Silne wzmożenie w pierwszych tygodniach wojny było jednym z ważniejszych zbiorowych doświadczeń. Ale spadek zainteresowania wojną i powrót do „normalnego życia” jest nieuchronny. I może budzić różne emocje: ulgę, wyrzuty sumienia, zdziwienie, że i tak długo to trwało. A co z pomocą uchodźcom?
Zastanawiając się nad obecnym „przejściem do porządku dziennego” nad wojną, wspominałam przełom lutego i marca, gdy właściwie nie wypadało zajmować się niczym innym. Wojna zdominowała nasze rozmowy i sposób spędzania wolnego czasu: w pierwszych dniach po jej wybuchu, nie wypadało iść do baru, gdy wszyscy szli na protest, jechali na granicę, lub pomagali na dworcach. Codziennie rano sprawdzaliśmy, czy Kijów padł, czy wciąż się trzyma.
Od mediów oczekiwaliśmy porzucenia mniej doniosłych tematów (zwłaszcza tych lekkich, plotkarskich), a firmy czuły się zobligowane do „zrobienia czegoś” – przedstawienia oferty dla uchodźców, przekazania części zysku na pomoc Ukrainie, czy chociażby obleczenia się w żółto-niebieskie barwy.
Tę atmosferę ciekawie pokazał przykład influencerów, którzy przez kilka pierwszych dni publikowali treści niemal wyłącznie związane z wojną, zbiórkami i wolontariatem (a ci, którzy temat wojny omijali, często byli dyscyplinowani przez fanów i środowisko), a gdy już stopniowo wracali do „normalnych treści”, czuli konieczność usprawiedliwiania się biznesową koniecznością i specyfiką swojej pracy.
Oznaką potrzeby tłumaczenia bierności wobec wojny były też liczne artykuły typu „czy naprawdę każdy musi pomagać?”, „nie musisz nic robić, jeśli nie czujesz się na siłach”, pełniące jakąś funkcję plasterka na wyrzuty sumienia.
W kolejnych tygodniach wojny do naszych rozmów wracały lekkie tematy, media społecznościowe znów wypełniały zdjęcia pizzy i wycieczek rowerowych, a z portali powoli znikały treści po ukraińsku i wielkie banery solidarnościowe. Było jasne, że nie będziemy wiecznie zajmować się tylko pomocą i zbiórkami, czytać o bombardowaniach, ofiarach i pozycjach wojsk.
Jednak fakt, że nasze zainteresowanie wojną maleje – gdy jednocześnie jej tragiczny bilans wzrasta – u wielu budzi dyskomfort i poczucie winy. Czy powolne oswajanie się z popełnianymi w Ukrainie zbrodniami, oddala nas od empatii, a zbliża do wesołej karuzeli pod murami getta?
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Na Google Trends możemy zobaczyć, że zainteresowanie hasłami takimi jak „wojna”, „Ukraina”, czy „Rosja” sięgnęło szczytu w pierwszych dwóch tygodniach wojny, a od połowy marca konsekwentnie maleje.
Wykresy dla "Rosja" i "wojna" są bardzo podobne.
Jak mówi mi wydawca jednego z dużych portali informacyjnych, podobnie wyglądało to w mediach:
"To, co widzieliśmy w pierwszych tygodniach wojny nie miało żadnego precedensu – ruch na stronie i ilość kliknięć wystrzeliły do historycznych poziomów. Ciężko to nawet umieścić na jakiejś skali, ale znacznie przekroczyło to poprzedni taki rekord, czyli początek pandemii. Teraz obserwujemy stały i w miarę stabilny spadek zainteresowania wojną – widać to po statystykach konkretnych tekstów i ogólnym ruchu na stronie.
Jest to naturalne i bardzo ludzkie. Nikt nie może cały czas żyć w stanie skrajnego napięcia i strachu, czyli w tych emocjach, które wywołują przymus ciągłego sprawdzania, gdzie spadają bomby i ile jest ofiar".
W raporcie opublikowanym przez Szlachetną Paczkę w drugiej połowie maja czytamy, że ponad 50 proc. Polaków traci zainteresowanie wojną. Wśród powodów, ponad 60 proc. wymienia zmęczenie tematem, co trzecia osoba - troskę o swoje samopoczucie, a co dziesiąta – brak siły na dalsze pomaganie.
Dr hab. Tomasz Grzyb z Uniwersytety SWPS, badający zachowania ludzi w sytuacjach kryzysowych, sugeruje, żeby nie nazywać tego wypaleniem, ale naturalnym zmęczeniem i przyzwyczajeniem.
"To, z czym mamy do czynienia, zarówno w przypadku Ukrainy, jak i innych dramatów humanitarnych, w psychologii nazywa się »habituacją bodźca«. Jeśli przez dłuższy czas odbieramy informacje o podobnej treści, to jakby drastyczne nie były, wykształcamy na nie tolerancję. Jeśli przez kilkadziesiąt dni wstaję i słyszę ciągle to samo – mówiąc trywialnie, ciągle się biją, są kolejne ofiary – to te informacje po prostu tracą siłę rażenia. Zwłaszcza, jeśli mam poczucie, że zrobiłem już wszystko, spożyłem całość energii i zaangażowania".
Profesor zwraca też uwagę na przykład tej habituacji w przestrzeni online – na początku wojny strony i aplikacje witały nas dużymi banerami solidarnościowymi, a treści na wielu portalach były publikowane w języku ukraińskim. W pewnym momencie jednak ukraińskie teksty zniknęły, a miejsce banerów zajęły małe, symboliczne ikonki.
Zaciekawiło mnie, jak podejmuje się taką decyzję w dużych portalach informacyjnych - jest to, w pewnym sensie, przyznanie, że wojna przestaje być tematem najważniejszym. Wydawca portalu newsowego przyznał, że na którymś spotkaniu po prostu uznano, że to już ten moment i pora przywrócić dawny wygląd strony.
Czy media cynicznie przeliczają wojnę na kliki? Czy rzucają się na początki kryzysów humanitarnych jak sępy, by zapomnieć o nich, gdy już trochę się opatrzą? Zadaję to pytanie wydawcy, myśląc również, a może głównie, o tym, jak przedstawiano kryzys na granicy polsko-białoruskiej:
przed obozem w Usnarzu najpierw gromadziły się wszystkie media, potem zupełnie o nim zapomniano. Dużo pisano o pierwszej śmierci na granicy, ale piętnastą i dwudziestą interesowała się tylko garstka osób.
"Podejmując decyzje, mamy wzgląd na interes społeczny, ale media są też uwikłane w reguły rynku i statystyk klikalności. Do sytuacji na granicy polsko-białoruskiej staraliśmy się co jakiś czas wracać, choć tak naprawdę, ludzi szybko przestało to interesować. I tak naprawdę podobny balans między misją a warunkami komercyjnymi musimy osiągać pisząc o wojnie w Ukrainie. Reklamodawcy i dział sprzedaży chcieliby, żeby wojna się skończyła i żeby ten koniec było dobrze widać na stronie, bo ataki bombowe i ofiary to jest fatalny kontekst dla reklam. My jednak utrzymujemy ją jako temat numer jeden, bo uważamy, że nie ma w tym momencie ważniejszego".
Gdy pytam, jakie wydarzenia i okresy wojny wzbudzały największe zainteresowanie, wymienia: sam początek wojny, atak na Kijów, gdy wszyscy śledzili ruchy rosyjskiego konwoju i denerwowali się, że miasto upadnie, bombardowania dworców, zbliżanie się do elektrowni jądrowych. A także – ataki blisko polskiej granicy, takie jak ostrzał rakietowy bazy w Jaworowie pod Lwowem.
Duże zainteresowanie wzbudzają zawsze wieści z Rosji, wszystkie wystąpienia Putina i spekulacje o jego chorobach; znacznie mniejsze – wydarzenia rozciągnięte w czasie i dziejące się na wschodzie kraju, jak upadki kolejnych miast w Donbasie.
"Tak już raczej zostanie" – mówi. - "Jeśli nie wydarzy się nic, co byłoby niespodziewane w swojej skali, to nawet tragiczne wydarzenia, upadki kolejnych miast czy odkrycia kolejnych masowych grobów, nie wywołają już takiej reakcji, jaką mieliśmy np. po odkryciu zbrodni w Buczy. Po prostu, w dynamice historii jesteśmy już trochę na innym etapie".
Wydawca podkreśla jednak, że zainteresowanie wojną, choć spadające, wciąż utrzymuje się na dużym poziomie, a ogólny ruch na portalu jest większy niż przed wojną.
"Z naszych obserwacji wynika, że już pandemia zmieniła nieco nasze nawyki korzystania z mediów. Kilka miesięcy po największej fali paniki, ludzie ciągle wchodzili na stronę główną, sprawdzali »pasek covidowy«, liczbę zgonów, czy dzienny raport. Dzisiaj widzimy podobny mechanizm: ludzie zaczynają dzień od sprawdzenia relacji na żywo, przejrzenia nagłówków. Ale, powtórzę choć może brzmi to brutalnie - raczej nic z tego, co dzieje się teraz, nie wywoła większych skoków zainteresowania".
Co musiałoby się wydarzyć, żeby poruszyło nas i zainteresowało w podobnym stopniu, co w pierwszych tygodniach wojny? Obaj moi rozmówcy są zgodni – coś wykraczającego poza obecną skalę dopuszczalności, coś trudnego obecnie do wyobrażenia. Na przykład, użycie broni niekonwencjonalnej na masową skalę albo wciągnięcie w konflikt Polski.
Korzystam jeszcze z okazji, by zadać wydawcy portalu informacyjnego pytanie, które na pewno zadałoby mu wielu aktywistów i ludzi zaangażowanych w pomoc – np. uchodźcom, czy to na Morzu Śródziemnym, czy na Podlasiu: Gdzie są media? Czemu o nas zapomniały?
"To trudne i naiwne pytania. Można je zadać właściwie w każdej sytuacji. Media są uwikłane w schematy rynkowe, podążają też za dynamiką historii, która z perspektywy odbiorcy po prostu się wyczerpuje. Nie mogą napisać o wszystkim, nie mogą też pisać przez cały czas o tym samym, choćby były to kolejne tragiczne śmierci.
Ktoś bezpośrednio zaangażowany w pomoc ma dużo więcej informacji i przeżywa tę dynamikę zupełnie inaczej niż przeciętny odbiorca mediów. Trudno mu zrozumieć, czemu świat się tym nie interesuje, czemu media go opuściły. Takie uczucia towarzyszą wielu osobom »wewnątrz«".
Zachodnie media pisały o społecznym zmęczeniu wojną już w maju, gdy mijało sto dni od jej wybuchu, a sytuacja na froncie robiła się dla Ukrainy niekorzystna. Oprócz wspomnianego przyzwyczajenia, pisano też o kosztach wojny (inflacja, niepewność dostaw energii), również psychologicznych - „zmęczeniu empatii” oraz traumie i depresji, które mogą wykształcić się z długotrwałego poczucia bezsilności.
"Często wyłączamy zainteresowanie, żeby poradzić sobie z dysonansem poznawczym" – mówi profesor Tomasz Grzyb. "Jeśli mamy dwie sprzeczne emocje – z jednej strony, przerażenie wojną i ludzkim cierpieniem, a z drugiej chęć kontynuowania własnej codzienności, prostego życia, to musimy je jakoś pogodzić; przez zmianę albo samej sytuacji, albo naszego stosunku do niej. Niektórzy zredukują ten dysonans, podejmując pozorne czy symboliczne działania – napiszą tweeta, udostępnią petycję, czy okażą solidarność nakładką na profilowym – i mają poczucie, że coś zrobili. Inni angażują się w realną pomoc, operacyjną czy materialną, i zadowolenie z takiego działania pozwala im też utrzymać wyższy poziom zainteresowania i zaangażowania".
Natomiast ludzie, którzy z różnych powodów wybierają bierność wobec sytuacji, często zaczynają ją też trywializować. Mogą wzruszać ramionami, mówić „taki jest świat”, albo wręcz negować problem. Słyszymy te komentarze, że nie wszyscy potrzebują pomocy, a uchodźcy powinni wrócić do Lwowa, bo tam nie ma wojny - to zresztą postawy podobne do tych, które ujawniły się przy kryzysie na granicy polsko-białoruskiej.
Są też tacy, którzy na początku bardzo angażowali się w pomoc Ukrainie, a z czasem poczuli, że doszli do ściany – zrobili co mogli, nie wygrają sami tej wojny, nie pojadą na front i nie zmienią rzeczywistości politycznej w Europie. Wracają więc do swoich zajęć, ale gdy pojawią się jakieś nowe informacje, czy nowe możliwości, być może włączą się znowu.
Czy za jedną z takich “nowych możliwości” można uznać zbiórkę na Bayraktara? Jej sukces dowodzi, że społeczne zasoby do pomagania nie zniknęły, nawet jeśli w pomocy rzeczowej i mieszkaniowej widać ich już dużo mniej. Być może wynika to właśnie z potrzeby sprawczości – po wielu miesiącach żmudnego łatania skutków wojny, pojawiła się perspektywa wywarcia choć symbolicznego wpływu na sam jej przebieg.
Jak ogólne zmęczenie tematem wojny odbija się na pomaganiu uchodźcom? Trudno znaleźć tu jednoznaczną odpowiedź. Od miesięcy słyszymy o wypaleniu pomagających, likwidowaniu kolejnych punktów wsparcia i braku ofert użyczenia mieszkań czy pokojów, których na samym początku nie brakowało.
Z drugiej strony, organizacje pozarządowe twierdzą, że wsparcie finansowe i rzeczowe wciąż utrzymuje się na wysokim poziomie.
CBOS pytał Polaków i Polki w kwietniu, maju i czerwcu 2022 roku, czy oni sami lub ktoś z ich bliskich pomaga uchodźcom z Ukrainy. W kwietniu pomoc deklarowało 63 proc., w maju - 54. Mamy więc spadek 9 pkt proc., ale odpowiedzi z czerwca pokazują już stabilizację: "Tak" odpowiedziało 52 proc. - zaledwie 2 pkt proc. mniej niż w maju.
Co więcej, w ciągu tych kilku miesięcy Polacy zmienili swoje podejście do pomagania – mniej jest czyszczenia piwnic i sumień, więcej mądrego wspierania i gotowości do przekazywania tego, czego potrzeba najbardziej, czyli pieniędzy.
"Wojna wygenerowała w ludziach chęć dzielenia się wszystkim – mieszkaniami, jedzeniem, swoim czasem" – mówi mi Michalina Chachuła, dyrektorka ds. fundraisingu w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej. – "I pierwszy raz dała organizacjom szansę na głośne mówienie, że od pomocy rzeczowej ważniejsze są regularne wpłaty. Media publikowały informacje o zbiórkach, edukowały, żeby nie podrzucać NGO-som niepotrzebnych rzeczy. To działało, zaczęliśmy dostawać mniej pytań o potrzebne ubrania, a więcej o wzór umowy darowizny".
Chachuła przyznaje, że mniej więcej od maja wpłaty zaczęły się zmniejszać, a część stałych darczyńców zupełnie się wycofała. Trudno jednak ocenić, czy jest to wynik malejącego zainteresowania wojną, czy po prostu inflacji i rosnących rat kredytów. I nawet pomimo tego spadku, zaangażowanie w pomoc wciąż jest ogromne, zarówno ze strony osób prywatnych jak i firm.
Stwarza to okazję, by zataczać pomocowe kręgi nieco szerzej:
"Wspieranie osób z Ukrainy pochłania mnóstwo środków i energii, ale sprawia też, że rośnie ogólne zainteresowanie pomocą humanitarną i sytuacją w innych krajach. Staramy się trochę wykorzystać te zasoby empatii i solidarności, które przebudziła wojna. Nazywam to „przekierowywaniem wzroku” – ok, myślimy teraz o Ukrainie, ale zwróćmy też uwagę na regiony, które ucierpią na tej wojnie – Etiopię, Sudan, inne zagrożone głodem kraje Południa.
Zobaczmy, że problemy świata to system naczyń połączonych. Taką kampanię przeprowadziliśmy już w związku z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej – naświetlaliśmy sytuację w Libanie, aby pokazać, że dramat uchodźców nie zaczyna się na Podlasiu, jednocześnie zbierając fundusze na pomoc rodzinom na miejscu".
Wzbudzanie i podtrzymywanie zainteresowania dramatami humanitarnymi to ważny - bo zapewniający zaangażowanie i wsparcie darczyńców - aspekt pracy organizacji pomocowych. Jednym z największych wyzwań jest tutaj rosnąca obojętność i przyzwyczajanie się do dramatycznych obrazów, które nie budzą już takich emocji jak kiedyś.
Widać to chociażby na przykładzie naszego zainteresowania uchodźcami na Morzu Śródziemnym – kilka lat temu historia statku tonącego przy Lampedusie i zdjęcie ciała trzyletniego Alana Kurdiego wywoływały poruszenie i debatę. Dziś, wiele tysięcy śmierci na morzu później, wzruszamy ramionami słysząc o kolejnych.
"W świecie, który codziennie zasypuje nas obrazami kolejnych tragedii, epatowanie okrucieństwem i ludzkim cierpieniem przestaje działać" – mówi Chachuła. I dodaje: "Jeśli słyszymy o dziesiątkach, setkach tysięcy ludzi w sytuacji bez wyjścia, to co czujemy? Bezradność. Można tylko rozłożyć ręce. Zresztą, samo mówienie o dramatach w wielkich liczbach odbiera nam sprawczość, bo »przecież i tak wszystkim nie pomogę«.
Dlatego organizacje coraz częściej skupiają się na konkretnych historiach, raczej nie »30 tysięcy uchodźców«, a pani Maria z Charkowa, która przyjechała z kotem. Łatwiej zobaczyć taką Marię niż anonimowy tłum. A jakiegoś obrazu w głowie potrzebujemy, żeby ruszyć - wpłacić pieniądze, zorganizować zbiórkę, zdecydować, że jadę na ten dworzec".
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze