Podobno od bezdomności dzielą nas tylko trzy niespłacone raty kredytu. To prawda? Karol: „Bezdomność naprawdę jest wszędzie. Po czym ją poznać? Wcale nie musi śmierdzieć, nie musi być zaniedbana. Czasem to ludzie w dobrych, choć zniszczonych ubraniach. Wprawne oko dostrzeże ich w tłumie z łatwością"
Na stole pięć pokrojonych chlebów, pasztet, masło i warzywa. Jest 18:00, więc jak co środę w Sercu robi się kanapki. Ja smaruję tu chleb po raz pierwszy, ale Agnieszka przychodzi co tydzień od dwóch miesięcy. Są jeszcze dwie osoby, praca idzie taśmowo: smarowanie, składanie, pakowanie, kanapka trafia do reklamówki. Jeszcze mandarynki, pomarańcze, herbata i następna.
Stara kamienica na warszawskiej Pradze przy ulicy 11 listopada. Na trzecim piętrze kuchnię i dwa magazyny ma Fundacja Serce Miasta.
Agnieszka kroi ogórek: - Też nie miałam co jeść, zdarzało się, że nie jadłam przez kilka dni, tak było 10 lat temu. Mąż pochodził z Kuby, zawodowo tańczył salsę, reggaeton, tańce latynoskie, ale poza nielicznymi zleceniami nic nie zarabiał, wszystko spadło na mnie. A z mojej wypłaty po opłaceniu czynszu i raty kredytu zostawało 50 zł na cały miesiąc. Mam taką naturę, że nie proszę o pomoc. Raz tylko, gdy poszłam do babci na obiad, rzuciłam, że nie jadłam nic od trzech dni. Tak rodzina dowiedziała się, w jakiej jestem sytuacji. Wróciłam do domu z paką jedzenia, więc byłam w uprzywilejowanej sytuacji, mogłam liczyć na pomoc bliskich. Pewnie dlatego łatwiej sympatyzuję z tymi ludźmi i chcę im pomagać. Wciągam w pomoc znajomych. Nie mam czasu spotkać się z nimi na kawę, więc mówię: wpadnijcie w środę, zrobimy kanapki i pogadamy.
W godzinę zrobiłyśmy koło setki kanapek. Wszystkie rozejdą się następnego dnia do południa, razem z ubraniami, rękawiczkami, szalikami. Grudzień i styczeń to dla Serca Miasta najgorętszy czas. Zimno na dworze, mróz, więcej osób potrzebuje wsparcia, więc Serce przyśpiesza, szykują paczki pomocowe, catering.
Według ostatnich danych - państwo liczy osoby w kryzysie bezdomności co dwa lata - w 2019 roku w Polsce na ulicy żyło 30 330 osób, najwięcej w województwie mazowieckim (5 tys.) Te dane są mocno zaniżone, bo trudno policzyć obywateli bez stałego adresu.
Fundacja Serce Miasta powstała w czasie pierwszego lockdownu. Wyrosła ze świadomości, że dla niektórych hasło #zostańwdomu brzmi jak ponury żart. Przez półtora roku rozwinęła się na tyle, by zamiast pomagać doraźnie, mogła realizować większy cel — trwale zakończyć kryzys bezdomności. Serce działa więc na wielu poziomach, od kanapek, ciepłego posiłku i odzieży, po pomoc psychologiczną, a nawet mieszkania dla bezdomnych.
Wracam do Serca następnego dnia rano, jest czwartek, więc jak co tydzień stoi kolejka. Ciągnie się spod kamienicy, wychodzi na niewielki plac i dalej, aż na ulicę.
Mijam ludzi, którzy czekają na wydawkę ubrań, tak się mówi, dostaną też paczki z kanapkami, które robiłyśmy wczoraj. Wchodzę na drugie piętro do biura Serca Miasta. Pod ręcznie robionymi abażurami stoi duży stół z mnóstwem dokumentów, kalendarzy i notesów. Na kanapie pod makatką ze zdjęciami pracowników i pracowniczek i hasłem “Niech nam wzrasta Serce Miasta” wyleguje się pies Emilii.
Emilia Warcholak, specjalistka od projektu Housing First, nie siada nawet na chwilę. W jednej ręce telefon, “weźcie samochód, tam już na was czekają”, drugą gestykuluje, wydając polecenia na miejscu, “paprykę zamrozić, do obiadu będzie”. A między tym rzuca do mnie: “kochana, poczekaj sekundkę, urwanie głowy mamy”.
Chaos jest pozorny: Serce zaczyna działać 09:00 rano. Wydawkę koordynuje Nelka Piądłowska. Magdalena Luśka Żagałkowicz, wiceprezeska fundacji, wysyła maile, dba o PR i kontakt z instytucjami, które wspierają Serce. Prezeska Agnieszka Siekiera kieruje projektem Housing First - Najpierw Mieszkanie. Do tego prawnicy, terapeuci, pracownicy socjalni i masa wolontariuszy i wolontariuszek.
Gdy Emilia w końcu siada, rozmawiamy o osobach tu najważniejszych, tych w kryzysie bezdomności. A z kuchni piętro wyżej unosi się zapach obiadu, który dziś dostaną.
- Mówi się, że osoby w kryzysie bezdomności to tylko alkoholicy i narkomani, ale to bardzo krzywdzący mit. Wśród nas, osób domnych, też jest przemoc w związku z alkoholem - tłumaczy Emilia. Mówi szybko, bo zaraz zadzwoni kolejny telefon. - Poza tym zapominamy, że większość ludzi w Warszawie wynajmuje mieszkania albo bierze na nie kredyt, a to cienka granica oddzielająca nas samych od bezdomności. Od wylądowania na ulicy dzielą nas czasem tylko trzy niezapłacone raty kredytu.
Tę bliskość bezdomności uwidoczniła pandemia. Od czasu pierwszego lockdownu do organizacji pomocowych zgłosiło się znacznie więcej osób, pracowały dorywczo lub bez umowy. Dla niektórych praca oznaczała również dach nad głową, na przykład dla pracowników i pracowniczek z zagranicy, którym pracodawca zapewniał tymczasowe lokum.
Emilia odkłada na chwilę telefon: - Na ulicy pojawiło się mnóstwo młodych wyrzuconych z patologicznych domów, rodzice woleli pozbyć się dziecka, by mieć więcej pieniędzy dla siebie. Takie rzeczy działy się w szczycie pandemii. Osoby w kryzysie pojawiały się codziennie. Niektórzy z moich znajomych stracili pracę i wrócili do rodziców poza Warszawę, a dla mnie to już kryzys bezdomności, bo nagle musisz zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia. Kilka osób już do Warszawy nie wróciło.
Później zadzwonię do dr. hab. Ryszarda Szarfenberga, politologa, członka Komisji Ekspertów ds. Przeciwdziałania Bezdomności przy RPO. Powie mi, że droga od utraty pracy do bezdomności najczęściej jest jednak dłuższa. - Nie każdy jest zagrożony bezdomnością i wiele zależy od tego, jak się zachowa w obliczu problemów finansowych. Jeśli nawet stracimy pracę i nie będziemy w stanie zapłacić czynszu czy raty kredytu, chroni nas prawo, a w szczególności ustawa o ochronie praw lokatorów. Można skorzystać ze wsparcia pracowników socjalnych, biur porad obywatelskich. Wyrok sądu o eksmisji z lokalu to ostateczność, której można uniknąć. A gdy do niego dojdzie, sąd powinien stwierdzić prawo do najmu socjalnego - komentuje ekspert.
Na makatce z wolontariuszami w biurze Serca Miasta wisi też zdjęcie Karola Grygoruka. Jest fotografem dokumentalnym, przyjacielem Serca. Przez ponad rok fotografował osoby w kryzysie bezdomności, zdjęcia złożył w cykl "Giganci". Dzwonię do niego sprzed wejścia do kamienicy Serca. Powtarzam mu zdanie Emilii o trzech ratach kredytu, które dzielą nas od bezdomności. Uśmiecha się smutno, bo słyszał to już wiele raz w Sercu.
- Tak naprawdę od bezdomności może dzielić nas nawet mniej, bo tylko jedna wypłata. Poznałem ostatnio 28-letnią dziewczynę, która przyszła do Serca na Wigilię. Od razu zwróciliśmy na nią uwagę, bo dobrze znamy stałych bywalców. Była całkiem zadbana, zapytała, czy może dostać coś do jedzenia. W pracy dostawała dniówki, a między świętami nie było roboty, nie było dniówek, nie miała za co żyć. Dziewczyna przeszła przez dom dziecka i nie ma żadnej opieki. Nie ma tej siatki bezpieczeństwa w postaci rodziny, którą ma większość z nas. Bo jeśli nie możesz przenocować u rodziców, gdy brakuje ci na rachunki, to lądujesz na ulicy.
Mieliśmy też grupkę nastoletnich chłopaków i dziewczyn, wołaliśmy na nich Pokemony. Są z rodzin dysfunkcyjnych i tak jak ogrom innych młodych ludzi uciekli z przemocowych domów. Ubrani zwyczajnie, przesiadywali całe dnie w pustostanie. Mieszkali tam całą bandą. Ich największym problemem były szybko rozładowujące się telefony, bo całymi nocami grali w Pokemony. Dziś część z nich wyszła z kryzysu, grupa się rozpadła.
Z kryzysem bezdomności jest trochę jak ze spektrum autyzmu. To bardzo szerokie pojęcie. Są ludzie na granicy kryzysu bezdomności i tacy, którzy są w nim tak głęboko, że najprawdopodobniej już nigdy z niego nie wyjdą, reszta jest pośrodku. Większość z nich mijamy codziennie na ulicy, nie rozpoznając, że są w kryzysie bezdomności. Widzimy tylko te stereotypowe obrazy - żule, menele i to wszystko.
Rafał, jeden z najbliższych mi Gigantów powiedział, że z bezdomnością jest jak z ferrari - jak zaczynasz się interesować samochodami, to zaczynasz widzieć je wszędzie. Bo bezdomność naprawdę jest wszędzie. Po czym ją poznać? Wcale nie musi śmierdzieć, nie musi być zaniedbana. Czasem to ludzie w dobrych, choć zniszczonych ubraniach. Wprawne oko dostrzeże ich w tłumie z łatwością — idą wolno, nigdzie się nie spieszą, mają znoszone buty i wypchany mały plecak.
Jesteśmy nauczeni ich nie widzieć. Jako dzieci często słyszeliśmy "nie zwracaj uwagi, bądź grzeczny, nie gap się na nich" wobec wszelkiej inności. Dlatego jako dorośli stajemy się obojętni. Osoby w kryzysie stają się niewidzialne. Sam dostrzegłem skalę problemu w czasie pierwszego lockdownu. Gdy większość z nas zamknęła się w domach, nagle na ulicach Warszawy pojawili się ci, którzy nie mieli dokąd pójść.
Niewidzialni stali się widzialni. Stąd mój pomysł, żeby to udokumentować. Spędzałem noce w okolicach Dworca Centralnego. W Sercu byłem dzień w dzień, pomagałem, poznawałem nowe osoby. Rozmawiałem z ludźmi na ulicy i dawałem kontakt do Serca Miasta. Przez dłuży czas byłem łącznikiem między Sercem a ulicą.
Karol poznał dziesiątki ludzi bezdomnych. – Radzili sobie na ulicy. Wielu z nich “wędkując”, tak mówią na żebranie, potrafi zdobyć nawet kilka stówek dziennie. Ale w lockdownie nie było gdzie wędkować. Z dnia na dzień spadli na dół. Staszek poprosił mnie o radyjko, takie zwykłe, bo żyjąc na ulicy nawet nie wiesz, co się dzieje, o co chodzi z tą pandemią.
Pani Bożena, w wieku mojej mamy, czyli tuż przed emeryturą, trafiła na ulicę w marcu 2020. Wyjechała z Trójmiasta, kiedy odkryła, że mąż ją zdradzał. Silna kobieta, która trzasnęła drzwiami i postanowiła zawalczyć o siebie. Dostała w Warszawie pracę w Carrefourze na kasie, wszystko się układało, tyle że przyszła pandemia i trzeba było zwolnić ludzi. A ona była najmłodsza stażem, więc pierwsza kwalifikowała się do zwolnienia. Dostała od nas namiot, bo w tamtej chwili nie dało się zrobić dla niej nic więcej. Zamieszkała nad Wisłą.
Minęły prawie dwa lata od kiedy Karol zrobił pierwsze portrety Gigantów. – Pamiętam jak Luśka z Serca powiedziała, “zobaczysz, jeszcze będziesz się z nimi przytulać”. Wtedy tego nie rozumiałem. Ale teraz jak widzimy się na ulicy, to ściskamy się jak starzy znajomi. Śmierdzi, nie śmierdzi, nieważne. Nawet do tego zapachu można się przyzwyczaić. W lecie wyciągałem im kleszcze, Giganci już totalnie mnie kupili — śmieje się Karol.
Przed kamienicą Serca odpala papierosa Jarek, szklarz z zawodu, który wyszedł z kryzysu bezdomności. - W latach 90. dobrze zarabiałem jako górnik, do tego miałem cztery sklepy, budki na bazarach. Ulica zaczęła się ponad 20 lat temu, po rozstaniu z żoną. Alkohol już wtedy był, ale nie piłem jeszcze tak dużo. Wynajmowane mieszkanie zostawiłem żonie, a stałem się bezdomnym, gdy wyprowadziłem się od rodziców. Z ojcem kłócę się od kołyski, jest dla mnie dyktatorem i nie wybaczę mu, co mi zrobił. Nie ma co gadać - macha ręką. - Zacząłem sypiać na ulicy i pić. Raz byłem w noclegowni, ale to żadne spanie, a tragedia, zimna woda, ciasno, smród. Wolałem przytulić się do kaloryfera na klatce schodowej. Ktoś powiedział o pustym domu, wlazłem przez płot. Rano obudził mnie właściciel, powiedział, że mogę tam spać, ale mam pilnować domu. No ale przychodzili znajomi od wódki. Jak trzeźwiałem na tyle, by iść do pracy, to siły starczało mi raptem na kilka godzin. Poty ze mnie leciały. Jak się przestaje pić, to człowiek nie nadaje się do niczego.
Jarek w Sercu odrabia prace społeczne, ma wyrok za alimenty, zostały mu jeszcze dwa lata.
- Widzi pani, jakie ma wąsy? – Jarek wyciąga zdjęcia rybek. - Ten samiec nie był drogi, ale mam też okazy kolekcjonerskie. Proszę zobaczyć, jak te akwaria pięknie wyglądają, kiedy światło w mieszkaniu zgaśnie. Akwarystyka to teraz moje hobby. Przygarnęła mnie kobieta, którą poznałem kiedyś przez internet. Postawiła ultimatum: albo się zaszyję, albo nic z tego. I nie piję od trzech miesięcy. Człowiek pije, jak nie ma co robić. Ja piłem, żeby nie myśleć. Byłem przerażony tym, co się ze mną dzieje, wyłem ze strachu, ale co z tego, budziłem się i znów alkohol. A do życia na ulicy człowiek się przyzwyczaja. Gdzieś coś zjadłem, coś od ludzi dostałem i tak się kręciło. Dziś odciąłem się od bezdomnych znajomych, nie jeżdżę w tamte miejsca. Prawda jest taka, że bez wsparcia nie da się z tego wyjść.
- Dlaczego tu pracuję? - Emilia powtarza moje pytanie i zbiera myśli. - Zaczęłam z bardzo egoistycznych pobudek, byłam po operacji i nie mogłam wytrzymać w domu. Ktoś mi powiedział, że przed kamienicą Serca stoi stół sąsiedzki. Pomyślałam, że skoro ludzie przynoszą jedzenie, to ja mogę zrobić obiad. Pierwszego dnia ugotowałam z przyjaciółką zupę dla 15 osób, a tydzień później zbudowałyśmy siatkę wolontariuszy. Dogadałam się z Luśką i stworzyłyśmy covidowe miasteczko dla ludzi w kryzysie. To było w pierwszym lockdownie. Miałam trudną sytuację osobistą, a gdy przychodziłam, czułam się lepiej, bo pomagałam. Zaproponowano mi pracę, już półtora roku tu jestem.
- Zarządziłam obieranie pietruszki, zamrozimy ją na zapas - woła ktoś z kuchni.
Czasem w Sercu są dwie osoby, czasem czterdzieści.
- Wypełniacie lukę w systemie? - pytam Emilię.
- Współpracujemy z samorządami w Warszawie, żeby wdrażać program Housing First. Mamy różny poziom współpracy z dzielnicami.
„Najpierw Mieszkanie – innowacyjne metody wychodzenia z chronicznej bezdomności”, to projekt Fundacji Fundusz Współpracy. Realizuje go m.in. Serce Miasta. 20 osób znajdzie tu dach nad głową. Szczegóły tłumaczy mi Ewa Dziura z FFW, pracująca w projekcie Najpierw Mieszkanie. - Pracujemy pilotażowo z zespołem psychologów i doradców zawodowych. Organizacja streetworkingowa zgłasza nam osoby do projektu. My nawiązujemy z nimi relację, weryfikujemy ich sytuację na każdym poziomie według piramidy Maslowa. Taka osoba wyznacza swoje cele, nie naciskamy, raczej towarzyszymy w realizacji tych celów.
Housing First zakłada, że mieszkanie należy się każdemu człowiekowi, więc trzeźwość nie jest warunkiem posiadania dachu nad głową. To duża zmiana w porównaniu np. do schronisk, które trzeźwości wymagają.
Ewa mówi coś dla mnie zaskakującego. - Patrzymy na uzależnienie bardziej jak na środek samoleczenia, bo u jego podstaw zazwyczaj leży coś więcej, a po leki antydepresyjne trzeba iść do psychiatry i czekać aż zaczną działać, to wszystko trwa. Tymczasem alkohol jest w każdym sklepie na rogu, działa szybciej, jest tańszy. Zachęcamy, by dążyć do trzeźwości, ale kryzysy się zdarzają, dlatego jesteśmy krok za nimi, nie zostawiamy ich samych sobie.
Jak ma się do tego pomoc systemowa? Jednym z podstawowych zadań polskich gmin jest zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych ludzi o niskich dochodach. Ale bywa z tym różnie. Zespół specjalistów w programie Najpierw Mieszkanie współpracuje z różnymi ośrodkami i organizacjami w mieście, wspiera rozwiązania systemowe i wypełnia luki. Ewa Dziura zaznacza, że system idealny nie jest, ale bez wsparcia OPS czy NFZ trudno byłoby realizować programy takie jak NM.
Dr hab. Ryszard Szarfenberg komentuje z kolei:
- Władze miasta nie traktują priorytetowo problemów najuboższych mieszkańców i osób bezdomnych przebywających w Warszawie. Do tego dochodzi skomplikowana struktura ustrojowa miasta stołecznego: podział na 16 względnie niezależnych dzielnic i trudności w koordynacji walki z bezdomnością. To wszystko sprawia, że problem ubóstwa miejskiego i bezdomności jest zaniedbywany.
Jego zdaniem organizacje pozarządowe powinny dysponować zasobem mieszkań do ratowania ludzi bezdomnych.
- Doświadczenia Finlandii i badania w innych krajach pokazują, że lepiej wdrażać programy mieszkaniowe dla osób w kryzysie bezdomności, niż rozbudowywać miejsca w schroniskach i noclegowniach, które w niewielkim stopniu przyczyniają się do integracji takich osób.
Z danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej podawanych co dwa lata wynika, że na pomoc dla osób bezdomnych wydano ze środków publicznych ponad 224,6 mln zł (2016 rok) i niemal 271 mln zł (2018). Jak podaje Najwyższa Izba Kontroli, ponad 90 proc. tych środków przekazały samorządy, m.in. na finansowanie placówek pomagającym bezdomnym, na zasiłki i inne świadczenia. W 2020 roku wydatki na ten cel ze środków publicznych wzrosły do 312, 5 mln zł.
W każdy piątek o 17:00 streetworkerzy z różnych NGO-sów i fundacji rozdają na warszawskim Dworcu Zachodnim gorącą herbatę. Z daleka rozpoznaję Ewę Dziurę. Wskazuje mi trójkę osób, z którymi przed chwilą rozmawiała. Łapię ich, zanim znikną wśród podróżnych.
Anna ma piękne, szare futro, najprawdopodobniej z darów. Wygląda, jakby przyjechała z daleka odwiedzić rodzinę na Święta. Na herbatę idzie z Przemysławem i Stanisławem. Gdy zaczynamy rozmawiać, widzę, że ma podbite oko. Przyjechała z Ukrainy za pracą. - Gdy wracałam do domu, tu na Zachodnim mnie okradli. Zasnęłam i obudziłam się bez paszportu, bez pieniędzy. Poszłam na policję, ale skoro byłam bez dokumentów, to odesłali mnie z powrotem na ulicę. „Wracaj na Ukrainę”, mówili. A niby jak mam bez paszportu wracać?!
Anna na ulicy jest od siedmiu miesięcy, Przemysław tylko trzy tygodnie, a Stanisław 10 lat.
- Od czasu do czasu idę do ośrodka, od czasu do czasu jest praca – mówi Stanisław. - A jak nie ma pracy i nie ma ośrodka, to zostaje ulica. To takie dobre życie. No, niedobre, ale trzeba jakoś żyć. Ludzie nam pomagają z życzliwości. Dbają żebyśmy byli jako tako ubrani, nie chodzili jak flejtuchy.
- Pomagają nie umrzeć z głodu – wtrąca Anna.
- Ale to wszystko organizacje pozarządowe i kościelne. Politycy nie chcą nas widzieć. – Przemysław opiera się o ścianę dworca i mówi zniechęcony - Gdyby tych organizacji nie było, to wszyscy byśmy skończyli w więzieniu. Wiem, bo kiedy wyszedłem z więzienia i poszedłem do domu, to okazało się, że już go nie mam, w mieszkaniu był ktoś inny, a partnerka zmieniła numer telefonu. Wyszedłem na ulicę i tak zostałem.
- Gdzie dziś spędzicie noc? – pytam.
- Jeszcze nie wiemy – zastanawia się Stanisław i wtrąca, że już udzielał wywiadów dziennikarzom - Okres zimowy jest najtrudniejszy, ośrodki i noclegownie są przepełnione. Jak szybciej pojadę, to mam miejscówkę, jak się spóźnię, to nie ma gdzie się położyć. Wtedy zostaje metro, dworzec, autobus nocny, winda. Latem mieszkałem na Jeziorku Czerniakowskim pod namiotem. Młodzież sobie ogniska robiła, czasem piwo postawili, dali kiełbasę.
- Tak, zima jest najtrudniejsza – zgadza się Przemysław. - Na wiosnę zacznie się wyjeżdżanie na zbiory warzyw i owoców pod Warszawą.
Emilia w pośpiechu je obiad z pudełka. - Jeden podopieczny, który pracował z nami przez dłuższy czas, był naszym przyjacielem, trochę bratem… Nie wiemy, co się z nim dzieje.
- Nie żyje pewnie - wtrąca gorzko Luśka. - Próbujesz kogoś kilka razy wysłać na detoks i się nie udaje. On umiera i to zostaje w tobie do końca życia. Super, nie?
Emilia: - Bardzo odczułam śmierć Andrzeja. Znaleziono go na Centralnym. Alkohol i wychłodzenie, pewnie też choroby. Zasnął i się nie obudził. Takich śmierci jest co roku masa, a o wielu nawet nie wiemy. A największe mrozy przed nami.
- System nie działa. Wszystko stoi na NGO-sach i indywidualnym aktywizmie – mówi mi później Karol. Sam pożegnał pięć osób w kryzysie. - Na przykład Jarek, bardzo fajny, ciepły, facet, miał jedną rękę sparaliżowaną. Albo Eryk. Pamiętasz jak latem jakiś facet w porsche jadąc 200km/h rozjechał inwalidę? To był Eryk, który chodził o kulach, bo kiedyś też go uderzył samochód. Podobno kawałki Eryka leżały kilkadziesiąt metrów dookoła. Medycy powiedzieli mi dosłownie: “on się rozpadł”.
Rok temu w Wigilię zmarł Alek, jeden z najbliższych Karolowi Gigantów.
- Trafił na ulicę przez biedę. Bieda w dzieciństwie to jakby ktoś cię włożył do procy i wystrzelił w kierunku bezdomności. Alek był bardzo inteligentnym gościem, radził sobie i naprawdę wierzyliśmy, że wyjdzie z bezdomności. Ja dopiero teraz rozumiem, czym jest alkoholizm, jak straszna to choroba. Gdy rano ktoś mnie pyta na ulicy, czy dołożę złotówkę do piwa, to wiem, że czasem dokładam się do leku przeciwbólowego. Bo tak wszystko boli. Ludzie leczący się z alkoholu potrafią zemdleć na środku ulicy. I nikt im nie pomoże, bo, wiadomo, „żule, śmierdzące żule”.
Zawiozłem raz Alka na detoks. Kurwa, on mógłby dzisiaj żyć, gdyby system nie potraktował go jak śmiecia. Alek od 5 dni nie pił. Przyszedł do nas poprosić o pomoc. Był trzeźwy i w pełni świadomy. Ale jak pijesz miesiąc, to nie tak szybko zniknie ci z krwi cały alkohol. I na wejściu mu powiedzieli, żeby wrócił, jak będzie całkowicie trzeźwy. To tak jakby komuś w głębokiej depresji powiedzieć, żeby przyszedł, jak poczuje się lepiej, wtedy pomogą – złości się Karol.
Alek zmarł kilka miesięcy później w samym centrum Warszawy, pod Salą Kongresową. Zamarzł.
Wiesz - zamyśla się Karol - słowo "Gigant" usłyszałem jednej z pierwszych nocy wśród osób w kryzysie. Są dla mnie prawdziwymi tytanami. Życie w kryzysie bezdomności to tytaniczna praca i wysiłek. Większość z nas nie poradziłaby sobie na ulicy. Słowo Gigant to po prostu szacunek do tych ludzi.
*Imiona i dane niektórych osób w kryzysie bezdomności zostały zmienione
***
Można wesprzeć działania Serca Miasta poprzez wpłaty. Więcej informacji na stronie https://sercemiasta.waw.pl/
Polityka społeczna
bezdomność
mieszkanie
nierówności społeczne
pandemia
samorządy
serce miasta
Warszawa
życie na ulicy
Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".
Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".
Komentarze