneczny dzień, ostatnie liście jeszcze na drzewach, ciepła pogoda wreszcie, a z ich poranionych i spuchniętych nóg coś cieknie.
Soran, wykładowca uniwersytecki – musiał uciekać, bo za pracę nie dostaje wypłaty. „Moje imię brzmi jak jeden z naszych kurdyjskich języków – sorani. Dumne imię jak język”. A Soran mdleje z powodu odwodnienia, bo od 5 dni nie pił wody.
Jego żona, Bezhani: „Moje imię oznacza piękny i rzadki kwiat, który rośnie wysoko w górach”. A Bezhani ma nogi jak wyjęte z wanny po 2 dobach.
Pokazuje na kolejną osobę – tutaj pada imię, które zapomniałam, ale oznaczało ono „Decyzja”. Decyzja ginie w oczach, pod tymi pięknymi drzewami.
Pomyślałam: wy wszyscy jesteście tym rzadkim kwiatem, tą decyzją, tym dumnym językiem i giniecie w tym lesie, a każdy ma was w dupie.
Każdy to chyba nie. Wy jesteście.
No tak, ale muszą uważać na wszystkich.
Oni przychodzą do Polski niewinni jak dzieci. Ci wczoraj wybiegali na łąki tak jawnie, że jeszcze tak nie widziałam.
Pytają się: „Ale dlaczego ktoś chce mnie aresztować? Dlaczego mamy uważać na innych ludzi? Dlaczego nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni? Wystarczy na nas spojrzeć – my jesteśmy tacy słabi, bezbronni. I nic nie mamy”.
I co ja mam im powiedzieć? Jak mam to wytłumaczyć w tym lesie, że ma uważać? Ludziom, którzy nie jedli 5 dni!
Mustafa to nie jest pierwszy imigrant w twoim domu?
Nie. Od 5 tygodni im pomagam. Irak i Turcja – Kurdowie, to większość. Też Maroko, Egipt.
Zazwyczaj są tu 2 noce i 2 dni. By dojść do siebie. Niektórym wystarczy na to kilka godzin. Zrzucą te brudne ciuchy, ogolą się, umyją i zaczynają się uśmiechać. Przestają chcieć się zlać z otoczeniem, zniknąć - tej sztuki uczą się w lesie, na granicy.
Nagle widać, że to są ludzie, którzy mają swój świat, przyzwyczajenia. Że ktoś pijał kawę rano w kawiarni, ktoś wychodził na podwórze z kumplami.
Pierwszy człowiek, który trafił do mnie, Ali, musiał uciekać z Iraku. Przez 4 doby chodził boso po bagnach i pił z nich wodę. Gdzieś tam go znalazła M., ale jakoś jej zniknął z kompasu. Nagle wypłynął w samym centrum naszej miejscowości. Wszedł do parku miejskiego i usiadł na ławce. Już był tak zdesperowany, załamany, że wszystko było mu jedno. Niech robią, co chcą.
I nikt na niego nie zwracał uwagi.
Pomogłyśmy mu. Wyglądał jak człowiek, który wyszedł po bułki: już miał buty, dżinsy, kurtkę, telefon i power bank. I nic więcej. Głodny, wystraszony.
Przyszedł do mnie w kurtce, którą 2 tygodnie wcześniej oddałam na zbiórkę. Oddałam kurtkę, dostałam człowieka.
Siedzimy sobie przy stole i pyta mnie: „Co ja mam zrobić ze swoim życiem?” Super, co nie? (śmiech)
W tej tragedii znajdujesz dużo promieni słonecznych.
Bo to pomaganie jest czasami niesamowicie zabawne. Czasami. Wczoraj, gdy wróciłam po akcji w lesie, to tutaj, na tym dywanie płakałam. Mustafa mnie pocieszał.
Pojechaliśmy, by nieść grupie pomoc. Malusieńki kawałek lasu między 3 drogami. Nie znaleźliśmy ich. Ale były inne obozowiska. Jedna grupa prowadziła do następnej. W sumie ok. 50 osób. Miałam tam być chwilę, a byliśmy pół dnia.
Rozdaliśmy wszystko, co mieliśmy. A mieliśmy baaardzo dużo – plecaki trudne do uniesienia. Staraliśmy się tak porozdzielać, by każdy miał troszeczkę czegoś i każdy dostał wodę. Woda to największy problem -z braku czystej mają problemy z żołądkami, odwodnienia.
To niesamowite, że we współczesnym świecie najcenniejsza jest woda.
To ogromne cierpienie jest jak na wojnie, brak wody i jedzenia też, ale wszystko się dzieje tak po cichu, że część społeczeństwa próbuje zaprzeczyć, że to w ogóle ma miejsce.
Tu na Podlasiu niewielu pomaga?
Różnie. Wielu się boi, inni ignorują sytuację. To nie powinno człowieka usprawiedliwiać, ale tutaj jest tylu tradycyjnych i starych ludzi, że rozumiem, że to są obce dla nich kultury i budzą lęk. Te babcie z dziadkami na wioskach boją się, nawet kiedy to ja pojawiam się u nich w nocy. Nieraz tego doświadczałam – pukałam do kogoś, a on się chował.
Historia bania się tutaj sięga dawnych lat. Moja babcia od dawna mówiła: "Nigdy nikomu nie mów, że jesteś Ruska”.
Co?
Jestem Białorusinką podlaską. Moja babcia straciła wszystko w czasie pacyfikacji białoruskich wiosek w 1945-1946. Ci ludzie się bali. Boją się mówić po swojemu. Jest taki strach. To jest wdrukowane historycznie. Jak jesteś stąd i byłeś Ruskim, to byłeś gorszym obywatelem tego kraju. Jak PiS doszedł do władzy, to jakaś ich posłanka też mówiła, że nas trzeba wysłać na Księżyc albo na Białoruś.
Gdy walczyliśmy o Puszczę Białowieską w 2017, to tutejsi byli za obroną drzew, ale bali się podpisać na liście. Bo „jak ktoś zobaczy moje nazwisko, to coś mi zrobi”.
Kamil Syller, inicjator akcji "zielone światło”, wspominał w wywiadzie, że stworzyliście wtedy zgraną grupę broniąc Puszczy i teraz też działacie razem.
To moi dobrzy znajomi. Podobno nasza grupa lokalnych wolontariuszy jest najprężniej działającą w całym pasie granicznym. Bo w 2017 roku sprawdziliśmy się w boju.
Ale my, miejscowi, którzy angażujemy się w pomoc, czujemy się już bardzo zmęczeni. Wczoraj łatwo znaleźliśmy ludzi w lesie, nie było patroli obok, wszystko poszło sprawnie. Ale gdy wróciłam do domu, to trzęsły mi się nogi. Ze zmęczenia. Robię to od ponad miesiąca cały czas.
Nie pracujesz?
Wzięłam urlop. Koleżanki z Białowieży już też wysiadają. Bo ile razy można nie spać w nocy, jak bardzo może to wejść w życie prywatne?
Np. w Hajnówce tak zaangażowanych jest ok. 10 osób.
Jak na 20 tysięczne miasto – to mało.
W Narewce podobnie. Nieraz z M. mówimy, gdyby tak każdy, kto popiera pomoc, wziął jednego uchodźcę do domu, to co by nam zrobili?
Ta akcja z wczoraj najbardziej ci utkwiła w głowie?
Nie. Pierwsza moja akcja, nad zalewem Siemianówka, zrobiła na mnie duże wrażenie. Była wtedy też reporterka OKO.press – Agata Kubis.
Pojechałam jako kierowca – potrzebne były lokalne tablice rejestracyjne. Musiałyśmy znaleźć czterech Kurdów na dużej przestrzeni. Dostałyśmy pinezkę i byłyśmy 5 m od nich, ale nadal nie widziałyśmy ich. Jaki to jest poziom zaszczucia, że człowiek tak stara zespolić się ze ściółką leśną, by nie mieć twarzy, by oddech był niesłyszalny.
To zrobiło na mnie takie wrażenie, że gdy wróciłam do domu, to ryczałam. Nie wiedziałam, że coś takiego może być w czasie pokoju. Pomyślałam jak to strasznie dehumanizuje człowieka - ma nie mieć twarzy, nie być słyszalny, ani widzialny. Ma przestać istnieć.
Ale z dystansu widzę, że to nie była straszna sytuacja.
To która była „straszna”?
Małżeństwo z Iranu. Droga za Kleszczelami. Ludzie w fatalnym stanie fizycznym, jeszcze gorszym psychicznym. Abuzar i Neda wyglądali jak ludzkie widma. Ledwo stali na skraju drogi. On okręcony workiem foliowym – wystawał mu spod kurtki - by było mu cieplej. Przemoczone nogi, cały dygotał. Ludzie o wielkiej łagodności, ale musieli uciekać z Iranu, bo on był represjonowany politycznie.
Rzucili się nam na szyję i wyli. To nie był płacz, to było wycie. Znali kilka słów po angielsku. Kobieta akurat mi padła na szyję i krzyczała: „My baby, my baby”.
Nie wiedziałam, o co chodziło. Potem się okazało, że 6 dni wcześniej poroniła - potknęła się w lesie, upadła, krwawiła. Ale musieli dalej iść. Nie mieli żadnych pieniędzy - resztki zabrali im białoruscy strażnicy na granicy. Nie mieli żadnych kontaktów, żadnych przewoźników, ani krewnych.
I my tam, na skraju drogi musieliśmy im wymyślić przyszłość. Nikt nas nigdy nie przygotowywał do takiej roli. My jesteśmy zwykłymi ludźmi. Pomoc prawna, medyczna – to już trudne. Ale to?
Ta para miała jedno marzenie – pojechać do miejsca, gdzie jest ciepło. Nic więcej wtedy nie chcieli. Bo było cholernie zimno tej nocy. Moja pierwsza myśl: zabiorę ich do siebie do domu. Ale nie mieli żadnego pomysłu na to, co dalej, zaś ja nie mogę ich mieć u siebie na zawsze. Jedyna opcja: procedura azylowa – wtedy łatwiej można było się o nią ubiegać.
Tym ludziom na poboczu drogi, przemarzniętym, musisz wytłumaczyć, że jak będą się ubiegać o azyl, to mają maks. 60 proc. na jego uzyskanie. Oni próbują jak mantrę zapamiętać: „I want asylum in Poland”. Przekręcają słowa i w głowie mają co innego, bo facet ciągle płacze.
I czekamy, aż ich zabierze straż. A potem, czy ich wywiozą do ośrodka, jak powinni, czy na granicę. Bo może znowu ich wyrzucą.
I co się stało?
Procedura azylowa jest w toku. Są w ośrodku w Czeremsze. W tej sprawie bardzo pomogły niemieckie media.
Z ludźmi, którzy u mnie mieszkają, prowadzimy długie rozmowy, na kilka dni stajemy się jak rodzina. Mam taki przeskok geograficzno-kulturowy, na tym i tak wielokulturowym terenie. Np. Egipcjanin, który siedzi u mnie przy stole, opowiada mi, jak się zabija wielbłądy, żeby były halall. I dlaczego tak. (śmiech)
Jemeńczyków jest dużo – bo tam wojna od dawna. Irakijczyków też. Ci mówią: „Ty myślisz, że u nas się wojna skończyła? Ona zeszła do podziemia. Nigdy nie wiesz, gdzie wybuchnie bomba, nigdy nie wiesz, kiedy będziesz miał prąd czy wodę”.
Raz miałam pomóc Syryjczykom. Super nowocześni i młodzi. Jacyś fryzjerzy. Potem się okazało, że mają po kilka tys. followersów na Instagramie. Jechali do mamy, do Luksemburga.
Pomyślałam: O cholera! Bo ja jakbym jechała do mamy, to kupiłabym sobie bilet, wsiadła i wysiadła. A jak oni chcą, to muszą napieprzać przez bagna i spać pod sosenkami.
Ludzie mówią, że nie widać, że oni są biedni. A czym jest bieda? To jakaś forma ludzkiego nieszczęścia. Grozi ci utrata życia, więzienie, nie możesz być tam, gdzie chcesz, bo wybuchła wojna.
Bieda to odbieranie prawa do marzeń. Ten Egipcjanin powtarzał mi: „Marzenia są takie ważne. One wyznaczają nam jakieś kierunki. Jak nie masz marzeń - jesteś martwy”.
On je miał. Z trójką kumpli, płynął tutaj rzeką przez 6 dni.
Bugiem?
Nie wiem, w którym miejscu go spushbackowali, ale myślę, że wyszedł wreszcie z Narewki. Nie potrafił podać nazw, ale widział żubry. Wyobraź sobie – hieroglify znad Nilu w Narewce (śmiech – red.).
Czasami już dostaję głupawki. Bo gdy wracam z akcji, to zanoszę się płaczem, a potem się z tego śmiejemy. To wszystko nas przerasta. Dawno nas przerosło.
Więc oni płynęli tak ze 2 tygodnie temu (połowa października – red.). Wtedy było bardzo zimno.
Płynęli pontonem?
Nie. Wpław! 6 dni w rzece, 6 nocy spali na brzegu, ale tak po godzinie - było za zimno. Wstawali i szli. Nie jedli przez te 6 dni. Pili po łyku wody z rzeki, bo bali się, że więcej to zaszkodzi.
Jego kumpli wyłapali pogranicznicy i wyrzucili na Białoruś. Hieroglifowi udało się uciec.
Gdy go ktoś znalazł, to w stanie ledwo żywym trafił do szpitala. Kumple, też w stanie ledwo żywym trafili w pas między drutami na granicy. Nikt nie wiedział, czy żyją – urwał się kontakt. Ojciec jednego z nich dzwonił cały czas z pytaniem: „Żyją?”. Płakał i płakał. A jego syn po kilku godzinach wyszedł ze szpitala i nadal był w fatalnym stanie. Straż go nie przejęła, więc trafił do mnie. Potem odezwał się, gdy był w Poznaniu. „Moi przyjaciele, których złapali pogranicznicy, są już w Niemczech. Szybciej niż ja!”.
To jak to zrobili?
Okazało się, że w lesie spotkali dwie irakijskie rodziny. Wielodzietne. Dzieci były małe i rodzice potrzebowali do nich niani. Więc ci rośli Egipcjanie nieśli je przez las. Irakijska rodzina, w dowód wdzięczności, zabrała ich ze sobą do Niemiec, bo już mieli ustawiony transport.
Niezłe historie. Póki jest happy end. A jak nie ma?
Z tych, co u mnie mieszkali, to nie miałam bez happy endu. Z tych napotkanych w terenie miałam jedną, choć generalnie to nie wiem co się z tymi ludźmi dalej dzieje – karmimy ich, dajemy im ciepłe rzeczy, power-banki i ich zostawiamy.
Kiedyś do strefy wjechałam nawet nie pytana - mam lokalne blachy. Mieliśmy znaleźć Jemeńczyka, który był w tak złym stanie, że poprzedniej nocy nie dał rady iść. Zatruł się brudną wodą. Zaczynał wpadać w hipotermię, dogorywał, więc oni - rodzina czy grupa - poszli dalej. Potem chcieli, by do nich dołączył, mieli już ustawionego przewoźnika.
Akcja miała być szybka, ale okazała się bardzo trudna. Tej nocy była łapanka, tam, gdzie był ten chłopak. I my nie wiedzieliśmy, czy jego też nie zgarnęli. Spędziliśmy część nocy czekając na sygnał, a ja z koleżanką wymyślałyśmy bezpieczną trasę. Odezwał się i pomogłyśmy mu. Był w strasznym stanie psychicznym. Padał na kolana, dziękując za to, że go ratujemy. Wpychał nam dolary. Oczywiście nie wzięłyśmy. Gdy wsiadł do auta, to jak zaczął płakać...
Rozdziera mi serce, że jeden człowiek jest w stanie paść przed innym na kolana i całować go w ręce albo buty, za to, że dostał wodę.
Dotarliśmy tam, gdzie miał być przewoźnik. To było miejsce, które znam – jeżdżę tam od dzieciństwa. Kojarzy mi się z zupełnie innymi klimatami i tam zostawiasz gościa, który ze swoich pustyń trafił w oszronione pola.
Następnego dnia pisał, że on tego nam nigdy nie zapomni, że uratowaliśmy mu życie. Po kilku dniach koleżanka, która była ze mną, dostała wiadomość: znowu jest na Białorusi. Nie mamy z nim teraz kontaktu. W tak złym stanie fizycznym i psychicznym znowu trafił do piekła, z którego starał się uciec.
Myślisz, że żyje?
Nie wiem.
Ale z reguły to przynosisz im szczęście.
Bo główną naszą zasadą jest bezpieczeństwo. Jeśli idziemy z pomocą do lasu i wiemy, że jest ryzyko ściągnąć na niego strażników, to wolimy, by te osoby były dłużej trochę głodne, ale aby były bezpieczne. By ich nikt nie wypchnął.
Wielu z nich chce zawrócić do domu. Ale nie ma takiej opcji. Jesteś bity, jesteś wypychany na druty, jeśli sam nie zrobisz kroków w stronę Polski. Słyszą: go to Poland.
Każdego, kogo spotkam, pytam, czy był pushbackowany. Wszyscy byli. Dopiero wczoraj spotkałam grupę Syryjczyków, którym to się jeszcze nie zdarzyło.
Od Mustafy wiem, że jest możliwość powrotu, jeśli dasz pogranicznikowi 100 euro, a za kolejne 100 euro zamówisz taksówkę do Mińska.
Ty się nie boisz? Masz dzieci...
Na razie nie. Moja mama bardzo się wystraszyła. Przyszła do mnie do domu, a tu akurat Mustafa na wersalce w opłakanym stanie. Od tego czasu dwie noce już nie spała. Dzwoniła do siostry do Warszawy: „Wytłumacz siostrze, że za to się idzie do więzienia.” A przecież taka pomoc jest legalna.
Dziś to mamie wytłumaczyłam.
A gdy wychodzisz nocą, to co z dziećmi?
Śpią. Dwa razy nie poszły do szkoły, bo nie zdążyłam wrócić rano, żeby je ubrać, albo byłam tak zmęczona po nocnej akcji, że spałam.
Dzieci nie wygadają o gościach?
Nie. Wiedzą, jaka jest sytuacja i że to są rzeczy, o których się nie mówi. Przerabialiśmy to.
Zresztą przekonujemy innych, że pomoc jest legalna, że nie możemy się ukrywać.
Mamy poczucie absurdu tej sytuacji. Normalnie nie robiłabym tak, że o 4 w nocy biorę torbę i pędzę przez krzaki wołając w lesie np. Salema! A za kółkiem obmyślając jaką bajkę mam wcisnąć, bo wjeżdżam do strefy. Wiem, że taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Że sobie ludzie organizują magazyny po domach z ciuchami, butami i innym towarem dla uchodźców w lesie, w workach, opisane i ponumerowane.
Bo kiedy trzeba szybko pojechać, to łatwo je zabrać. Gdy któryś wolontariusz potrzebuje jakieś rzeczy dla uchodźców, to podajemy sobie info: klucz jest na tarasie, w bucie, a rzeczy w tym i tym pokoju, w workach więc łatwo sobie znajdziesz.
To wszystko jest gdzieś na granicy groteski. Ale gdy dojeżdżam do lasu i spotykam te osoby, którym mamy pomóc, i widzę, jacy to fantastyczni ludzie, i że często im ratujemy to życie – dosłownie! - to widzę, że to, co robię, ma sens. Naprawdę.
Ale często i tak się zastanawiam: to sytuacja jest szalona, czy ja? I czasem najpierw mi się wydaje, że to ja zwariowałam.
Bo?
Pędzę w środku nocy, biorę nie wiadomo ile litrów wody na plecy, szukam kogoś, z jakimś światełkiem, wchodzę w krzaki, sama nie wiem, przez co przechodząc, chowamy się od samochodów, patrzymy czy nie ma ogona, jeśli jest, to gubimy go. To nie jest normalne.
Ale gdy docieram do ludzi, to widzę, że to sytuacja jest szalona. Bo powinny tu działać organizacje pomocy humanitarnej, a nie my. Bo politycy wysyłali wojsko, by zamykać ludzi w obozie koncentracyjnym, który jest takiej długości, co nasza granica z Białorusią.
Nie masz wrażenia, że tworzycie Podlasie podziemne?
Mam. Nawet ostatnio o tym rozmawiałam. Tajne miejscówki, tajne magazyny, jakieś akcje po nocy, wyjeżdżanie potajemnie. Podziemie.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze