0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Kiedy w Kijowie wyją syreny, Witia słyszy krzyk mamy: „synku, nalej wodę do wanny”. Trzeba nabrać na zapas, żeby nie było jak w listopadzie, gdy po ostrzale krany wyschły na dwa tygodnie. „Zaraz” – odkrzykuje Witia i odpala na smartfonie apkę, która wyświetla liczbę zabitych dziś Rosjan. Idzie do łazienki, odkręca kurek i mamrocze tę liczbę pod nosem, „pięćset dwadzieścia, pięćset dwadzieścia, pięćset dwadzieścia”.

Dasza też ma swój rytuał. Na sygnał alarmu powietrznego wyciąga dłoń w kierunku Rosji i pokazuje jej barwnego fucka. Systematycznie dba o swój manikiur, a szczególnie o środkowy paznokieć, który na okoliczność trywohy musi być najbardziej zdobny. Jako wolontariuszka z wieloletnim stażem wie, że by dać z siebie wszystko, trzeba zadbać również o własne zachcianki. Pomaga to zapanować nad złością.

Rosji nie udało się zdobyć Kijowa, więc próbuje go wkurzyć. Ostatnio zabiera mu prąd wyjątkowo zapiekle.

Pewnego grudniowego poranka wystrzeliwuje w kierunku stołecznej infrastruktury krytycznej aż czterdzieści rakiet jednocześnie. Do celu trafiają trzy. Mniej więcej dwóch na trzech kijowian zostaje bez prądu, wody i ogrzewania. Pralki wyłączają się w połowie prania, ekrany komputerów gasną, windy zatrzymują się między piętrami. Ulice są raczej puste – jeszcze przed atakami ogłoszono alarm powietrzny. Potrwa on dziś cztery godziny i dziewięć minut.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przeczytaj także:

Zlist' znaczy złość

„Odwołanie alarmu powietrznego” – mówi do mnie telefon głosem Ołeksija Arestowycza. To chyba najbardziej rozpoznawalny głos tej wojny. Aktor i terapeuta od miesięcy gości na ekranach smartfonów i ze spokojem wyjaśnia obywatelom niuanse działań wojennych. W aplikacji Trywoha – odwołuje alarmy. To dla mnie znak, że mogę wyjść z domu.

Chreszczatyk, czyli kijowska Marszałkowska, stoi w ogromnym korku. Metro nie kursuje, autobusy łapią wielominutowe opóźnienia, zasięg komórkowy szwankuje. Ale to nie robi już na Kijowie szczególnego wrażenia. „Słyszała pani? Zestrzeliliśmy aż trzydzieści siedem” – obwieszcza mi rozradowana kioskarka, kiedy proszę o fajki. Przeprasza, że nie wyda paragonu. Nabije go później, a na razie zapisze fajki w zeszycie. „Ach, nasi chłopcy” – rzuca mi na pożegnanie.

Trzy dni później kioskarka nie jest już taka radosna. Zapewne dlatego, że Rosja znowu zaatakowała stolicę. Warkot irańskich dronów Szahid słychać było w nocy niemal w całym mieście.

Kijów przebudził się, po części już nie zasnął, a do pracy powlókł się w ciemności.

Nie udaje mi się dowiedzieć, jak minął jej poranek. Widzę, że źle. Kioskarka beszta mnie, że nie potrafię dookreślić, jakie chcę papierosy. Rozumiem ją. Jeszcze kilka dni temu korzystałam z przywileju bycia przybyszem na chwilę i traktowałam blackout w Kijowie jak pewnego rodzaju grę miejską. Podróż z punktu A do punktu B wydawała się wyprawą, a organizacja miejsca do spania ekscytowała jak stawianie obozu harcerskiego. Ale ta gra szybko przestaje być grywalna.

Odbijanie się od kolejnych zamkniętych drzwi zniechęca, a nadkładanie drogi – męczy. W listopadzie Kijowianie przeszli średnio cztery tysiące kroków więcej niż zwykle. I częściej się wspinali. Pokonywali dziennie dziewięć i pół piętra. Tak mówią dane ze smartfonów. Pamiętacie wracanie z ulicy do mieszkania po maseczkę? To teraz wyobraźcie sobie, że zapomnieliście latarki, a winda na wasze dziesiąte piętro (albo dwudzieste piąte, bo i takich w Kijowie nie brakuje) nie działa. I jak wielka ogarnia was złość.

Zlist’. Słyszę to słowo odmienione przez wszystkie przypadki. Psycholożka Iryna Pinczuk wyjaśnia na łamach lajfstajlowego magazynu WoMo, że bierze się ona stąd, że szukanie rozwiązań coraz to nowszych problemów wyczerpuje mózg i układ nerwowy. Z kolei kijowski grafik Nikita Rybakow pisze na Twitterze tak: „Zaskakuje mnie, jak ludzki mózg adaptuje się do tego, by rozumieć rakiety nie jako śmiercionośną kupę żelaza, która może cię zabić w każdej sekundzie, lecz jak rzecz, która psuje twoje plany na dzień”.

Mój generator Gienia

Po dwóch miesiącach cyklicznych blackoutów Kijów sprawia wrażenie, jakby był na nie świetnie przygotowany. Nie daje się łatwo wyprowadzić z równowagi jak byle przybysz.

Jeden z alarmów lotniczych w stolicy spędzam na stacji metra Płoszcza Lwa Tołstoho, która – jak zresztą każda – służy za schron. Podziemne korytarze ścielą się wtedy karimatami. Ludzie siadają na nich w grupkach i rzędach; większość przysysa się do smartfona, bo internet w metrze nigdy nie muli. Podpytuję kilkoro z nich, co czytają i oglądają.

Rozczochrany trzydziestoparolatek sprawdza na Telegramie, co jest przyczyną alarmu. Tłumaczy, że niektóre ogłaszają prewencyjnie i można je olać. Może, na przykład, w Białorusi poderwał się rosyjski samolot Mig-31. Potrafi przenosić ponaddźwiękowe rakiety Kindżał, którym ukraińska obrona przeciwrakietowa nie da rady. Ale zwykle tylko straszy i paraliżuje życie w Ukrainie.

Błękitnowłosa nastolatka ogląda na VOD „Emily w Paryżu”. Zagaduję ją o włosy, czy często farbuje, bo słyszałam, że taki kolor krótko się trzyma. „Wcześniej musiałam co miesiąc, a teraz już rzadziej, bo nie myję ich codziennie. Nie chce mi się w tym celu gotować wody, polubiłam suchy szampon”.

Nieśmiały blondasek sprawdza, „czym wyczyścić zaschnięty wosk”. Ukraińskie media pękają od takich porad. „Który komunikator najbardziej oszczędza energię”, „jak pomóc osobie w hipotermii”, „pięć szybkich sposobów, jak podgrzać wodę bez prądu”.

Owszem, Rosja potrafi wkurzyć swoimi blackoutami – ale raczej już niczym nie zaskoczy.

Tego zdania jest Lesia, współwłaścicielka prywatnej świetlicy Uniqchild, którą odwiedzam innego dnia. Dzieciaki właśnie mają angielski i ćwiczą „Jingle bells”, a Lesia opowiada mi o pierwszym blackoucie.

– Była panika, w sklepach zabrakło świeczek. A jak już się udało jakieś dostać, to tylko zapachowe. Po godzinie w sali lekcyjnej nie było czym oddychać, a dzieciaki rozsmarowywały wosk po podłodze. Dzisiaj mamy lampki zasilane z akumulatora, a dzieci, zamiast na komputerach, pracują na tabletach. Kursy angielskiego, rysunku, a nawet robotyki odbywają się zgodnie z planem.

Podobne historie można usłyszeć w kijowskich teatrach, salonach fryzjerskich czy kawiarniach. Często akompaniuje im warkot generatora. W ubiegłym roku Ukraina importowała prawie 670 tysięcy agregatów prądotwórczych. To dzięki nim niezależność energetyczną osiągnęły już wszystkie kijowskie szpitale i kilkadziesiąt ciepłowni (co poprawia sytuację z ogrzewaniem). Generatory uratowały też niejeden stołeczny biznes.

Czasem słyszę, że ich właściciele mówią o nich „mój Giena”. Bywa też, że nadają im psie imiona. Na przykład Tiawczyk, w wolnym tłumaczeniu – Warkotek.

Ukraińska metropolia – bo, jak twierdzi mer Witalij Kliczko, Kijów niemal powrócił już do przedwojennego 3,8 miliona mieszkańców – zaadaptowała się do życia w ciemności, choć punktowo i w wersji light. Gdy nie ma prądu, restauracje ograniczają menu do zup, sałatek i napojów. Kurierzy Glovo dostarczają zakupy, ale bez windy tylko do piątego piętra. A gwiazda stołecznego zoo, goryl Toni, grzeje zadek przy piecyku opalanym drewnem.

W parku Hołosijiwskim jak co roku odbywa się festyn „Zimowa kraina”. Ałła i Switłana, przyjaciółki w sile wieku, przyszły tu zjeść coś na ciepło. – W domach mamy kuchenki elektryczne, więc ciężko o normalny posiłek – mówi ciemnowłosa Ałła znad ryby z grilla. – Ale nic to. Gotujemy sobie na zapas ziemniaczki w mundurkach i jajka. Do tego odkrawamy kawałek kiełbaski czy słoninki. Jemy tak przez dwa dni. Wot, tak my żywiom.

Srebrnowłosa Switłana dodaje, że przerwy w dostawach prądu to dla starszego pokolenia nic nowego. – Myśmy to już przeżyły w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rozpadał się Związek Radziecki. No, a młodzi szybko się uczą.

To fakt. Młode ukraińskie pokolenie, to znaczy jego aktywna społecznie część, przeżywa właśnie swój gwiezdny czas. Dyskutuje o historii Ukrainy, koordynuje wojenne projekty, spiera się o kształt lepszej przyszłości. Być może da się tę emocję jakoś porównać do karnawału „Solidarności” – ale takiego na sterydach. I pewniejszego siebie w kontaktach z Zachodem.

Na przekór blackoutom funkcjonuje nawet słynna w Europie kijowska scena techno. W klubach na terenie dawnej fabryki wstążek w dzielnicy Padół głębokie basy zagłuszają warkot generatorów. Bilet wstępu kosztuje pięćdziesiąt złotych – to dla kijowian sporo. Ale inaczej kultowe miejsce nie przetrwa.

Niektórzy uważają, że to wstyd – bawić się, gdy na froncie i nie tylko giną ludzie. A inni, że wręcz przeciwnie. – To dowód, że miasto żyje i ma się świetnie – mówi swoim ciałem wystrojony z berlińskim ekscesem tłumek.

Imprezy zaczynają się w ciągu dnia, kończą przed dwudziestą trzecią. Wtedy zaczyna się godzina policyjna, której kijowianie dość pilnie przestrzegają. Przy dobrej pogodzie rozgrzanych klubowiczów żegna gwiaździste niebo – rzecz w zanieczyszczonych światłem metropoliach niespotykana. Moja znajoma mówi, że po zwycięstwie Ukrainy będzie jej tych gwiazd nad Kijowem brakowało.

Para schodzi do metra, oświetlając sobie drogę latarką
Przechodnie oświetlają sobie latarką drogę do przejścia podziemnego podczas blackoutu, Kijów, 17 grudnia 2022 roku. Fot. Sergei CHUZAVKOV / AFP

Karabin AR-15 w garderobie

Z całego Kijowa do blackoutów chyba najlepiej przygotowała się Dasza – ta, która na dźwięk syreny wyciąga malowanego fucka. Trudno w tej kategorii rywalizować z laską, która zawodowo zajmuje się projektowaniem narracji gier komputerowych. Spotykam się z nią w kawiarni w pobliżu stacji metra w zachodniej części Kijowa. Nie wygląda na swoje trzydzieści dwa lata. Ma krótką, roztrzepaną fryzurę i dziecięcą buzię. Ubrała dziś zieloną bluzę dresową.

Dasza zawsze stara się być o krok przed innymi. Kiedy miasto spowił pierwszy blackout, miała już gliniany kominek na świeczki i turystyczną kuchenkę gazową. Kiedy ludzie ustawiali się w kolejkach po powerbanki, ona kupowała akumulatory, wzmacniacz sygnału GSM i generator. A kiedy zastanawiali się, skąd – jeśli nie z kranu – czerpać wodę, ona zamawiała przenośną toaletę chemiczną.

Jak dotąd nie miała potrzeby, by jej użyć – kanalizacja w jej mieszkaniu działa bez zarzutu, a prąd – o ile nie ma ostrzałów – wyłączają tylko na cztery, maksymalnie sześć godzin dziennie. Najczęściej zgodnie z grafikami wyłączeń. – Mieszkam w dobrej dzielnicy – mówi Dasza. – Być może moja sytuacja z prądem jest lepsza, bo tuż koło mojego apartamentowca jest szpital.

Dziś penthouse Daszy jest gotowy na wszystko. Nieco się pomniejszył, bo z siedmiu pomieszczeń dla oszczędności korzysta się z czterech. W bibliotece ustawiła kotatsu, japoński stolik przykryty kołdrą, pod którą wkłada się np. termofor, a następnie nogi. W łazience piętrzą się kanistry z wodą: pitną i techniczną, a także zlewki do spuszczania wody w toalecie. A w garderobie trzyma zapasy. – Mam tam wszystko to, co widziałaś w filmach o redneckach.

Czyli co? Karabin AR-15, w razie gdyby znowu przyszli do Kijowa. Apteczka taktyczna, z której pomocą można zaleczyć rany odniesione podczas ostrzałów. Leki, w tym uspokajające, dla całej rodziny i psa. Duch, owczarek niemiecki bez oka przyjechał z Daszą z linii frontu. Koncentrator tlenu, bo covidu nikt nie odwołał, a pod Kijowem żyją dziadkowie w sędziwym wieku. Papierosy, które w najgorszym razie można na coś wymienić. Wreszcie żywność: produkty zbożowe, liofilizowane warzywa, konserwy, soki i mleko w tetrapakach. Oraz fitolampy do uprawy ziół i pomidorów w akwariach. – Jeśli znowu się zacznie, supermarket pełen spanikowanych ludzi to ostatnie miejsce, w którym chciałabyś się znaleźć.

Do pełnej niezależności od totalnego „pizdieca” brakuje Daszy tylko terminala Starlink, który zapewnia satelitarny dostęp do sieci. Zapotrzebowanie na starlinki jest w Ukrainie ogromne, ale Dasza zapisała się już do kolejki.

Swoje przygotowanie opisała na Facebooku. Niektórzy śmiali się z niej, że jest „dupoholiczką” (żopoholik to ukraiński neologizm na określenie osoby uzależnionej od przygotowań do najgorszego).

Kijów dzieli się dzisiaj na tych, którzy dbają o komfort swojego przetrwania i tych, którzy uważają, że to lamerskie.

Ci pierwsi podczas alarmów schodzą grzecznie do schronów (nawet jeśli emocja społeczna jest raczej na etapie maseczek w drugim roku pandemii). A ci drudzy to z grubsza ten sam typ, który maseczkę demonstracyjnie nosi na brodzie, a w samochodzie nigdy nie zapnie pasów.

Ale Dasza doskonale wie, co robi – jako wolontariuszka pomaga wojsku już od wybuchu wojny na Donbasie w 2014 roku i rozumie, co pozwala podtrzymać wysokie morale. Żołnierz musi dobrze zjeść, wysrać się w godnych warunkach, mieć poczucie sprawczości i dostęp do informacji. Tak się składa, że Dasza robiła na ten temat badania, bo oprócz informatyki skończyła też psychologię. Zaczęła z niej pisać doktorat, ale wojna to przerwała.

Gazmaska dla Ducha

– Rosja chce nas wykończyć psychicznie – mówi Dasza i zaznacza, że nie ma takiej siły, która wykurzyłaby ją teraz z Kijowa. Jest tu potrzebna. Zarządza fundacją, która emituje wojenną kryptowalutę, czyli UAFcoiny. Zysk z jej sprzedaży dostarcza na front w postaci termowizorów, hełmów czy opasek uciskowych.

Swój penthouse dzieli z emerytowaną mamą i dziesięcioletnią córką. Kiedy do Kijowa dotarła wojna, wyprawiła dziewczyny za zagranicę. – Wsadziłam je do pociągu i poszłam do kawiarni na kawę z pianką – wspomina Dasza. – Myślałam o tym, że być może piję ją po raz ostatni w życiu.

Jednak w maju rodzina wraca do Kijowa: Nina źle znosi rozłąkę z mamą. I chyba też chce się do czegoś przydać – tak jak ona. Kilka dni temu wysłała Daszy wiadomość: „Mamo, znalazłam maski gazowe dla Ducha”. To wielkie psisko, trzydzieści pięć kilogramów wagi, koszmarnie boi się wystrzałów, więc Nina się o niego troszczy. „Ta pierwsza jest lepsza na promieniowanie” – kontynuuje Nina. „A tą drugą łatwiej się zakłada”.

No więc Dasza znów ma na głowie babiniec. Z jej obserwacji wynika, że kobiety są innymi „dupoholiczkami” niż mężczyźni. – Kolesie budują swój styl przetrwania na: „jestem bohaterem tajgi, a wszędzie wokół są moi wrogowie i chcą mi zabrać generator” – śmieje się Dasza. – Babki za to na komunikacji. Który sąsiad ma to, która sąsiadka tamto, czym mogę się wymienić z tą, a czym z tamtym.

Wojna uczy wszystkich. Dasza nauczyła się odmawiać, przeklinać, a nawet grozić – w razie potrzeby.

Dasza wstaje o piątej trzydzieści i odpala na kuchence gazowej piramidę z garnków. W najniższym gotuje się woda na kawę, która podgrzewa wczorajszą owsiankę na wyższych piętrach, a jednocześnie podnosi temperaturę w kuchni. W ten sposób Dasza oszczędza czas i gaz. Następnie przelicza waty i amperogodziny swoich sprzętów. O szóstej zwykle włączają prąd, więc trzeba przygotować je do ładowania.

Godzinka na poranną koordynację – robota na mailach, delegowanie innym wolontariuszom zadań na zapas, w razie gdyby w ciągu dnia straciła dostęp do sieci. Śniadanie z rodziną, spacer z psem, wyprawa na stację. Żeby uzupełnić zapas benzyny, trzeba odstać swoje w kolejce. – Na szczęście można to robić z laptopem.

Dasza projektuje teraz dwie gry. Pierwsza zaczęła powstawać w schronie i zmierzy gracza z perspektywą wypalonej ukraińskiej wolontariuszki. – Takie „This war of mine”, tylko na wesoło. Druga to romantyczna podróż przez ukraińską historię z udziałem silnych bohaterek. To dodatkowe projekty: o dwunastej trzydzieści Dasza zaczyna swoją właściwą pracę w jednej z ukraińskich firm gamingowych.

Kończy o dwudziestej. O ile nie jest na dyżurze – w każdej chwili żołnierz może jej zgłosić jakąś potrzebę – gra z Niną w planszówki. Albo haftuje screeny z ulubionych gier komputerowych. Wybiera te, które kończą się szczęśliwie. – Czasami je trochę przekłamuję. Na przykład przywracam do życia bohaterów, którzy zginęli w trakcie gry.

Wszystko to do kupy sprawia, że rodzina Daszy może żyć komfortowo. I może oszczędzić sobie złości. – Kiedy wyłącza się światło, wystarczy przepiąć się z białego przedłużacza na pomarańczowy. Do trzech dni blackoutu właściwie go nie odczuwamy. A dłuższego, jak dotąd, nie doświadczyliśmy.

ludzie ładują telefony na poczcie
Mieszkańcy Kijowa ładują swoje telefony na poczcie podczas blackoutu 20 grudnia 2022 roku. Fot. SERGEI CHUZAVKOV / AFP

Zasypiam z włączoną suszarką

Lewy, czyli wschodni brzeg Dniepru wieczorami dobrze jest oglądać z Wołodymyrskiej Górki. Za wielkim cielskiem stołecznej rzeki po horyzont ciągną się rzęsiście oświetlone wielopiętrowe sypialnie Kijowa. To znaczy, tak było przed wojną. Po grudniowej serii rosyjskich ataków zza Dniepru straszy ciemność przełamana tu i ówdzie łachami światła. Jeśli dostrzeżesz ich pulsującą wędrówkę po budynkach, to znak, że trafiłeś na moment zmiany grafików wyłączeń.

Serhij Kowalenko, dyrektor spółki Yasno, odpowiedzialnej za dostawę prądu, przyznał w grudniu na swoim Facebooku, że sytuacja na lewym brzegu Dniepru jest trudniejsza niż w reszcie stolicy, co wynika z charakteru zniszczeń infrastruktury. Ekipy remontowe robią, co mogą, żeby prąd był dystrybuowany sprawiedliwie między mieszkańcami stolicy. Ale każdy kolejny atak Rosjan to utrudnia.

Nie ma powodu, by w te wyjaśnienia nie wierzyć, ale trudno to sprawdzić, bo ze względów bezpieczeństwa dziennikarzom ogranicza się śledzenie działań energetyków. To właśnie szczegółowa wiedza na temat ukraińskiego systemu energetycznego umożliwia Rosji jego niszczenie.

– Światło włączają po dwie, czasem cztery godziny dziennie – mówi Wiera, którą poznaję w autobusie na lewy brzeg Dniepru. – A jak są naloty, to potrafi nie być kilka dni. Czasami światło pojawia się w nocy. Dlatego zawsze zasypiam z włączoną suszarką, żeby mnie rozbudziła. Wtedy lecę wstawić pranie. Oczywiście na krótki program, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zniknie znowu.

Wiera ma sporo prania, bo mieszka z mamą, która jest chora na Alzheimera. Brudzi ubrania i prześcieradła. Brak prądu to jedno, wody też ciągle nie ma. A jakiś czas temu kanalizacja cofnęła się do muszli. Kupę przyszło robić do worka na śmieci. I jeszcze zmusić do tego mamę. Na klatce schodowej mijała sąsiada, który też szedł z workiem. Przez przypadek poświeciła mu czołówką w oczy, a ten wyskoczył na nią z mordą.

– My teraz wszyscy w takich nerwach – przyznaje Wiera. – Ale winny jest jeden. Wróg.

– Chociaż na naszych też jest się o co wkurzać – zaznacza. – Na placu Sofijskim postawili choinkę oświetlaną z generatora i chwalą się tym na cały świat. Fajnie, ale u nas w ciepłowni generatora nie ma. W szkole jest, ale nie działa. Gdzie są te wszystkie generatory? Na pewno nie na Trojeszczynie.

Trojeszczyna to dzielnica, w której mieszka Wiera. Nie od dziś ma powody, by czuć się wyizolowana. Bloki wysokie nawet na szesnaście pięter odpowiedziały, owszem, na głód mieszkaniowy lat osiemdziesiątych. Nie powiódł się za to plan ze stworzeniem miejsc pracy. Nie powstało obiecane metro. Brakowało szkół. W lichych 90. stereotyp głosił, że tutejsi dresiarze są wyjątkowo upierdliwi.

Ale dresiarze zrobili się w kijowskiej kulturze modni, a w raz z nimi – Trojeszczyna. Zresztą nie mieszka się dziś tu źle, szczególnie w porównaniu z kijowską patodeweloperką. Jest tu zieleń, przedszkole, place zabaw. I słynny targ z tanimi ciuchami i tysiącem drobiazgów. Moi kijowscy rówieśnicy wstydzili się tu pokazywać jako dzieci, a dziś jeżdżą tu na nostalgiczne wycieczki. I na powiew multi-kulti, bo wielu tutejszych sprzedawców pochodzi z Kaukazu lub Azji Centralnej.

Tej zimy na rynku największym powodzeniem cieszy się kolekcja blackoutowa.

Pod blaszanymi daszkami kołyszą się puchowe kurtki, na wielopoziomowych wieszakach tłoczą polarowe dresy. Na ladach króluje bielizna termiczna. Starsze kobiety macają kalesony i dzianinowe skarpety. Sprawdzają, czy to aby na pewno wełna.

– Wszyscy dobrze wiedzą, jakie materiały najlepiej trzymają ciepło, ale mało kogo na nie stać – wyjaśnia Sława, drągal w średnim wieku, który sprzedaje zimową odzież dla wojskowych. Teoretycznie mundury zapewnia im armia, ale w praktyce żołnierz, który utraci w boju kurtkę czy podrze spodnie, musi stanąć w biurokratycznej kolejce. Szybciej je sobie odkupi.

– Zestaw naprawdę ciepłej odzieży to koszt piętnastu-siedemnastu tysięcy hrywien – wyjaśnia Sława. To prawie dwa tysiące złotych. Dużo. Na szczęście Ukraina nie oszczędza na żołdzie. Na froncie zarabia się co najmniej sto tysięcy hrywien, czyli kilkanaście tysięcy złotych.

Sława przygotował się na przerwy w dostawie prądu. Kurtki, spodnie i naszywki – do wyboru grupa krwi lub „ruski korabl” – oświetlają żarówki zasilane z podwieszonego pod daszkiem powerbanka. Do domu kupił sobie tylko świeczki. Ale w domu ma luksus – bo ma gaz. Nie u wszystkich jest, powyżej dziewiątego piętra nie mają. Tacy szczęściarze jak Sława bez problemu mogą sobie zrobić herbatę, przygotować ciepły posiłek czy miskę wody do kąpieli. I ogrzać mieszkanie piekarnikiem czy cegłami rozstawionymi na palnikach.

A jak się ogrzać bez gazu? Znajomi Sławy robią sobie świeczki z puszek po konserwach i parafiny. Spraszają całą rodzinę do kuchni, zapalają kilka świeczek, wtedy im ciepło. To „lajfhak” znany Ukraińcom jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Niestety spalanie parafiny jest toksyczne. Sadza z takich świeczek przypomina wydzieliny z rury wydechowej samochodu z silnikiem Diesla. Jednak w porównaniu z woskiem parafina jest tańsza.

Pakiet ratunkowy z prosecco

Wchodzę w głąb targu. Tłumów nie ma, ale sprzedawcy twardo trwają na stanowiskach. W czasie alarmów również. Trywoha, nie trywoha, o klienta dziś trudno. Zresztą syren tu i tak nie słychać, a internet szwankuje. Na wąskich uliczkach dominuje młodzież, choć jest czternasta, pora, kiedy na targu łatwiej spotkać emerytki. Ale odkąd zaczęły się blackouty, jest ich tu mniej, jak dowiaduję się w jednym z boksów. „Babuszki boją się utknąć w windzie”.

Kijowianie i na to wymyślili patent. Zostawiają w windach pakiety ratunkowe. Natknęłam się na taki: latarka, woda, chusteczki, środki uspokajające i worek na śmieci.

A w bloku mojej znajomej ktoś pomyślał nawet o butelce prosecco.

Wysoki chłopak plącze się między stoiskami. To szesnastoletni Witia, który podczas alarmu powtarza sobie liczbę zabitych żołnierzy. Jest wkurzony, bo nikt nie chce się z nim targować. Dostał od mamy stówę na lampki choinkowe „Takie na baterie, co każdy teraz ma”. Stare się zepsuły, a nowe kosztują sto pięćdziesiąt hrywien.

– Bez prądu da się żyć, tylko trzeba mieć pieniądze – mówi Witia. Na bazarze pełno gadżetów do życia w ciemności: lampki na baterie, czołówki, powerbanki i turystyczne kuchenki gazowe. Jest drogo. Za powerbank, który w Polsce kosztuje maksymalnie 80 złotych, na Trojeszczynie trzeba dać dwa razy tyle. W większości to kiepski sprzęt – sprowadzany z Turcji i Chin. Niektórzy ściągają go z Aliexpress przez Polskę.

Nie ma ani certyfikatu jakości, ani instrukcji po ukraińsku. Państwowa Służba Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych alarmuje, że każdego dnia dochodzi do ponad 130 pożarów, w których ginie średnio 12 osób. Najczęstszą ich przyczyną jest nieprawidłowe używanie generatorów i palników gazowych oraz wady tego rodzaju sprzętów.

Zagaduję o to sprzedawcę blackoutowych gadżetów, z którym negocjuje właśnie Witia. Lekko się obrusza, ale zapewnia, że każdemu klientowi wyjaśnia, że jednorazowe butle gazowe nie są wielorazowe – „no, ale szaleje inflacja”. Mężczyzna wręcza Witii łańcuch lampek choinkowych.

– Trzymaj, chłopcze, to prezent dla ciebie. Żeby diewuszka nie napisała potem w gazecie, że Ukraińcy, zamiast się wspierać, to sobie szkodzą.

A dlaczego u sąsiada się świeci?

Idę z Witią na stację benzynową. Podobnie jak w zorganizowanych przez państwo „punktach niezłomności” można tu podpiąć swój telefon do kolorowego kłębowiska przedłużaczy i skorzystać z internetu. W kawiarnianej części stacji panuje skupienie godne biblioteki: starsi wpatrują się w slacki, excele i powerpointy na ekranach laptopów, młodsi odrabiają lekcje na tabletach i smartfonach. Pod budynkiem stoją kierowcy Ubera i próbują odebrać w aplikacji zlecenie.

– Dziś na Trojeszczynie wyjątkowo słabo z zasięgiem – wyjaśnia Witia i podpina powerbank do ładowania.

Pytam Witię, co go w blackoutach najbardziej złości. – Jak u sąsiadów się świeci – śmieje się Witia. – Wszyscy mają z tego bekę na Tik Toku, sama zobacz. Wpisz sobie: „kiedy u sąsiada jest światło”.

„Dlaczego u sąsiada jest światło?” stało się jednym z najczęściej zadawanych pytań na infolinii koncernu energetycznego DTEK. Szczególnie kontrowersje wzbudzają budynki, w których światło nie wyłącza się nigdy. DTEK tłumaczy, że to budynki, które korzystają z tej samej sieci, co budynki infrastruktury krytycznej, np. szpitale. I że pod naciskiem opinii publicznej już połowę udało się przepiąć do innych podstacji.

Witia opowiada, że chłopaki z jego osiedla postanowiły same wymierzyć sprawiedliwość. Udali się pod klatkę jednego z oświetlonych wieżowców i wyzywali mieszkańców od zdrajców. Mieli im grozić, że jeśli sami nie zaczną oszczędzać prądu i denerwować ich żółtymi oknami, przyjdą znowu. Ale problem sam się rozwiązał – budynek odpięto od „krytycznej” sieci.

Sama po trzech dniach bez prądu zaczęłam łypać podejrzliwie na rzęsiście oświetlone mieszkanie w kamienicy naprzeciwko. Złość miesza w głowie. – Każdy z nas odczuwa dyskomfort związany z nowymi okolicznościami. Trzeba rozpoznać ten problem i nie obwiniać innych o wszystko. Zamiast obwiniać, musimy polegać na własnych zasobach i na tym, co nas otacza – przekonuje psycholożka Anna Kuszneruk w jednej z ukraińskich telewizji śniadaniowych.

Witia zachowanie chłopaków z osiedla potępia.

– Wróg chce, żebyśmy się kłócili. Uleganie temu to zdrada – mówi twardo.

Sam nie ma czasu na takie głupoty. Musi pomagać mamie. Siostra całymi dniami leży w ciemności i martwi się o narzeczonego na froncie. Ojciec też leży. I dobrze, bo jak nie leży, to „zachowuje się nieadekwatnie”. Stracił na wojnie brata i się rozpił.

Mama Witii powtarza, że najważniejsza jest rutyna. Bez niej wszyscy by już zwariowali. Dlatego wcześnie rano, kiedy jeszcze jest ciemno, Witia idzie po wodę do osiedlowego źródełka. W tym czasie mama smaży naleśniki. Kiedy Witia wraca, mama woła rodzinę na śniadanie. Ale nikt nie przychodzi, więc jedzą w dwójkę. „Zostanie ci na obiad” – mówi mama. Przypomina Witii, żeby sprawdził, czy dzisiaj jest szkoła i wychodzi do pracy.

Ale szkoły zazwyczaj nie ma. Młodsze klasy mają normalne zajęcia, starsze – w tym klasa Witii – uczą się online. To znaczy, uczyłyby się, gdyby uczniowie i nauczyciele mieli internet w tym samym momencie, a to się raczej nie zdarza. Witia odrabia więc zadania, które udało mu się ściągnąć na telefon poprzedniego dnia i, póki jest jasno, zabiera się za gotowanie. Przygotowuje farsz do wareników, które lepią z mamą popołudniami.

Pierogi sprzedają po sąsiadach za pomocą Vibera. Można je kupić na zimno lub na ciepło. Po te drugie ludzie przychodzą z termosami. Zawsze to jakiś zarobek, bo z budżetowej pensji mamy nie da się wyżyć. A tata stracił pracę. – No więc dobrze, że mamy ten gaz.

Wieczorem Witia ma trochę czasu dla siebie. Jeśli w domu nie ma internetu, przychodzi na stację i ogląda na smartfonie wojnę. Dzieciak wie wszystko o rakietach, czołgach i dronach. Nieźle orientuje się również w polityce zagranicznej. Opowiada mi o rosyjskich zbrodniach w Syrii. I wypytuje, czy uważam, że Scholz jest przyjacielem Ukrainy.

Witia ma już tego wszystkiego dość. Ugniatania ziemniaków, zapłakanej siostry, z którą dzieli pokój, kolejek w supermarkecie, kiedy włączą prąd. I całej tej maminej rutyny. – To oczywiście nic w porównaniu do tego, co przeżywają chłopcy na froncie – zaznacza Witia. Ta fraza stała się już refrenem ukraińskiej debaty publicznej.

Chłopak pokazuje mi na Tik Toku ulubionych żołnierzy, którzy relacjonują walki po kostki w błotach Bachmutu. Wolałby być teraz z nimi.

Nie mówi o tym mamie, ale odlicza dni do osiemnastych urodzin.

W gruncie rzeczy myśli jednak, że nie doczeka się wojaczki. Jest prawie pewien, że Ukraina w 2023 roku wygra wojnę. Spogląda w przyszłość z optymizmem, podobnie jak większość Ukraińców. Jak wykazało badanie grupy Rejtynh, aż dwie trzecie z nich ma nadzieję na lepszy nowy rok. W porównaniu z rokiem poprzednim to dwukrotna zmiana na plus.

– Gdybym mógł kiedyś spotkać Putina, wziąłbym kolegów i spuścilibyśmy mu wciry za każdego zabitego ukraińskiego żołnierza – odgraża się Witia. – Pokazalibyśmy mu, jak się załatwia sprawy na Trojeszczynie.

Udostępnij:

Kaja Puto

Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej i migracji. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art

Przeczytaj także:

Komentarze