0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Krzysztof Boczek / uchodźcy z Ukrainy na przejściu granicznym w MedyceFot. Krzysztof Bocze...

Poprosiliśmy autorów/autorki OKO.press, by wybrali jeden swój tekst lub podcast opublikowany w 2022 roku – najważniejszy, najtrudniejszy, najbardziej poruszający lub po prostu – we własnej ocenie – najlepszy. Tekst został opublikowany 15 kwietnia 2022 roku.

***

Od drugiego dnia wojny spędziłem na granicy polsko -ukraińskiej, jednym ciągiem 45 dni, rozmawiając w tym czasie, z setkami, a dosłownie - nawet grubo ponad tysiącem uchodźców. Słyszałem straszne historie, relacje, w które wówczas trudno mi było uwierzyć - np o tym, co się dzieje w Buczy - a do których teraz już się przyzwyczailiśmy. Ten reportaż to esencja z tych opowieści, przeżyć, doświadczeń, historii w których ludzkie cierpienie, okrucieństwo i rasizm, miesza się z nadludzką wręcz ofiarnością i anielską pomocą niesioną osobom w potrzebie. To jak starcie ZŁA i DOBRA. Tam, na granicy kraju w stanie wojny i kraju w stanie pokoju. Nigdy przedtem nie doświadczyłem tak wielu skrajnych emocji, jak tam, wtedy właśnie.

***

Przez ponad 40 dni na granicy polsko-ukraińskiej rozmawiałem z uchodźcami. Z setkami z nich. Notowałem też to, co działo się w Medyce, Przemyślu, Korczowej czy Krościenku. Oto historie, które najbardziej zapadły mi w pamięć.

2. dzień wojny. Dzieci

Ok. 1500 uchodźców wylewa się z pociągu z Kijowa. Niebieski wąż na stacji w Przemyślu wydaje się nie mieć końca. Do Ukrainy chce nim wrócić 20-30 Ukraińców.

Drobniutka brunetka z prostymi, kruczoczarnymi włosami ma napięcie wyryte na twarzy. Silny makijaż go nie ukrywa. Katia wraca do czwórki swoich dzieci w Melitopolu – mieście niedaleko Krymu. Mają od sześciu do 18 lat. Od rozpoczęcia wojny ukrywają się w piwnicy – miasto jest bombardowane. „Boją się. Bo są tam same. Nie mam ojca, matki, ani męża”. Jest bliska łez, nie chcę więc pytać, co stało się z ojcem dzieci.

Najpierw Katia mówi, że pracowała w Niemczech. Gdy dziwię się, że zostawiła dzieci, tłumaczy: „Pojechałam pomóc siostrze w Brunszwiku, bo urodziły jej się bliźniaczki. Na kilka tygodni. Gdy kupowałam bilet, nie wiedziałam, że wybuchnie wojna”. Wraca, by zabrać dzieci do Niemiec.

Przez pierwszy tydzień na przejściu granicznym w Medyce widzę setki matek, które jadą po dzieci. Zarabiają w Polsce, na Zachodzie, by utrzymać rodziny w Ukrainie.

3. dzień wojny. Wędrówki ludów

Do granicy piechotą idą po 25-30 km – tyle wynosi kolejka do Medyki. Niektórzy przekonują, że ta liczy już obecnie 50 km. W punkcie medycznym po polskiej stronie jeden z Ukraińców, któremu opatrywali zniszczone nogi, twierdził, że szedł 120 km – wyruszył aż zza Lwowa.

Tydzień potem babuszka opowiada mi o dziewczynie, którą zabrali do auta przed granicą. Szła piechotą pięć dni z Kijowa. Po drodze przeszkadzały jej leżące na poboczach trupy rosyjskich sołdatów – musiała je mijać. Tego samego dnia Attila Husejnow, fotoreporter mówi mi, że rozmawiał z rodziną, która szła piechotą z Kijowa także pięć dni.

W wielu miejscach brak paliwa albo drogę blokują korki.

