0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Mateusz Mirys/OKO.pressMateusz Mirys/OKO.pr...

Paczki, bydło, pogłowie, tak o migrantach zarobkowych mówią w branży pośredników pracy. Wiosną w OKO.press ukazała się cykl moich reportaży o handlu ludźmi.

Opisałem, jak pewna Polka zaczęła ściągać pracowników migrujących z Meksyku i Kolumbii. Przyjeżdżali do Polski (i wciąż przyjeżdżają na skalę masową) na podstawie wiz turystycznych, a potem podejmowali pracę, najczęściej na czarno i za niższe stawki niż obiecane. Niektórzy stawali się ofiarami handlu ludźmi.

W trakcie śledztwa weryfikowałem sfałszowane pozwolenia na pracę. Zwróciłem uwagę na dziwne literówki. Wysłałem dokumenty do wojewody warmińsko-mazurskiego, by potwierdzić, że zostały podrobione. Potwierdził, a potem złożył zawiadomienie do prokuratury. Dopiero cztery miesiące później zostałem przesłuchany w sprawie – tyle zajęło ustalanie, gdzie mieszkam, mimo że mój telefon był w mailu. Absurd? Nie jedyny. Myślałem jeszcze naiwnie, że ofiary handlu ludźmi podobnie jak migranci z granicy białoruskiej są ofiarami oszukańczych pośredników, zawiłych przepisów, a koniec końców niekompetencji administracji.

To nie była niekompetencja, a ciche przyzwolenie na tego typu praktyki. Dziś widzimy, że podobnie działali przedstawiciele PiS. Ci szmuglerzy w krawatach zorganizowali dochodowy i nielegalny biznes wizowy, wykorzystując metody przemytników, aparat państwowy, a przede wszystkim brak polityki migracyjnej państwa.

Afera wizowa uwidocznia hipokryzję Prawa i Sprawiedliwości, dlatego czytając teksty o handlu ludźmi z Meksyku i Kolumbii, możecie Państwo przypomnieć sobie organizatorów afery wizowej – to te same metody i te same mechanizmy.

Przeczytaj także:

Polska, z której uciekła Carmen, pachniała boczniakami. Kwaśny, wilgotny zapach wraca ze wspomnieniami. Wiedziałam, że jadę pracować jako tania siła robocza, ale nie podejrzewałam, że zostanę niewolnicą.

Carmen jest Meksykanką, dobrze pamięta tamtą sobotnią noc, ukradkowe spojrzenia i strach. Siedzieli na walizkach, dosłownie. Czekali, aż zgasną światła w domu szefa i umilkną psy spuszczone z łańcuchów. Wymknęli się, zanim zaczęło świtać. Wsiedli do samochodu Polaka, którego nawet nie znali. Ruszyli w kierunku lotniska w Warszawie. Długo nikt się nie odzywał.

Jak w filmie sensacyjnym. Uciekaliśmy jakbyśmy byli winni – mówi Carmen. A przecież to my byliśmy ofiarami. Daliśmy się oszukać przebiegłej Polce.

Hugo: Ma na imię Katarzyna. Pomogła nam dostać się do Europy, a potem zostawiła samych sobie. Jak nieuczciwy pollero. Tak mówimy na szmuglerów, którzy prowadzą ludzi przez granicę Meksyku z USA.

Diego: Niepozorna blondynka pod pięćdziesiątkę. Kto by pomyślał, że oszuka mnie jak dziecko. Straciłem 2,5 tysiąca dolarów.

Tylko trzy osoby spośród kilkunastu odnalezionych przeze mnie ofiar zdecydowały się na rozmowę. Wszyscy pochodzą z Ameryki Łacińskiej, głównie z Meksyku, Kolumbii i Wenezueli.

To nie jest historia o tuzinie latynoskich migrantów rozczarowanych warunkami pracy w Polsce, ale o nowoczesnych praktykach pracy przymusowej. Mimo że Carmen, Hugo i Diego nie zgłosili sprawy na policję i formalnie nie figurują jako ofiary pracy przymusowej lub handlu ludźmi, to ich historie wpisują się w nowe zjawisko.

Hugo: Zadzwoniłem do ambasady Meksyku, a pracownik: „Nie możemy pomóc, mamy za dużo przypadków”.

Ja też zadzwoniłem. W ambasadach Meksyku i Kolumbii usłyszałem, że problem jest znany i władze konsularne współpracują z odpowiednimi organami (zobacz ostrzeżenie przed „fałszywymi agencjami” jakie publikuje ambasada Meksyku)

Równolegle podążałem śladami ofiar przez Sochaczew, Skierniewice, Legnicę, Gryfice czy Działdowo. Trafiłem na podejrzane umowy, aneksy i aneksy do aneksów, sfałszowane dokumenty, oszukanych pracodawców i spółki rekrutujące pracowników z Ameryki Łacińskiej. A wszystko zaczęło się w Puebli w Meksyku.

Wpadają w sieci rekruterów i przyjeżdżają do Polski spłacać swój dług. Ofiary handlu ludźmi i pracy przymusowej coraz częściej pochodzą z Ameryki Łacińskiej – przypominamy pierwszy odcinek śledztwa Szymona Opryszka. Jutro: „Oszukali mnie i nikt ich nie weźmie za dupę mówi Angel, ofiara polskich firm handlujących ludźmi”

„Mówiła, że popracuję tylko chwilę, a potem wyśle mnie do Niemiec”

„Erbata?” – pyta Carmen, która jak wszyscy hiszpańskojęzyczni nie wymawia „h”. To słowo, którego nauczyła się w Polsce.

Carmen i jej schorowana matka mieszkają w domu na obrzeżach Puebli, dwie godziny drogi od stolicy Meksyku. To tutaj ma siedzibę największa w kraju fabryka Volkswagena. W latach 70. przeniesiono z Niemiec produkcję garbusów, zwanych w Meksyku vochos (chrząszcze). W ciągu czterech dekad z taśmy zjechało 21 milionów vochos. Volkswagen pozostaje jednym z największych pracodawców w regionie, dziś produkuje m.in. modele na rynek latynoamerykański jak nuevo jetta czy taos.

Gdy w Puebli słyszysz Niemcy, od razu myślisz lepsze życie – uśmiecha się Carmen.

Był początek 2021 roku, skończyła właśnie 50 lat, od dwóch lat była na bezrobociu. Potrzebowała pieniędzy, zwłaszcza na leki dla matki. Gdy zobaczyła ogłoszenie o pracy w Niemczech dla opiekunek starszych osób i sprzątaczek, nie wahała się.

„Potrzebujesz ważnego paszportu, dokumentów, walizek i chęci do pracy! Co miesiąc grupa pracowników wyjeżdża z Meksyku do Europy, rozpoczynając nowe życie. Czujesz niepewność, ale zabezpieczasz swoją przyszłość” – krzyczała reklama na stronie firmy Euro Mexico Job. Obok była grafika z samolotem na tle flagi Unii Europejskiej i zdjęcia Wawelu i grupy pracowników o latynoskich rysach (zobacz konto firmy na FB).

Carmen pojechała do centrum handlowego San Manuel w Puebli. W dwupiętrowym szarym budynku są kafejki, fotograf, drogeria i szkoła sztuk walki, a na drugim piętrze, tuż nad apteką mieściło się skromne biuro Polki. Właścicielka z pracowniczkami już czekała.

– Nie mówiła po hiszpańsku, od razu było widać, że to cudzoziemka. Usiadłyśmy, a one pokazywały mi zdjęcia Stuttgartu, uśmiechniętych pracowników z Meksyku, których tam już wysyłały – wspomina Carmen. – Zaproponowały mi 16 euro za godzinę plus gwarantowany przez pracodawcę posiłek i pokój za jedyne sto euro. To wszystko brzmiało tak atrakcyjnie!

Potem co kilka dni odbierała telefon. Że już musi się decydować. Że zostało mało miejsc. Że jest dużo innych chętnych. W końcu zaniosła pieniądze. Carmen pokazuje dwa pokwitowania za wpłaty po 5 tys. pesos (260 dolarów) z lutego 2021 roku. Na obu ta sama pieczątka z samolotem i napisem „Euro Mexico Job”.

Ale luty minął, zaczął się marzec, a wieści nie było. Pod koniec miesiąca Carmen poprosiła o zwrot pieniędzy. Wtedy właścicielka firmy zaproponowała jej pracę w Polsce: 16 lub 17 złotych za godzinę i mieszkanie w wieloosobowym pokoju.

Mówiła, że popracuję tylko chwilę, a potem wyśle mnie do Niemiec, bo przecież pozwolenie na pracę z Polski respektowane jest w całej Unii Europejskiej – opowiada Meksykanka. A ja, głupia, uwierzyłam. Tak jak jedenaścioro innych z mojej grupy, nie tylko z Puebli, ale i z Hidalgo, Campeche, Oaxaca i stolicy.

Ruszyli z Cancun (a nie jak wcześniej planowali z Mexico City) do Frankfurtu, a potem do Lublina, gdzie miała czekać na nich praca.

Robimy z Carmen rachunek strat:

  • Bilety z Meksyku do Polski ok. 500 dolarów;
  • Formalności związane z pozwoleniem na pracę prawie 300 dolarów;
  • Nieplanowany lot do Cancun, w związku ze zmianą planów pośredniczki 160 dolarów;
  • Dodatkowy bagaż (pośredniczka twierdziła, że dwa bagaże będą w cenie) 100 dolarów;
  • Autobus z Frankfurtu do Warszawy, bo bilet na pociąg został zarezerwowany, ale nieopłacony – 67 euro.

Razem: ponad tysiąc dolarów.

Carmen próbuje znaleźć inną pracę, Katarzyna udaje durnia

Na międzylądowaniu w Lizbonie urzędnik migracyjny powiedział, że brakuje nam pozwoleń na pracę, że to jakieś papiery, które można znaleźć w internecie. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że wpadłam. A że mogliśmy ruszyć dalej z wizami turystycznymi, to uznaliśmy, że jedziemy.

W Lublinie zostali zakwaterowani w domu z trzema pokojami dla czterech kobiet i ośmiu mężczyzn. W kuchni czekały zakupy: jajka, ryż, kurczak, cebula i zupki błyskawiczne. Następnego dnia zgodnie z planem spotkali się z mężczyzną, którego nazywają właścicielem szklarni, w której mieli pracować. Jego nazwisko widnieje też w rejestrach kilku spółek, m.in. agencji pośrednictwa pracy z Łodzi.

Mówił po hiszpańsku. Stwierdził, że płaci 13 zł za godzinę, ale odlicza 400 zł miesięcznie za czynsz. Nie gwarantował jedzenia ani transportu, a to było 40 minut jazdy z Lublina – wspomina Carmen. Opowiedzieliśmy mu, co nam obiecała Katarzyna. Dyskutowaliśmy chyba dwie godziny, a on rzucił, że czeka na decyzję i poszedł. Zadzwoniliśmy do Katarzyny. Udawała durnia.

Meksykanie nie zaakceptowali warunków, które zupełnie rozmijały się z obietnicami pośredniczki. Wtedy przesyłała im numery kurzych ferm i fabryk produkujących katalizatory samochodowe, czy odzież. Wszędzie oferowano po 11, 12 złotych za godzinę pracy – stawki zbyt niskie dla polskich, a często nawet ukraińskich pracowników.

Carmen: Po odliczeniu biletów, zakwaterowania i jedzenia, tyle samo można zarobić w Meksyku. W końcu Polka zadzwoniła zadowolona, że ma dla nas pracę po 16 zł za godzinę przy pakowaniu grzybów.

Pojechali do Wrześni pod Poznaniem. Dwa dni spędzili w hostelu, a potem przyjechał właściciel firmy z boczniakami. Zrobił im zakupy („nigdy nie widziałam tyle chleba i konserw”), a następnego dnia udali się do pracy.

Worki kompostowe do produkcji boczniaków ważyły z 5 kilogramów, wszystkie mokre od trocin, siarczanów i chemikaliów. Pracowaliśmy bez żadnego przygotowania, bez specjalnych ubrań. Ulokowali nas w fatalnych warunkach, w pateras, tak w Meksyku mówimy na kurniki dla kaczek. Ciężka robota, nie byliśmy na to przygotowani. Po pierwszym dniu padliśmy. Nawet Ukrainki wyjechały, też miały dość. Nadeszła sobota, zaciągnęli nas do prac przy gospodarstwie, a potem w domu właściciela: sprzątałyśmy dom i zamiatałyśmy podwórko. Poczułyśmy się jak niewolnice. Nie na to się umawiałam z Katarzyną.

W końcu właściciel firmy zapłacił im 13 złotych za godzinę, bo odliczył pieniądze za jedzenie, zakwaterowanie i dowozy.

Właściciel firmy potwierdza wersję pracowników z Meksyku. – Przyjechali na kilka dni i wyjechali, jak zobaczyli, co to za praca. Nie pamiętam, jaka firma ich ściągnęła. Staram się nie brać pracowników z agencji pośrednictwa, bo to najczęściej nygusy i lewusy.

Carmen: Jeszcze w hostelu spotkaliśmy kobietę, która podejrzewała, że zostaliśmy wrobieni. Zostawiła nam numer telefonu. Mieszkaliśmy pośrodku niczego, bez internetu, udało nam się z nią skontaktować. Powiedziała, że nam pomoże. Jej znajomy przyjechał po nas o świcie i uciekliśmy.

Diego dostaje pozwolenie od wojewody „wramińskiego”

W grupie, która wyruszyła z Cancun do Polski był też Diego, 44 lata, z wykształcenia inżynier. Historia się powtarza: miał obiecaną pracę w Niemczech, wpłacił zaliczkę, czekał, aż w końcu postawiony pod ścianą zdecydował się na pracę w Polsce.

Gdy nie masz pieniędzy, nie masz co jeść, zdecydujesz się na wszystko. Nawet jeśli gdzieś świta ci myśl, że to może być pułapka.

Wraz z dwoma kolegami pojechał z Niemiec do Warszawy, gdzie czekał przedstawiciel polskiej firmy pośrednictwa pracy i zabrał ich do Sochaczewa. Pozornie wszystko się zgadzało, mieli obiecaną robotę w magazynie pod Warszawą. Przeglądam umowę Diego, którą miał podpisać w Polsce na rok. Miał pracować w Sochaczewie, ale trafił do browaru w Szczecinie. Zakwaterowano go w domu jednorodzinnym z pracownikami z Ukrainy i Białorusi. Diego przeszedł kurs BHP, dostał szafkę – na dowód pokazuje selfie, które wysłał wtedy rodzinie.

Przełożony zaprosił nas na rozmowę i zaczął przeglądać dokumenty. Gdy sięgnął po pozwolenie na pracę w Polsce, wykrzyknął: „Fałszywka”. I wtedy zrozumiałem, że to od początku była ściema.

To było 15 kwietnia 2021 roku. Napisał w tej sprawie do Katarzyny o 16:03. Pół godziny później odpisała: „Sprawdzę to. Wszystkie pozwolenia na pracę załatwiają firmy”.

Na dokumencie rzekomo wydanym przez wojewodę warmińsko-mazurskiego już w słowie „wramińsko” jest literówka. Sprawdziłem u źródła. „Przesłane w formie zdjęcia zezwolenie na pracę zawiera błędy i różni się graficznie od tego wydawanego przez Wojewodę Warmińsko-Mazurskiego, które od kilku lat jest automatycznie generowane z systemu informatycznego. Postanowiliśmy wysłać w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury” – napisał Krzysztof Guzek, rzecznik prasowy wojewody.

Wojciech Kowalski, prezes Euro Service Bis, która rzekomo miała starać się o pozwolenie, przyznaje, że „dział legalizacji nie miał w systemie zaproszenia dla tego pana, więc automatycznie nie było możliwości zatrudnienia”.

Gdy Diego zrozumiał, że jest w Polsce na wpół legalnie (jako turysta, ale bez pozwolenia na pracę) próbował się dodzwonić do Katarzyny. Powiedział jej, że czuje się oszukany. Zaproponowała mu wyjazd do ubojni zwierząt w centralnej Polsce.

Zerknąłem na mapę, to było jakieś miejsca z dala od cywilizacji. Bałem się, nie chciałem wpaść jeszcze bardziej – opowiada. – Poprosiłem mamę i siostrę, by poszły do biura Katarzyny w Puebli. Zastały ją, kłóciły się, aż obiecała pomóc. Wysłała mi kontakt do osoby, która miała mieć dla mnie robotę. Sprawdziłem w internecie, to był numer do pierwszej lepszej agencji pośrednictwa pracy.

Diego i Carmen wracają do Meksyku. Rodzina składa się na bilet

Po trzech tygodniach w Polsce bez zarobionego grosza Diego postanowił wyjechać do kolegi do Frankfurtu, a w tym czasie jego rodzina zebrała pieniądze na lot powrotny. Podobnie skończyła się sprawa Carmen.

Trzy dni koczowaliśmy na lotnisku Chopina. Ludzie zagadywali, „O, Meksykanie!” I śpiewali „Vamos a la playa”. Albo żartowali z nas: „Jesteście od Chapo Guzmana?”. A my nie mieliśmy siły nawet się uśmiechnąć. Bo kogo by obeszło, że właśnie staliśmy się ofiarami handlu ludźmi?

Szef Wydziału do Walki z Handlem Ludźmi: „nowy szlak z Ameryki Łacińskiej”

Prawna definicja handlu ludźmi znajduje się w kilku aktach prawa międzynarodowego. Najważniejszym jest tzw. protokół z Palermo, bardzo podobnie ujmuje problem polski kodeks karny. Z kolei definicja pracy przymusowej została zawarta w konwencji MOP nr 29 z 1930 roku i zakłada, że ze zjawiskiem mamy do czynienia m.in., gdy ofiara nie podejmuje pracy dobrowolnie i nie może się od niej uwolnić.

Praca przymusowa jest jedną z form handlu ludźmi, tak jak wykorzystywanie seksualne czy zmuszanie do kradzieży lub żebractwa wyjaśnia Jarosław Kończyk, p.o. naczelnika Wydziału do Walki z Handlem Ludźmi Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji w Warszawie. – Wszystko jednak zależy od odpowiedniej kwalifikacji prawnej. Może być tak, że w ramach współpracy służb my albo np. Straż Graniczna zbieramy informacje, które wskazują, że mamy do czynienia z pracą przymusową. Potem zebrany materiał jest przekazywany do prokuratury celem jego analizy i podjęcia decyzji, z jakim przestępstwem mamy do czynienia. Ponadto, niektórymi sprawami dotyczącymi handlu ludźmi zajmuje się również Prokuratura Krajowa.

I podaje przykład. Mamy troje Kolumbijczyków. Jak oceniam i sprawdzam ich dokumenty, widać, że noszą znamiona fałszerstwa lub przerobienia. Trudno jeszcze powiedzieć, czy to oszustwo, czy handel ludźmi, ale kwalifikacja prawna czynu może się zmienić w trakcie postępowania.

Naczelnik Kończyk: Zauważamy pewien nowy trend. Do tej pory wiele ofiar pochodziło ze wschodniej Europy, później głównie Azji Południowo-Wschodniej, a ostatnio z Ameryki Łacińskiej. W tym przypadku najwięcej osób przyjeżdża z Kolumbii i Wenezueli. Często zachęcani są dużymi zarobkami, a na miejscu okazuje się, że są zmuszani do pracy przymusowej.

Ale, czy to jest handel ludźmi?

Czy rzeczywiście w takim przypadkach mamy do czynienia z handlem ludźmi? – zapytałem prof. Zbigniewa Lasocika, kierownika Ośrodka Badań Handlu Ludźmi na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego.

Kiedy zacząłem zajmować się tematem dwie dekady temu, byliśmy przekonani, że praca przymusowa jest formą handlu ludźmi. Dziś wiemy, że te kwestie trzeba rozdzielić – mówi profesor.

Kreśli obraz zmian, jakie zaszły w kraju. W latach 90. przez Polskę przebiegał głównie szlak tranzytowy dla handlu kobietami m.in. z Białorusi i Ukrainy do seksbiznesu w krajach Europy Zachodniej. Podobnie było na początku XXI wieku z ofiarami pracy przymusowej z Azji Południowo-Wschodniej, ale Polska z kraju tranzytowego stała się docelowym i takim jest dziś.

Zdaniem profesora najlepiej pokazuje to przypadek Wietnamczyka sprowadzonego przez rodaków i eksploatowanego na bazarach w woj. świętokrzyskim w 2004 roku. Policja wpadła na jego ślad przez przypadek, bo miał sfałszowane prawo jazdy. Ostatecznie został ukarany mandatem i wydalony z kraju.

Prof. Lasocik: Ten człowiek w zasadzie nigdy nie był ofiarą handlu ludźmi, ale stał się ofiarą pracy przymusowej. Na czym polega różnica? W pierwszym przypadku ofiara jest przedmiotem jakiegoś biznesu, zniewala się go i eksploatuje. W przypadku pracy przymusowej ubogi Kolumbijczyk czy Afgańczyk otrzymuje ofertę pracy, z której wynika, że będzie pracował za tysiąc dolarów, ale musi za to zapłacić trzy tysiące dolarów (bilet, koszty). Zwykle tyle nie ma, więc pożycza w kraju ile może, a jak nie wystarcza, to organizator go kredytuje. Mówi: nie problemu, odpracujesz to w Polsce. Tyle że warunki umowy są skonstruowane tak, że po miesiącu pracy dostanie 500-700 zł. Dodatkowo umowa jest napisana po polsku.

Dokładnie o tym opowiadali mi pracownicy z Ameryki Łacińskiej – przerywam profesorowi.

Lasocik: Ubolewam nad tym, że straż graniczna i policja nie chcą pracować z nami nad badaniem tego zjawiska, jak powinno być w cywilizowanym kraju. Skoro nie mam dostępu do akt i danych, to mogę tylko dywagować, że szlak azjatycki jest na tyle infiltrowany, że przestępcy szukają nowych dróg i przestawili się na Amerykę Łacińską. A może to tylko przypadek, jakiś rekruter trafił na źródło, wymyślił biznes i tak to się zaczęło? Od zwykłego przekrętu, który potem zaczęli kopiować inni i dziś możemy mówić o zupełnie nowym trendzie w pracy przymusowej.

Skalę procederu pokazują dane ze Straży Granicznej. Jak informuje Anna Michalska, rzecznik prasowa, w 2022 roku służby wydały 110 zaświadczeń cudzoziemcom, wobec których istniało domniemanie, że są ofiarami handlu ludźmi. 106 pochodziło z Ameryki Łacińskiej. Mowa tylko o tych, którymi zajęły się służby i którzy zdecydowali się na złożenie zeznań.

Pandemiczny biznes na biletach

Gdy Carmen i Diego uciekali z Polski, Mateusz Górny też już wiedział, że został oszukany. Prowadził z ojcem pieczarkarnię w Wielkopolsce, teraz firma jest w stanie likwidacji.

Znalazłem ogłoszenie o rekrutacji pracowników z Meksyku. Zadzwoniłem, że potrzebuję piętnaście sztuk do zbioru pieczarek – opowiada. A pani Kasia na to, że tam jest takie bezrobocie, że ją błagają o pracę, ale nie stać ich na lot. Powiedziałem, że nie zaryzykuję, bo nie przylecą, a kasa przepadnie. Stwierdziła, że wyłoży z własnych, ale muszę wystawić oświadczenie, że będę te koszty potrącał z wypłaty pracowników i jej zwrócę.

W grudniu 2020 roku przyjechała pierwsza para – zamiast obiecanych czterech pracowników. Byli rozczarowani, bo warunki pracy, które oferował przedsiębiorca, różniły się od tych, które przedstawiła im pośredniczka. Wkrótce wyjechali – prosto do ambasady Meksyku w Warszawie.

Relację przedsiębiorcy potwierdza Paweł z „szeroko pojętej branży budowlanej”. Katarzynę polecił mu były wspólnik. W trakcie pandemii robili interesy: dzięki jej pomocy udało mu się sprzedać partię etanolu. W ten sposób się uwiarygodniła. A potem zaproponowała, by wyłożył pieniądze na bilety lotnicze dla pracowników z Ameryki Łacińskiej, a zarobi dwukrotność tej sumy, gdy zaczną pracować u Górnego.

Paweł: Tłumaczyła mi, że nie ma kapitału, a to dobry biznes. Zaryzykowaliśmy, ale długo była cisza, więc pojechałem sprawdzić tych Meksykanów w pieczarkarni.

Górny: Przyjechał Polak, jakiś gość i pyta, gdzie są ci moi pracownicy? No to mówię, że pierwsza dwójka już uciekła. Czekamy na czworo następnych.

Jaka dwójka? Jaka czwórka? Przecież miało być piętnaścioro!

Panie Pawle, ale o co w ogóle chodzi?

Paweł: Wtedy pokazałem mu pismo, które przesłała mi Katarzyna.

Górny: A tam widniał mój podpis i pieczątka, skopiowane wprost z oświadczenia, które wysłałem Katarzynie!

Paweł: Wyglądało to jakby przekleiła to z pomocą Painta!

Potem do pieczarkarni w Wielkopolsce przyjechała kolejna czwórka Meksykanów. Też uciekli. A kontakt z Katarzyną się urwał. Żaden z poszkodowanych nie zgłosił sprawy na policję.

Paweł: To ordynarny przekręt, na kilka tysięcy złotych, za mało, żeby iść z tym na policję. Próbowałem ją ścigać telefonami. Gdy w końcu odebrała, przyznała się, że wprowadziła mnie „troszeczkę w błąd”. Ale stawiała się w roli ofiary. Że niby chciała pomóc ludziom, a teraz ściga ją jakiś kartel.

Górny: Na szczęście nie dałem jej kasy do ręki. Ale straty i tak poniosłem. Nie było ludzi, więc nie zebraliśmy grzybów, a te, które zebrałem zbyt późno, sprzedałem za 2,50, a nie za 6 złotych. I jak to udowodnić przed sądem? Zresztą miałem większe problemy z firmą, nie miałem czasu zajmować się szukaniem ducha w Meksyku.

Diego: Pomożemy ci znaleźć Katarzynę S.

Postanowiłem poszukać Katarzyny. Bo może profesor Lasocik ma rację? Może cały proceder zaczął się przypadkowo, np. w Puebli w Meksyku, gdzie tajemnicza Polka założyła firmę Euro Mexico Job? Ustaliłem, że ofiary można liczyć co najmniej w dziesiątkach, wystarczyło prześledzić komentarze osób, które wpłaciły pieniądze na wyrobienie pozwolenia na pracę i nigdy nawet nie poleciały do Polski. Albo tych, którzy mieli mniej szczęścia, wsiedli do samolotu i po kilku tygodniach musieli uciekać. Albo tysiące ogłoszeń w mediach społecznościowych w Meksyku, Kolumbii czy Wenezueli, w których często anonimowi rekruterzy oferują wymarzoną pracę w Polsce.

Sprawą Euro Mexico Job zajęły się prokuratury w Polsce i Meksyku.

Carmen: Śledztwo w moim kraju utknęło w martwym punkcie. Ale wiem, że proceder trwa. Katarzyna wciąż działa. Jej firma ma nową nazwę, nowe logo, ale praktyki są takie same.

Hugo: Ale nie znajdziesz jej w Meksyku. Teraz rekrutuje Kolumbijczyków.

Diego: Miałem kilka jej adresów i różne numery telefonów. Nie martw się, pomożemy ci ją znaleźć.

*Imiona bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.

Ofiary pracy przymusowej i handlu ludźmi mogą kontaktować się z fundacją La Strada: +48 605 687 750. Pomoc można uzyskać także w ramach Krajowego Centrum Interwencyjno-Konsultacyjnego dla ofiar handlu ludźmi: +48 22 628 01 20.

Jutro drugi odcinek cyklu: „Oszukali mnie i nikt ich nie weźmie za dupę” mówi Angel, ofiara polskich firm handlujących ludźmi.

Materiały meksykańskie:

Strona firmy Euro Mexico Job na FB

Ostrzeżenie SG

Ostrzeżenie na stronach rządowych:

Ostrzeżenie ambasady

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze