Niepokojące są fascynacje Vance’a antydemokratyczną ideologią. Esencją Projektu 2050 jest usunięcie ograniczeń władzy prezydenta i koncentracja jak największej władzy w jego rękach. Można się obawiać, że Vance mógłby z takiej władzy zrobić znacznie dalej idący użytek, niż Trump
W najbliższy wtorek, 5 listopada, James David Vance, dziś senator z Ohio, może zostać wybrany drugą osobą w najpotężniejszej demokracji świata. Jako wiceprezydent u boku Trumpa Vance będzie miał najpewniej niewielki, a nawet żaden wpływ na politykę przyszłej administracji.
Jednocześnie, jeśli Trump – 78 latek, który w obecnej kampanii nigdy nie ujawnił badań swego stanu zdrowia, a niektóre jego zachowania mogą sugerować spowodowane przez wiek problemy ze sprawnością fizyczną i mentalną – nie będzie w stanie pełnić swojej funkcji, Vance obejmie najbardziej politycznie znaczący urząd w wolnym świecie.
Warto więc zastanowić się, jak mogłaby wyglądać ewentualna prezydentura Vance’a, z jakimi grupami interesu sprzymierzał się w przeszłości polityk z Ohio, jaki kształt przybierze jego polityka i jakie ideowe, czy wręcz filozoficzne założenia stoją za jego poglądami.
Inaczej niż w przypadku Trumpa, w odniesieniu do jego wiceprezydenta to ostatnie pytanie nie jest bezzasadne. Bo nawet jeśli Vance nigdy nie wyartykułował własnej spójnej filozofii politycznej, to chętnie wskazywał na ideowe inspiracje, kształtujące jego myślenie o wspólnocie, polityce, roli elit, rozumieniu dobra wspólnego.
Szczególnie ciekawe są dwa często wymieniane przez Vance’a, słabo znane w Polsce nazwiska: Patrick J. Deneen i Curtis Yarvin.
Pierwszy z tej dwójki to akademik zajmujący się filozofią polityki, związany z katolickim Uniwersytetem Notre Dame w Indianie. Deneen zyskał status rozpoznawalnego publicznego intelektualisty w 2018 roku wraz z publikacją książki „Why Liberalism Failed” (wydanej w Polsce w 2021 roku pod tytułem „Dlaczego liberalizm zawiódł”).
Książka, krytykująca niedostatki liberalnej filozofii postrzegającej jednostkę w oderwaniu od wspólnoty i liberalnej polityki, niszczącej struktury społeczne konieczne do dobrego życia, wzywająca do przeorientowania amerykańskiego myślenia w bardziej wspólnotowym kierunku, doczekała się pochwał także ze strony liberałów, np. Baracka Obamy.
Idee z tej publikacji Deneen rozwija w kolejnej książce, opublikowanej w zeszłym roku, zatytułowanej „Regime Change”. Powtarza i wyostrza tam swoje zarzuty wobec liberalizmu, jednocześnie tworząc projekt nowej, postliberalnej polityki nastawionej na obronę dobra wspólnego i ideału dobrego życia – rozumianego w bardzo tradycjonalistyczny sposób.
Deneen ma problem zarówno z gospodarczym, jak i kulturowym liberalizmem. Oba przynoszą bowiem – według niego – ostatecznie podobne efekty: wyrywają jednostkę z oswojonych historycznych wspólnot i niszczą wspólnotowe instytucje konieczne do kwitnącego życia, na czele z rodziną. Dla tych instytucji równie destrukcyjny, jak indywidualizm oparty o lewicowo-liberalne idee autonomii, autoekspresji, emancypacji spod władzy tradycji i wspólnoty, ma być indywidualizm wymuszany przez mechanizmy rynkowej konkurencji.
Dla Deneena nieszczęście amerykańskiej polityki polega na tym – a przynajmniej polegało do czasu, aż Trump przejął i przekształcił na swoje podobieństwo Partię Republikańską – na tym, że dwie dominujące w niej zupełnie partie tak naprawdę realizują liberalną agendę.
Demokraci w swojej retoryce odwołują się do interesu klas ludowych, są nawet gotowi, by wprowadzić sprzyjające biedniejszym rozwiązania gospodarcze, ale jednocześnie ich polityka wspiera kulturowe trendy niszczące podstawy dobrego życia klas ludowych – przede wszystkim tradycyjną rodzinę, którą Deneen postrzega jako szkielet każdej społeczności umożliwiającej dobre życie swoim członkom.
Liberalne kulturowo elity, twierdzi Deneen, są przy tym pełne hipokryzji. Głosząc radykalnie emancypacyjne idee, same przyjmują dość konserwatywny styl życia, podczas gdy destruktywne skutki ich ideologii ponoszą najsłabsze grupy społeczne.
Jak złośliwie zauważa Deneen, liberalna elita pracująca w akademii, think tankach, mediach, różnych instytucjach pozarządowych czy polityce tworzy stabilniejsze rodziny, rzadziej rozwodzi się czy nadużywa substancji psychoaktywnych niż głosująca na Trumpa biała biedota. Inaczej mówiąc: w zaciszu prywatności liberałowie korzystają z uroków stabilnej rodziny i innych instytucji, które publicznie dekonstruują jako opresyjne.
Z kolei elita konserwatywna – przynajmniej ta przed Trumpem – z jednej strony wychwala tradycyjne wartości, rodzinę, wspólnoty sąsiedzkie i kościelne, z drugiej prowadzi politykę ekonomiczną, która okazuje się dla nich równie destrukcyjna co liberalizm kulturowy.
Trudno bowiem budować stabilną rodzinę, udzielać się w stowarzyszeniu sąsiedzkim albo w radzie parafialnej, funkcjonując w gospodarce opartej o elastyczne, zuberyzowane formy zatrudnienia, niskie pensje, konieczność pracy na więcej niż jeden etat, pozbawionej usług publicznych czy dostępu do takich dóbr jak dostosowane do potrzeb rodziny mieszkanie. Znów, skutki takiej polityki gospodarczej ponosi głównie słabsza i uboższa część społeczeństwa.
Wszystkie te problemy pogłębia, zdaniem Deneena, to, że ideologią współczesnego amerykańskiego kapitalizmu jest merytokracja. Merytokracja – a więc system przyznający miejsce w hierarchii zróżnicowanej pod względem zamożności i statusu społecznego ze względu na zasługi jednostki – jest dziś zarówno ideologią uzasadniającą nierówności, normatywnym ideałem, jak i – zdaniem wielu Amerykanów – rzeczywistym opisem amerykańskiego społeczeństwa.
Według Deneena rodzi to głęboko destrukcyjne skutki. Merytokratyczna elita ma bowiem bardzo głębokie przekonanie, że na swoje miejsce zasłużyła ciężką pracą i że każdy, kto podobnie by się starał, mógłby osiągnąć to, co ona. Jedyny wyjątek, jaki dzisiejsze amerykańskie elity dopuszczają w tym rozumowaniu dotyczy różnych historycznie defaworyzowanych grup – np. czarnych Amerykanów – którym ze względu na ich historię dyskryminacji gotowe jest przyznać np. dodatkowe punkty w rekrutacji na prestiżowe uczelnie.
Przekonanie współczesnych elit, że zasłużyły na swoje miejsce, przekłada się zdaniem Vance’a na ich obojętność na los pozostałej części społeczeństwa, jeśli nie należy ona, do którejś z historycznie dyskryminowanych grup.
Dlatego merytoryczna elita ma głęboki problem nie tylko z solidarnością, ale i z elementarnym szacunkiem do takich grup jak biali mężczyźni bez dyplomu college’u, do ich doświadczeń i wartości. Jest bowiem przekonana, że jako grupa nieobciążona historyczną dyskryminacją, znaleźli się oni tam, gdzie zasłużyli.
Oczywiście taka postawa elit wyzwala resentyment i frustrację tych, którzy w merytokratycznej rywalizacji przegrywają. W efekcie amerykańska polityka coraz bardziej przypomina błędne koło, w którym arogancja patrzących z góry na resztę obywateli liberalnych elit spotyka się populistyczną, antyelitarną rewoltą, jaka w 2016 roku wyniosła Trumpa do władzy.
Deneen w dużej mierze powtarza to, co o merytokracji piszą tacy autorzy jak Michael Sandel. W „Regime change” często otwarcie powołuje na „Tyranię merytokracji” tego autora.
Rysuje przy tym własną, specyficzną drogę wyjścia z pułapki merytokracji – ma być nią „arystopopulizm”.
Ameryka nie potrzebuje bowiem, zdaniem Deneena, oddolnej rewolty przeciw liberalnej elicie. Potrzebuje zamiast tego nowej, zdolnej przejąć władzę w republice elity, prowadzącej politykę nastawioną na dobro wspólne, umożliwiającej kwitnące życie także klasom ludowym.
Przy tym to, w jaki sposób filozof z uniwersytetu Notre Dame postrzega koncepcje dobrego życia i dobra wspólnego, jest bardzo specyficzny, zakorzeniony w i ograniczony do bardzo konserwatywnych katolickich definicji tych pojęć.
Deneen zakłada, że jednostka może tak naprawdę kwitnąć tylko w ramach tradycyjnych struktur społecznych – rodzinnych, sąsiedzkich, zawodowych i religijnych – i wspierających je wartości.
Przybysz z obcej planety, który chciałby wyrobić sobie zdanie o współczesnych Stanach wyłącznie na podstawie lektury „Regime change” musiałby dojść do wniosku, że największym problemem są tam nie nierówności, ograniczenia w dostępie opieki zdrowotnej, brak sensownych regulacji dotyczących broni, ale „plaga rozwodów” i dostępność pornografii.
Można odnieść wrażenie, że nierówności i prekaryzacja pracy oburzają autora w mniejszym stopniu ze względu na ich społeczną niesprawiedliwość, a bardziej dlatego, że zagrażają jego konserwatywnemu ideałowi rodziny.
„Arystopopulistyczna”, postliberalna polityka powinna zdaniem Deneena odrzucić nie tylko wolnorynkowe dogmaty czy merytokratyczne złudzenia, ale także hamulce kulturowego i politycznego liberalizmu.
Powinna być więc gotowa do użycia władzy politycznej do tego, by aktywnie promować ideał dobrego życia. Np. zakazując, a przynajmniej ograniczając dostęp do pornografii albo biorąc na cel wielkie korporacje, wykorzystujące swoją ekonomiczną pozycję, by narzucać obywatelom „ideologię woke”.
Powinna też wspierać stabilne rodzinne więzi, macierzyństwo itd. Wiele polityk, jakie proponuje Deneen, ma zarówno równościowy, jak i silnie kulturowo antyliberalny wymiar. Autor proponuje np. deglomerację, uzasadniając to równościowo, koniecznością dystrybucji zasobów – np. w postaci instytucji publicznych tworzących dobrze płatne miejsca pracy – do mniejszych ośrodków.
Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że w niechęć Deneena do wielkomiejskiej koncentracji wynika z tego, że mieszkanie w dużym mieście statystycznie czyni ludzi bardziej liberalnymi. Podobnie jak studia wyższe – stąd trudno powiedzieć, w jakim stopniu obrona szkolnictwa zawodowego przez autora i pochwała inwestycji w miejsca pracy dla ludzi bez dyplomu wynika z troski o klasę pracującą, a w jakim stopniu z przekonania, że lepiej by zbyt wielu młodych ludzi nie zdobywało uniwersyteckiej edukacji, bo to będzie oddalać ich od konserwatywnych przekonań i stylów życia.
„Arystopopulizm”, choć jego punktem dojścia ma być dobro ludu, jednocześnie niekoniecznie musi prowadzić polityki zgodnej z jego wolą. Wręcz przeciwnie, czasem musi postąpić wbrew niej, wtedy, gdy tworzy do warunki do tego, by lud mógł prowadzić dobre życie – tak, jak rozumie je autor.
Postliberalne społeczeństwo, jakie wyłania się z jego wizji, ma być nie tyle bardziej egalitarne, czy oddolnie demokratyczne, ile być rządzone przez bardziej odpowiedzialne za dobro klas ludowych elity, podzielające i pragnące umacniać konserwatywne wartości klas ludowych, a nie angażujące się w proces ich dekonstrukcji.
Curtis Yarvin jest autorem wywodzącym się z zupełnie innego pola niż Deneen – nie z akademii, lecz z blogosfery. Ten były programista zyskał sławę jako jeden z czołowych autorów tak zwanego „mrocznego oświecenia” – nurtu łączącego fascynację rewolucyjnym potencjałem nowych technologii z głęboko antydemokratycznymi i antyegalitarnymi poglądami.
Yarvin stoi na stanowisku, że prawdziwa demokracja jest – jak pisał w eseju „The Cathedral or the Bizarre” – „bardzo rzadka i na ogół nie działa”. Nie jest bowiem przypadkiem, kontynuuje swój wywód, że jedna z niewielu realnych demokracji – ta ze starożytnych Aten – zostawiła po sobie głównie głosy krytycznie przyglądających się jej filozofów, a uważne studia nad jej polityką pokazują, jak wiele katastrofalnych błędów popełniła – na czele ze skazaniem na śmierć Sokratesa.
Współczesne Stany nie są zdaniem Yarvina demokracją tylko oligarchią. Inaczej jednak niż lewicowi krytycy amerykańskiej demokracji, którzy byliby skłonni w większym, lub mniejszym stopniu podpisać się pod tym stwierdzeniem, zdaniem Yarvina to nie najbogatsi rządzą Ameryką, tylko ktoś o wiele gorszy: liberalna elita medialno-uniwersytecka.
To media i uniwersytety, mimo tego, że formalnie znajdują się często w rękach prywatnych, stanowią jego zdaniem realną władzę w Stanach, to one są ich „ministerstwem prawdy”, dostarczającym władzy formuł pozwalających jej trwać. Demokracja i wolna debata publiczna to, zdaniem blogera, tylko iluzja – współczesne Stany są tak demokratyczne i pluralistyczne jak monarcha brytyjski realnie rządzi swoim państwem.
Wydaje się nam, że żyjemy na „targowisku idei”, ale tak naprawdę wszystkie dostępne na nim towary pochodzą od jednego producenta. Cały czas rządzi jedna ideologia, zmieniająca tylko swoje nazwy dla zmylenia przeciwnika. Gdy Yarvin był studentem na prestiżowym Uniwersytecie Browna, nazywała się polityczną poprawnością, dziś kryje się pod metką woke.
Yarvin nie ma pretensji o to, że Stany są oligarchią, a nie prawdziwą demokracją. Ma o to, że są oligarchią zupełnie dysfunkcjonalną. Władza współczesnej kasty kapłańskiej – rozciągającej się od akademii, przez organizacje pozarządowe i media, po służbę cywilną – nie radzi sobie z wyzwaniami stojącymi przed Stanami. Abdykuje przed przestępczością tworzącą „wyspy anarchii”, tłumi realną innowacyjność, tłamsi prawdziwie produktywną część społeczeństwa.
Co więc robić? Skoro w Stanach nigdy nie wyszła demokracja, a obecna oligarchia nie radzi sobie z wyzwaniami może, przekonuje Marvin spróbować monarchii? Nie w sensie restauracji starych, feudalnych form, ale współczesnej władzy jednostki, odpowiednika historycznego cezara, w swojej osobistej władzy szukającego wyjścia z kryzysu republiki rzymskiej.
Wzorem tak rozumianej monarchii są dla Yarvin start-upy. Współczesny monarcha miałby być kimś w rodzaju wizjonerskiego szefa, CEO, państwa, który ma wizję jak wyprowadzić je z kryzysu. Innymi słowy, wymarzony Cezar Yarvina miałby być kimś w rodzaju Elona Muska polityki.
CEO, ich wizje i sposób realizacji weryfikuje, rynek, skazując jedne projekty na rozkwit, inne na porażkę. Trudno powiedzieć, jak ten mechanizm miałby się przekładać na weryfikację władzy państwowej, ale Yarvin jest przekonany, że rzeczywistość podobnie zweryfikuje fałszywych „politycznych Musków”.
Takim „yarvinowskim” eksperymentem są rządy Javiera Millei – radykalnie libertariańskiego prezydenta Argentyny – który zaczął rządy od radykalnych cięć rządowych etatów. Podobnymi tropami może podążyć druga kadencja Trumpa, zwłaszcza jeśli – jak zapowiada to Projekt 2050 – Trumpowi uda się zlikwidować służbę cywilną a Musk, lub ktoś w jego typie zostanie mianowany „pełnomocnikiem ds. rządowej efektywności”.
Co łączy arystopopulizm Deneena i „cezaryzm CEO” Yarvina? Głównie antyliberalizm i niechęć do liberalnej elity – choć u Deneena wynika ona głównie z tego, że widzi w niej zagrożenie dla bliskiej mu wizji wspólnotowego życia zakorzenionego w wywiedzionych z tradycjonalistycznego katolicyzmu wartościach, u Yarvisa z przekonania o jej nieudolności i przywiązania do absurdalnych z jego punktu widzenia idei, takich jak woke.
Obaj myśliciele, buntując się przeciw władzy współczesnych „mandarynów”, jednocześnie nie proponują bardziej egalitarnego porządku, tylko albo władzę kontr-elity albo „cezaro-muskizm”.
Obie te formy władzy gotowe są ignorować preferencje, potrzeby czy interesy społeczeństwa, którym rządzą. Wizja Yarvina, potraktowana dosłownie prowadziłaby do władzy w oczywisty sposób autorytarnej, zresztą na gruncie założeń tego myśliciela inna jest rzadkością, w dodatku nieefektywną.
Można się więc niepokoić, że z całego bogactwa współczesnej myśli politycznej Vance wymienia właśnie tę dwójkę. Tym bardziej że ataki kandydata na wiceprezydenta na rzekomo „wrogą rodzinie kulturze”, widoczna w jego wypowiedziach obsesja na temat demografii, ciąż, „trwałości rodziny” i „plagi rozwodów” rymują się z najbardziej reakcyjnymi fragmentami wywodów Deneena.
Vance, ateista, który w pewnym momencie bardzo publicznie przyjął katolicyzm, wiążąc się z najbardziej tradycjonalistycznymi środowiskami katolickimi w Stanach, z pewnością dzieli z Deneenem rozumienie tego, co znaczy wspólnotowe dobre życie i można się spodziewać, że byłby gotów użyć państwa i narzędzi politycznych, by co najmniej zachęcić Amerykanów do podążania za jego definicją.
Jeszcze bardziej niepokojące są fascynacje Vance’a otwarcie antydemokratyczną ideologią Yarvisa. Tym bardziej że esencją Projektu 2050 jest usunięcie jak największej ilości barier władzy prezydenta – wynikających z trójpodziału władzy, pozycji służby cywilnej itd. – i koncentracja jak największej władzy w jego rękach. Można się obawiać, że Vance mógłby z takiej władzy zrobić znacznie dalej idący użytek, niż Trump.
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) “Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) “Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Komentarze