Przeczytaj także:

6. dzień. Rasizm

„To mi przypominało wojnę i obozy koncentracyjne nazistów. Z tą różnicą, że tutaj nie robili nam znaczków na ubraniach. Ukraińcy tworzyli oddzielną linię dla nie-białych. Czysty rasizm” - Hitu, 50-kilkuletni biznesmen z Indii, opowiada o horrorze ostatnich dni w kolejce do granicy. Z partnerami był na biznesowym wyjeździe w Kijowie, gdy zaskoczyła ich wojna. Uciekli pociągiem do Lwowa, potem kawałek autem i 40 km piechotą.

„Byliśmy traktowani jak zwierzęta. Ukraińcy krzyczeli na nas, bili nas, kopali, popychali, celowali do nas z broni. Bez żadnego powodu. Ludzi z ciemniejszą skórą. Nie-białych z Indii, Azji, Afryki”

Gdy dochodzili do granicy, to odsyłali ich z powrotem, skazując na kojne 18-20 godzin czekania. Bez wody. Bez jedzenia. Na mrozie. „Ja nie wiem, jak myśmy to przeżyli. Trzeciego dnia już myślałem, że nie będę w stanie przejść tej granicy żywy.” W wielotysięcznym tłumie ludzie mdleli z wycieńczenia, głodu, odwodnienia. Hitu przeszedł granicę po trzech dniach, jego kolegów jakiś pogranicznik okradł z paszportów i pieniędzy, oferując szybsze przejście za łapówkę. Utknęli na granicy.

Wielu „kolorowych”, głównie studentów z Azji i Afryki, opowiada mi o tym samym: okrutnym traktowaniu przed granicą. Mahdi, Marokańczyk, który ożenił się z Ukrainką, ledwo powłóczył nogami, gdy przeszedł na polską stronę. „Jeść. Daj mi jeść” wyszeptał spękanymi wargami. Trzy albo cztery dni tkwił w tej kolejce – stracił rachubę. Dwa dni nic nie jadł. „Bili mnie. Jak wszędzie – połowa ludzi dobra, połowa zła”. Ktoś ukradł mu cały bagaż, bo troszczył się o kota, którego nadal przytulał, wychodząc.

Salma, studentka z Tunezji. „Ukraińska policja zatrzymała nas w autobusie. Byli bardzo agresywni. Celowali do nas z kałasznikowów. Na granicy wpychali nas w narożnik i mówili: najpierw przejdą Ukraińcy, a potem wy”

Ktoś pokazuje mi film, na którym ukraińskie służby celowały z karabinów do czarnoskórych. „Jesteśmy tylko studentami, prosimy przepuście nas” - błagali. Rodzina Afgańczyków, z sześciorgiem dzieci i ciężarną w ósmym miesiącu, trzy dni marzła, czekając na swoją kolejkę do Polski. „Co wieczór modliłem się, by żadne z moich dzieci nie zamarzło” - mówi mi ojciec rodziny. Codziennie do ratowników w Medyce trafiało kilkadziesiąt osób w hipotermii, ludzie z odmrożeniami. Często Afrykanie, Azjaci wychodzący z Ukrainy nie potrafili już chodzić – wożono ich w wózkach z pobliskiej Biedronki, albo noszono na plecach.

Nie-biali uchodźcy zamarzali w kolejce na śmierć. Oskar, Nigeryjczyk, student inżynierii komputerowej w Dnieprze, cztery dni w kolejce: „Widzieliśmy leżące ciała Afrykańczyków. Po jakimś czasie je zabrali. To było przerażające”.

W punkcie medycznym w Medyce mieli kilkadziesiąt zgłoszeń o zgonach. Marcin Piotrowski, który organizował pomoc w kolejce do przejścia w Budomierzu, mówił „Gazecie Wyborczej", że tylko jednego dnia doliczyli się sześciu trupów.

Grupa Granica miała setki doniesień o takim rasistowskim traktowaniu Afrykańczyków i Azjatów po stronie Ukrainy. Zjawisko szeroko opisywano na świecie. Zwłaszcza często robiły to indyjskie media – tysiące obywateli tego kraju było przetrzymywanych w tej kolejce.

12. dzień. Uciekać

16 -letnia Nastka z Charkowa: „Wszystko już u nas zbombardowali. Nie ma mojej szkoły, sklepu, supermarketu, nawet porodówki. Dzieci zabite leżą na ulicy. Uciekliśmy, bo rakieta przeleciała tuż nad naszym domem. Dość. Babcia została z dziadkiem. Ma 58 lat - nie wypuszczą go”.

Inna nastolatka z Irpienia. „Uciekliśmy, bo trafili w nasz dom. Połowa zburzona. Babcia zginęła. Tak się baliśmy, że nawet jej nie wyciągnęliśmy z gruzów, nie pochowaliśmy”.

13. dzień. Nie-uchodźcy

Szukam noclegu dla sześcioosobowej rodziny Azerów, którzy mieszkali w Ukrainie. Czwórka dzieci. Na dworcu w Przemyślu działają strażacy z OSP. „Dawaj ich. W OSP Hucisko powiedzieli, że przyjadą zaraz i zabiorą ich” zachwalają młode chłopaki w brunatnych uniformach. Dzwonimy. „Bardzo mi przykro, ale OSP zastrzegło sobie, że mają być tylko Ukraińcy”.

Azerowie trafili do centrum dla uchodźców w Tesco.

15. dzień. Bombardowanie Madery

Alina – 17 latka, z matką Walentiną, dwójką braci i kuzynem dziś dotarły do Szkoły Podstawowej nr 5 w Przemyślu. Na sali gimnastycznej śpią z ponad setką osób. Opowiadają. Gdy tylko zaczęły spadać bomby, dwójkę synów wyprawili na wieś do centralnej Ukrainy – sąsiad zabrał je busem. Stracili kontakt z nimi na 10 dni. One już nie zdążyły uciec przed ciężkimi bombardowaniami. „Zniszczyli bloki obok, supermarket, szkołę. W nasz dom też uderzyła rakieta” – pokazują zdjęcia 8-piętrowego bloku z dziurą jak w serze szwajcarskim. Zdołały uciec 7 marca. Walentina: „Boję się, że nie będziemy mieli gdzie wracać”. Nikt z nas jeszcze nie wie, jak wiele ma racji.

Opowiadają o zbrodniach Rosjan – rozstrzeliwaniu bezbronnych cywilów. „Wszystkich: mężczyzn, kobiety, dzieci. Trupów też nie można zabierać”. Brzmi niewiarygodne. Pokazują więc filmy z kanałów, jakie na Telegramie przekazują sobie z sąsiadami z Buczy. Faktycznie – cywile rozstrzeliwani w autach. Dopiero trzy tygodnie później dowiadujemy się, jak wielką masakrę urządzili tam Rosjanie.

W Buczy został 20-letni kuzyn Aliny. „Nie mają tam prądu, ale co kilka dni wysyła smsa: „żyję”. To wystarczy ”.

Poleciały na Maderę – tam mieszka siostra Walentiny. Trzy tygodnie potem pytam Alinę, jak im się tam żyje. „Dobrze. Ale mieszkanie jest przy lotnisku. Gdy leci samolot, to jestem przerażona, że będzie kolejne bombardowanie”.

18. dzień. Praca

Swietłanę z synem, z Charkowa, spotykam blisko północy dosłownie w bramie wyjściowej z przejścia w Medyce. Trójka Włochów szuka uchodźców, by zabrać ich do słonecznego Udine. Tłumaczę tę propozycję Swietłanie. Podoba jej się, bo lubi morze. „Ale nie mam pieniędzy, a chcę być niezależna. Nie chcę być uchodźczynią, tylko przesiedleńcem. Pracuję w laboratorium i chciałabym od razu zarabiać. Tam u nich dostanę taką pracę?”

Nie mam pojęcia. Mówię, że każdy kraj ma inne przepisy, że nie wiem, jakie będzie musiała spełnić wymagania. Nie zna włoskiego.

„Czy tam w Udine mój syn będzie miał szkołę?”

Też nie wiem. Włosi także. „I jak on się nauczy języka?” pyta już retorycznie, bo rezygnuje z Włoch.

Ale nie odpuszcza. Wypytuje, czy w Danii dostanie pracę w laboratorium. Bo słyszała, że tam jest dużo pracy, dobrze płacą i ludzie są dobrzy. Też nie mam pojęcia.

A w Polsce gdzie najlepiej z taką pracą?

Znów się powtarzam. Magluje mnie ponad 20 minut, mając nadzieję, że w środku nocy, na przejściu granicznym znajdę jej pracę.

Pytam w końcu, co robi w tym laboratorium. „Fizycznie pracuję”.

Wielu uchodźców pyta o możliwość pracy. Wielu od razu zastrzega: nie chcę być uchodźcą, bo to nie pozwoli mi zarabiać.

19. dzień. Padarki

Dzieci wchodzą do Polski w Medyce pieszym przejściem. Od razu obskakują ich wolontariusze, wciskając przytulanki, zabawki, lizaki, czekoladki, owoce, całe pakiety łakoci... Darmo. Dzieciaki skaczą z radości. „Padarki! Padarki!”

Wolontariusze puszczają dzieciakom bańki, grają na flecie, gitarze, pianinie. Wita ich superwoman lub grupa klaunów, z wielkimi czerwonymi nosami. Maluchy wpadają w zachwyt, zapominają o horrorze wojny.

Już od kilku dni przejście piesze w Medyce wygląda jak jarmark, i to bardzo bogaty. Jest obstawione przez dziesiątki namiotów organizacji z całego świata - od izraelskich, poprzez hiszpańskie, francuskie, niemieckie, szkockie, amerykańskie, hinduskie, egipskie, sikhijskie, aż po lokalne z okolic Medyki. Wolontariusze dosłownie rywalizują między sobą, by uchodźcy wzięli coś od nich. Oprócz ciepłego jedzenia z wielu stron świata, ubrań, kosmetyków, walizek, wózków dziecięcych, smyczy czy klatek dla zwierzaków, obdarowują przychodzących owocami, słodkościami, nawet watą cukrową.

Marie z Londynu i Lea z Kalifornii zauważyły, że jednej rzeczy jeszcze nie dostają do ręki uchodźcy – pieniędzy. Kobietom z dziećmi wychodzących z przejścia granicznego wręczają więc po 100 zł . Te zdziwione tym, że ktoś im wciska kasę do ręki, ot tak, czasami odmawiają przyjęcia. Dopiero gdy uczę Lea'ę i Mari słowa „podarok” i mówią je podając pieniądze, liczba odmów spada. Jednego wieczoru rozdają ok. 9 tys. zł.

View post on Twitter

20. dzień. Rozstrzelani

"16 dni siedzieliśmy w piwnicy w 150 osób. Dzieci płakały. Nasze domy zbombardowane. Gdy uciekaliśmy, to widzieliśmy trupy na ulicach. Nasi. Całe rodziny z dziećmi rozstrzelane w autach”. Julia, Tatiana i Alina z Hawryliwki na północ od Kijowa opowiadają swoją historię na przejściu granicznym w Medyce.

View post on Twitter

24. dzień. Pomyłka

Drugiego dnia wojny niektórzy uchodźcy mówili nam, że widzieli już rosyjskie czołgi i sołdatów na przedmieściach Kijowa. Na wieść o tym, Giovanni Porzio, niezwykle doświadczony włoski reporter wojenny, który od ponad 40 lat opisuje konflikty na całym świecie, orzekł, że w 3-4 dni będzie po wojnie. Musi się spieszyć, by dojechać do stolicy Ukrainy, zanim opanują ją Rosjanie. Trzy tygodnie później spotykam go w drodze powrotnej z Kijowa. Przyznaje: „Myliłem się. Zaskoczyła mnie wola walki Ukraińców. Wiesz, oni naprawdę są w stanie zginąć za swoją ziemię”. Mówi, że to różni tę wojnę od wielu pozostałych, które widział.

25. dzień. Bić ruskich

Przysiada się do nas do stolika w dworcowym barze w Przemyślu, bo chce doładować telefon. Niski 24-letni blondyn. Andriej. Rzucają się w oczy jego bardzo brudne ręce – długie paznokcie wypełnione czarną ziemią. Pracuje na budowach w Tychach. Twarz ma bardzo czerwoną, jest jakby nienormalnie pobudzony. Delikatnie pochylam się ku niemu – nie czuć alkoholu. Andriej mówi, że wraca do Ukrainy. Bić Ruskich.

„Teraz tylko to mi zostało. Wczoraj zadzwonili sąsiedzi z Mariupola – całą moją rodzinę zabiła bomba. Mama. Tata. Dwaj bracia i czwórka ich dzieci. Z domu zostały tylko ruiny”.

Nie mam odwagi zapytać, co stało się z żonami braci. Zresztą i tak odjęło mi mowę. Bo jakimi słowami pocieszyć kogoś, kto właśnie stracił całą rodzinę?

Są w ogóle takie słowa?

Cały stolik obcokrajowców – dziennikarzy — też blednie, gdy tłumaczę słowa Andrieja. Ten pokazuje zdjęcia z wojska. Wie, jak się bić, wie jak strzelać, we Lwowie od razu się zgłosi.

Znajduję mu ukraińskojęzycznego psychologa. Potem trafiamy na innego Ukraińca, który też jedzie się bić. Pojadą razem.

38. dzień. Wizerunek Leroy Merlin.

W alei prowadzącej do pieszego przejścia do granicy w Medyce meksykański artysta Roberto Marquez od połowy marca tworzył ukraińską wersję Guerniki – bombardowania Mariupola. To jego protest, bezpośrednio nawiązujący stylem do dzieła Picassa. „Ta część obrazu pokazuj cierpienie kobiet i dzieci. A w tej części planuję pokazać walkę Ukraińców” – mówił mi jeszcze w trakcie malowania, 22 marca. Tydzień później dzieło – mierzące około 8 na 2,2 m - było ukończone, a Roberto wyjechał już do Ukrainy. Ale obraz długo nie postał. W sobotę 2 kwietnia na jego miejscu stanął duży namiot Fundacji Leroy Merlin. Obraz zniknął. Gdy dzień później próbowałem się dowiedzieć w namiocie fundacji, co się stało z dziełem, nikt z kilkunastu osób rzekomo nie znał angielskiego. Gdy zacząłem pytać po francusku, twierdzili, że nie wiedzą, o co chodzi.

Obraz znalazłem. Leżał za namiotem sąsiadów, kilka metrów od namiotu Fundacji Leroy Merlin. Porzucony w bagnie. Przełamany na dwie części. Ktoś prawdopodobnie spał na nim w namiocie, ktoś też próbował go przykryć plandeką.

Trzy dni później Dom Ukraiński zabrał mariupolską Guernicę do siebie.

Namiot Fundacji Leroy Merlin wygląda zazwyczaj na zamknięty. Prawie nikt tam nie wchodzi. Za to na jego ścianach dobrze jest widoczne logo i nazwa.

39. dzień. W pampersach na miny

Tatiana, emerytka uciekła z rodziną z Melitopola. „Ruskie u nas byli już 25 marca. Teraz brakowało już wszystkiego. Ani jedzenia, ani leków, ani emerytury. A oni tylko obiecywali, że stworzą korytarze humanitarne.” opisuje. Mieszkańcy sformowali kolumnę 20 aut, po pięć osób w każdym i ruszyli przez zaminowane tereny w stronę terenów kontrolowanych przez Ukrainę. „Miny, takie wielkie przeciwczołgowe, były i tu, i tam. Nie mogliśmy wychodzić z aut. Jechaliśmy wszyscy w pampersach.” Na każdym check-poincie rosyjscy żołnierze, głównie Czeczeńcy, przeglądali im wszystko: torby, telefony. Po drodze widzieli rozbite i spalone rosyjskie BTRy i czołgi. I ukraińskie cywilne auta i autobusy. Po 12 godzinach, na kolejnym check-poincie, Tatiana usłyszała „Dobryj dien”. Ukraińcy. Zapłakali ze szczęścia.

Tę setkę osób przewodnik wywiózł bezpłatnie. Ale wożą przez pole minowe też za pieniądze. 250 dolarów za dorosłego i 200 dolarów za dziecko. Płatne z góry. Wolontariuszka z izraelskiej SSF: „Spotkałam kobietę z trójką dzieci, która tak uciekła. Wciąż nie rozumiem, jak ona mogła ryzykować tak życie swoich dzieci? Mogli przecież gdzieś wylecieć na minie, mogli ich ostrzelać Rosjanie!”. Ta kobieta jej tłumaczyła: „Tu przyjdą Ukraińcy i będzie kolejny front, bombardowania. Ta ucieczka to mniejsze ryzyko”.

39 dzień. Szczęście

Lena, Ala i mała Sofia cztery dni temu uciekły z Mariupola. "Najpierw zbombardowali masz 8-piętrowy blok, potem drugi w którym się schroniliśmy, dom dziadka, wreszcie trafiliśmy do piwnicy" mówi Ala, matka. Głodowały jakiś czas. "Nie ma już naszego domu, szkoły, sklepu... nie ma już Mariupola". Ala twierdzi, że prawie całe miasto opanowali Rosjanie, tylko na przedmieściach jeszcze bronią się ukraińskie pułki. Dziewczyny uciekały pod obstrzałem. Ojciec wywiózł je tak daleko, jak tylko się dało. Dziwią mnie ich szczere uśmiechy na twarzach. "Żyjemy, dlatego jesteśmy szczęśliwe" - tłumaczą.

View post on Twitter

39, dzień. Żywe tarcze

Tego samego dnia Walentina wpada w ramiona swoich dwóch synów na stacji w Przemyślu. Łzy leją się litrami. Stanisław i Nikołaj pracują w Polsce od ośmiu lat. Matka teraz dopiero wyrwała się z Irpienia, po wyzwoleniu tego miasta. Bo Irpień Rosjanie zajęli błyskawicznie. „33 dni w piwnicy. Bez kąpieli, w ścisku. Cały czas nas bombardowali. Codziennie próbowali nas zabić! Cztery osoby od nas wyszły, to rozstrzelali ich za progiem. Za nic. Wygonili nas z piwnicy. Gdy wychodziliśmy, trupy leżały w autach, dzieci też. Musieliśmy iść w taki sposób, przed Rosjanami, by Ukraińcy do nas nie strzelali. Byliśmy żywymi tarczami”. Widziała też ludzi ze związanymi z tyłu rękami, których zabito strzałem w głowę.

Gdy dzwonię do Stanisława dwa dni później, mówi, że tylko raz rozmawiali z matką o tym, co tam się działo. Za ciężki temat dla niej. Mamę zabiera do psychoterapeuty.

Tego wieczora o tym, co stało się w Buczy rozmawiam z inną uchodźczynią z okolic Kijowa. O najeźdźcach mówię „bure suki”. Ukrainka protestuje. „O nie - to nie są psy! Psy są dobre. To dzicz! To zwierzęta!”

43. dzień. Myślenie

Co wieczór, gdy przyjedzie do Przemyśla pociąg z Kijowa, sala główna dworca się zapycha. Bo z tych 600-700 pasażerów przygniatająca większość musi wziąć darmowy bilet. A wieczorami działa tylko jedno okienko biletowe. I ci, którzy uciekli z horrorów Buczy, Irpienia, Mariupola, Krematorska, Czernichowa... teraz stoją w kolejce po 2-3-4-5 godzin. Całą noc. Na nogach. Z małymi dziećmi, psami, babuszkami. I tak już od wielu dni.

Jednocześnie też co wieczór na dworcu nudzi się kilkudziesięciu SOK-istów. Mimo iż są tutaj też liczni policjanci, żołnierze WOT, antyterroryści, nie wspominając o strażakach, wolontariuszach itd. W sumie ochronę/ służby porządkowe można liczyć w setkach. Bo wiadomo – kobiety i dzieci uciekające z wojny mogą stanowić duże zagrożenie. Zaś biletów już nie potrzebują. Więc jeden bileter wystarczy.

„Czy w PKP ktoś myśli?” pytam na TT.

Retorycznie.

View post on Twitter
;

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze