0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Orzechows...

W dniach 7-9 listopada 2024 odbędzie się w Warszawie współKongres Kultury, zorganizowany z inicjatywy strony społecznej, tak jak miało to miejsce podczas pierwszej edycji Kongresu Kultury. „Wierzę, że potrzeba powrotu do tej idei będzie szansą na rozmowę o przyszłości z udziałem wszystkich środowisk, dla których kultura jest ważna” – napisała ministra kultury Hanna Wróblewska.

W przeddzień Kongresu Bogna Świątkowska rozmawia z Tomaszem Szlendakiem, socjologiem i badaczem kultury.

„Niestety, my w sektorze kultury – jako organizatorzy, artyści, badacze – wciąż tkwimy w starej wizji, traktując kulturę jak odseparowaną bańkę, której istnienie uzasadnia się głównie potrzebą finansowania”

„W ocenie kultury dominuje podejście ilościowe, które jest łatwiejsze dla rozliczeń finansowych: raportujemy liczbę widzów, nie zważając na emocjonalny czy społeczny wpływ tego, co robimy”.

„Raportowanie liczb jest po prostu wygodne. Nie trzeba rozpoznawać tego, co z naszymi produkcjami faktycznie robi słuchacz czy widzka. Jak to wpływa na jej rozwój osobisty czy życie” – mówi socjolog Tomasz Szlendak.

Naliczyłem 10 projektów badawczych od 2010 roku

Bogna Świątkowska: Jesteś autorem tak wielu badań nad procesami zachodzącymi w środowisku kultury i na styku tej sfery z życiem społecznym, że aż muszę zacząć od pytania o to, ile ich właściwie było?

Tomasz Szlendak*, socjolog i badacz kultury: Przyznam, że nie liczę tych projektów i nie inwentaryzuję regularnie, ale na potrzeby tej rozmowy spróbowałem to oszacować. Naliczyłem dziesięć dużych projektów badawczych o wymiarze ogólnopolskim, które powstały od 2010 roku.

A do tego sporo raportów przygotowywanych na użytek miast czy województw. Te badania, choć mniejsze, również dotyczyły kultury, często analizując relacje wewnątrz sektora – czy to w kategoriach współpracy między artystami, organizatorami kultury, czy relacji między nimi a publicznością.

Naprawdę było tego sporo. Ostatnie szeroko zakrojone badanie udało się przeprowadzić w 2017 roku, korzystając ze środków Biura Kultury miasta stołecznego Warszawy.

Raporty z tamtego okresu przynosiły wartościowe wnioski. Porządkowały intuicje, pomagały budować wiedzę o tym, jak kultura działa w relacjach z otoczeniem, wspierały instytucje w kształtowaniu strategii edukacyjnych, wzmacniały środowisko wiedzą, nawet smutną, dotyczącą realiów pracy np. w obszarze sztuk wizualnych. Ale ostatnio badań współczesnych zjawisk w kulturze było znacznie mniej. Z czego to wynikało?

Władze centralne, mówiąc delikatnie, nie wykazywały w ostatnich latach zainteresowania badaniami na poziomie meta. Ekipa rządząca była przekonana, że ma pełne rozeznanie i nie potrzebuje dodatkowej wiedzy, by realizować swoje polityczne cele.

Owszem, zdarzyło się, że komentowałem dane na potrzeby Narodowego Centrum Kultury, ale były to głównie projekty o charakterze wycinkowym czy niszowym. Badania dotyczące np. kultury studenckiej czy domów kultury, choć ważne, nie należą do kluczowych zagadnień, które pojawiły się albo nabrzmiewały w kulturze w ciągu ostatnich ośmiu lat.

Przeczytaj także:

Praktyki kulturowe nie zmieniają się tak bardzo

Jaką wartość mają dziś badania wykonane 15-10 lat temu? Czy procesy społeczne nie zmieniają się zbyt dynamicznie, by badania mogły dostarczać stabilnej wiedzy?

Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Z jednej strony wyniki badań faktycznie się dezaktualizują; z drugiej – jednak pozostają aktualne. Zacznijmy od tej drugiej perspektywy. Wbrew pozorom, praktyki kulturowe, zarówno indywidualne, jak i zbiorowe, są jak obyczaje – nie zmieniają się aż tak radykalnie, jak moglibyśmy się spodziewać.

Wartości ważne dla Polaków, postawy obecne w życiu społecznym w różnych grupach, też pozostają względnie stabilne. Jako socjolog, obserwujący z zaangażowaniem zmiany społeczne, ze zdziwieniem zauważam, że w niektórych aspektach zmiana jest praktycznie niewidoczna.

Przykładowo, analiza raportu Centrum Badania Opinii Społecznej na temat młodzieży z 2016 roku, wykazuje, że gimnazjaliści i licealiści wykazują niemal identyczne postawy – na przykład brak zaufania wobec obcych – jak ich rodzice i dziadkowie. Sądziliśmy, że to się dynamicznie zmienia, a tu guzik.

Stała Szlendaka

Innym przykładem jest tzw.

stała Szlendaka (śmiech) – obserwacja, że jedynie około 10 proc. mieszkańców polskich miast i miasteczek to wszystkożercy, którzy angażują się w różnorodne aktywności kulturalne.

Czy to Elbląg, Toruń czy Warszawa, mimo rosnącego kapitału społecznego i wykształcenia, wciąż ten sam odsetek osób korzysta intensywnie z miejskiej oferty kulturalnej, co było dla mnie zaskakujące, gdy porównywałem badania praktyk kulturalnych z 2012, 2013 i 2014 roku z późniejszymi wynikami.

Udział osób nieaktywnych w kulturze, zarówno w małych, jak i dużych miastach, pozostaje podobny, a grupa oglądająca jedynie telewizję i całkowicie unikająca innych form uczestnictwa kulturalnego to wciąż około 20 proc.

Natomiast istnieje też druga strona, wskazująca na postępującą dezaktualizację niektórych badań – szczególnie w zakresie tego, co staje się dla nas istotne. Przez ostatnie osiem lat coraz więcej uwagi zwracamy na wpływ rozszerzającej się strefy wpływu kultury na środowisko, zadajemy pytania o jej rolę w zrównoważonym rozwoju, jej rolę w podnoszeniu, ale też i obniżaniu jakości życia.

Wcześniej przeważała narracja, że im więcej wszystkiego w kulturze – instytucji, festiwali, przedsięwzięć, działań artystycznych w przestrzeni publicznej – tym lepiej. Nie zastanawialiśmy się jednak, jak nadmiar infrastruktury czy wydarzeń oddziałuje na przestrzeń miejską, czy na jakość życia.

Pojawia się podejrzenie, że np. festiwaloza ma jednak jakieś negatywne konsekwencje dla środowiska. Wciąż nie mamy pełnej wiedzy, jak ten nadmiar na środowisko wpływa. Brakuje tu badań.

Zmieniają się wzorce zarządzania

Zmieniają się także wzorce zarządzania w instytucjach kultury, a skandale związane ze stylem bycia niektórych dyrektorów i dyrektorek – szeroko omawiane w przestrzeni publicznej – sprawiają, że dotychczasowe przekonania o konieczności demokratyzacji zarządzania przestają odpowiadać rzeczywistości.

Przez lata powstawały podręczniki i wytyczne oparte na danych, które dzisiaj już się nie sprawdzają, gdyż realia uległy zmianie. Brakuje badań, które zaspokoiłyby potrzebę wiedzy o aktualnych wyzwaniach w tym zakresie, co sprawia, że wiele obszarów nie zostało odpowiednio opisanych.

A temat zarządzania w kulturze jest przecież szczególnie ciekawy:

sytuacja polityczna i opór wobec rządzących przez osiem lat, aż do 2023 roku, doprowadziły do swoistego zamrożenia myślenia o rozwoju w zarządzaniu kulturą w Polsce.

Mieliśmy przykłady osób, które pozostając w opozycji politycznej i zyskując władzę w instytucjach, przenosiły do tej instytucji przekonanie o słuszności własnych działań przeszczepione z pola polityki. Bywa czasem, że autorytarne postawy w zarządzaniu są uzasadniane politycznym zaangażowaniem.

W ten sposób procesy uwspólniania w instytucjach kultury zostają zamrożone. Sami aktorzy pola kultury mówią w trakcie badań, że tym, co utrudnia współpracę w kulturze, jest przede wszystkim rozbudowane ego kierujących i przymuszanie wszystkich do realizacji własnej wizji za wszelką cenę. I że brakuje refleksji nad samodoskonaleniem w zarządzaniu oraz otwartości na inne podejścia.

Nieprzypadkowo tematem Kujawsko-Pomorskiego Kongresu Kultury, który odbył się w październiku, była „współpraca w kulturze”. Dobrze widzimy, że zamiast współpracy obserwujemy dzisiaj w kulturze raczej dyktat. Mamy rozdźwięk między rozmowami o demokratyzacji a rzeczywistością, w której z trudem widać tę rzekomą demokrację w działaniu.

Ironicznie, kultura, która mieni się oazą demokracji, często jest skansenem despotyzmu. Również dlatego, że bywa pełna samozadowolenia i zamknięta na jakąkolwiek krytykę z zewnątrz. Brak badań i refleksji w tym obszarze tylko wzmacnia złudzenie, jacy to jesteśmy „świetni”. Jak w nauce – za wielkimi słowami o współpracy kryją się raczej półfeudalne struktury.

Definicję kultury należy rozszerzyć

Tej autoanalizy i szczerej refleksji bardzo brakuje w oficjalnym programie ogólnopolskiego współKongresu Kultury, który zaczyna się 7 listopada. Wskazywane problemy są zawsze na zewnątrz, poza środowiskiem, ale rzeczywistość pokazuje coś zupełnie innego. Nie brakuje tu emocji, ale brakuje danych?

Jest całe mnóstwo spraw, które są po prostu niedopowiedziane. Myślę o kwestiach związanych z wpływem kultury na środowisko, ale w znaczeniu dosłownym – o tym, jak kultura oddziałuje na otoczenie, czasem przecież negatywnie.

Przed pandemią COVID-19 często słyszałem od dziennikarzy pytania, dlaczego spacerowanie po galerii handlowej, szydełkowanie czy inna amatorska twórczość miałaby być praktykami kulturalnymi. Dziś już takich pytań nikt nie zadaje – dostrzegamy, że każda ludzka aktywność, która nas ze sobą łączy może się w definicji kultury zawierać.

Pandemia uświadomiła nam, że można, a wręcz należy, tę definicję rozszerzyć. Kiedy zamknięto instytucje, pojawiły się nowe przestrzenie kultury – na zewnątrz, na świeżym powietrzu. Wtedy okazało się, że ścieżki rowerowe, kulinaria, turystyka, a nawet spacery – wszystko to zaczęło być rozumiane jako elementy kultury. Takie spojrzenie może wydać się kontrowersyjne, niemalże herezją, ale jest bliskie rzeczywistości, która wykracza poza tradycyjne ramy.

Niestety, my w sektorze kultury – jako organizatorzy, artyści, badacze – wciąż tkwimy w starej wizji, traktując kulturę jak odseparowaną bańkę, której istnienie uzasadnia się głównie potrzebą finansowania.

I teraz, z perspektywy samorządów, które mają ustawowo określone zadania, cała ta sytuacja z kulturą staje się skomplikowana. Popatrzmy ponownie na minione osiem lat: większość publicznych środków kierowano na konserwację dziedzictwa – zakup starych dzieł, renowacje kościołów itd.

To była kultura w funkcji utrzymania status quo i wzmocnienia tradycji. Teraz mam jednak wrażenie, że w reakcji na zmiany pójdziemy w skrajnie innym kierunku, stawiając na radykalną transgresję, eksplorację nowych idei, zaniedbując tę funkcję kultury, która cementuje wspólnotę.

Ostatecznie zostajemy w wiecznym rozdarciu – od jednej skrajności do drugiej, a kultura w Polsce będzie „miotana” między tymi biegunami.

Samorządy zaś liczą na to, że kultura zdoła pełnić obie funkcje jednocześnie. Potrzebujemy zarówno mieszczańskiego teatru z farsą, jak i nowatorskiej sztuki w Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu, prezentującego kontrowersyjną artystkę Marinę Abramović wywołującą skandale.

Oba aspekty są równie istotne. Czuję, że to właśnie ta równowaga jest kluczem do budowania kultury, która nie tylko trwa, ale i rozwija się z korzyścią dla społeczności.

Jaka jest użyteczność kultury

Jeśli chodzi o badania naukowe nad kulturą z jednej strony mamy analizę pola kultury rozumianego jako sfera produkcji – czyli badania instytucji, polityk kulturalnych, strategii instytucjonalnych i wszystkich tych mechanizmów, które organizują kulturę odgórnie. Z drugiej strony są badania uczestnictwa, które sprawdzają, jak kultura funkcjonuje w społeczeństwie, jakie pełni funkcje. I to właśnie ta kwestia – użyteczność kultury – szczególnie mnie fascynuje, a współprowadzone przez ciebie badania pokazały nieoczywisty potencjał instytucji kultury przejawiający się w towarzyskości praktyk uczestnictwa w kulturze.

Z raportu Relacje i różnice. Uczestnictwo warszawiaków i warszawianek w kulturze dowiedzieliśmy się, że kultura jest dla ludzi przede wszystkim pretekstem do podtrzymywania więzi społecznych, a instytucje kultury tworzą przestrzeń, która ułatwia utrzymywanie tych więzi. Ten raport wniósł odświeżającą perspektywę dotyczącą rzeczywistej roli społecznej wydarzeń kulturalnych i był prztyczkiem w nos dla wszystkich, którzy uważają, że do instytucji kultury ludzie przychodzą jedynie po kulturę.

Trzeba tylko pamiętać, że owszem, kultura może być pretekstem do dialogu i towarzyskości, ale musi istnieć jakiś konkretny „produkt”, który stanie się ośrodkiem skupienia i punktem odniesienia.

Ludzie przychodzą na wystawę, spektakl czy inne wydarzenie nie tylko po to, by obcować ze sztuką, ale by mieć pretekst do rozmowy, do spotkania.

Właściwie kultura jest jedną z niewielu przestrzeni, gdzie towarzyskość i dialog mogą rozkwitać. Niestety, instytucje kultury służą do politycznego utwierdzania się w przekonaniach, segregowania i osądzania, kto przynależy do „lepszej” grupy, zamiast jednoczyć ludzi wokół wspólnych przeżyć. Wbrew zaklęciom, kultura w Polsce nie służy do budowania mostów. Jest raczej arsenałem, gdzie znajduje się broń do wykorzystania w konfliktach.

Co więcej,

w ocenie kultury dominuje podejście ilościowe, które jest łatwiejsze dla rozliczeń finansowych: raportujemy liczbę widzów, nie zważając na emocjonalny czy społeczny wpływ tego, co robimy.

Owszem, istnieją wyjątki, jak badania prowadzone przez Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, które analizują interakcję publiczności z ofertą kulturalną, ale nadal jest ich stanowczo za mało.

Branża kultury zdaje się ignorować swoje rzeczywiste oddziaływanie, raportując jedynie liczbę użytkowników, uczestników i przedsięwzięć, zamiast mierzyć jakość odbioru czy zmianę, jaką wywołują te przedsięwzięcia w umysłach ludzi i w społecznościach.

Branża mówi o konieczności zmiany sposobu raportowania i odejściu od tych nieszczęsnych liczb, ale prawda jest taka, że raportowanie liczb jest po prostu wygodne. Nie trzeba rozpoznawać tego, co z naszymi produkcjami faktycznie robi słuchacz czy widzka. Jak to wpływa na jej rozwój osobisty czy życie.

Nic nie wiemy o „ekonomii kultury”

Dodajmy przy tym, że tabu w raportowaniu o oddziaływaniu kultury stanowi także pewien typ danych. Choć o „ekonomii kultury” mówi się w Polsce co najmniej od kilkunastu lat, to tylko kilka miejscowości próbowało w ogóle oszacować wpływ wydarzeń kulturalnych na lokalną gospodarkę. Zwykle nie wiemy, ile dla przykładu goście festiwali wydają w hotelach czy restauracjach – to wszystko pozostaje w sferze domysłów czy szacunków nieopartych na zebranych danych.

Brakuje też narzędzi, które systematyzowałyby dostępne dane i pozwalały decydentom podejmować racjonalne decyzje. Brak jednolitej bazy danych, która integrowałaby informacje dotyczące życia kulturalnego i pozwalała wyciągać z nich wnioski.

Gdybyśmy mieli łatwo dostępne dane i maszynę do porównań, to moglibyśmy pokazać władzom, że np. „efekt Bilbao” nie sprawdzi się zawsze i wszędzie i że budowa spektakularnej instytucji kultury bez szczegółowego rozpoznania kontekstu lokalnego nie zawsze zapewni sukces.

Skąd w takim razie środowiska kultury czerpią wiedzę o sobie?

Przepraszam za złośliwość, ale często mam wrażenie, że wiedza, o której mówimy, jest wykorzystywana wyłącznie instrumentalnie. Raporty i badania często służą jedynie do uzasadnienia czyjegoś istnienia lub działań, a nie jako rzeczywiste narzędzie służące poznaniu.

Wiele osób zdaje się nie rozumieć, że celem badań naukowych jest falsyfikacja i testowanie hipotez, a nie ich potwierdzanie. Decydenci, co w sumie zrozumiałe, zwykle zamiast badań potrzebują audytów, które uzasadnią kolejne inwestycje – na przykład budowę nowej „skorupy” w mieście – lub odwrotnie, usprawiedliwią wygaszenie czegoś istniejącego.

W istocie rzadko poszukują rzeczywistej wiedzy, interesują ich „podkładki decyzyjne”, które pozwalają np. wprowadzać zmiany personalne w podległych im instytucjach.

Jedynie słuszne poglądy dyrektorów

Jakaś część dyrektorów instytucji kultury z kolei traktuje swoje własne poglądy jako jedyną słuszną wizję rzeczywistości. Dla nich to, co wiedzą – a właściwie to, w co wierzą – jest wystarczającą podstawą działania.

Bywa, że długoletnie pozostawanie kuratorem, kuratorką czy dyrektorem ugruntowuje w przekonaniu o wyższości własnej wiedzy, co stawia ich niejako w pozycji odpornej na dodatkowe informacje.

Są na szczęście też tacy dyrektorzy, którzy świadomie poszukują wiedzy, aby lepiej rozpoznać swoją publiczność czy – jeśli spojrzymy na to z innej strony – lepiej zrozumieć wyzwania, przed którymi stoją. Jednak nawet w takich przypadkach, m.in. za sprawą przeplatania się pól polityki i kultury, ta wiedza bywa często traktowana jako narzędzie obrony albo wręcz walki z potencjalnym „wrogiem”.

Zauważ, jak niewiele badań dotyczy zarządzania w kulturze – i to nie bez powodu. Brak szczególnego zainteresowania tym tematem ze strony podmiotów finansujących czy zlecających badania wynika w dużej mierze z obawy przed wiedzą, która mogłaby ujawnić niewygodne prawdy.

Jakiś czas temu z politykiem społecznym Arkiem Karwackim zrobiliśmy raport Jak uniknąć samotnej gry w kręgle w obszarze kultury na temat współpracy międzysektorowej w kulturze i jego oddźwięk był praktycznie żaden.

[Projekt miał na celu diagnozę kompetencji pracowników publicznych, obywatelskich i rynkowych instytucji i organizacji działających w sferze kultury. Badania przeprowadzono w latach 2012-2013 w pięćdziesięciu gminach województw: pomorskiego, warmińsko-mazurskiego i kujawsko-pomorskiego w aspekcie prowadzenia projektów prospołecznych].

Raport ma już 10 lat i nadal wiele wniosków jest aktualnych. Skuteczne zarządzanie instytucją funkcjonującą w złożonej sieci powiązań wymaga nie tylko wiedzy o własnym sektorze, ale także zrozumienia szerszego kontekstu, w którym działa. Czy raporty, które zamawiano u ciebie, lub które miałeś okazję czytać, zawierają komponent tego szerokiego kontekstu? Mam wrażenie, że często przedstawia się kulturę tak, jakby funkcjonowała w próżni, bez uwzględnienia innych aspektów społecznych.

Zawsze staram się umieszczać kulturę w kontekście środowiskowym jako część szerszego krajobrazu społecznego. Raport, o którym mówimy, dotyczący współpracy międzysektorowej w kulturze, obejmuje relacje między władzami samorządowymi, organizatorami, menedżerami kultury, dyrektorami instytucji, organizacjami trzeciego sektora i mediami.

Jednak, ujmując sprawę brutalnie, jest to jeden z najrzadziej czytanych raportów. Pytanie, z czego to wynika. Z obojętności wobec tematu czy może z tego, że ludzie nie chcą się w wynikach tych badań rozpoznać, aby przełamać bariery?

Podejrzewam, że wiele osób nie jest gotowych na przełamanie stereotypów, które traktują jako wygodne wymówki. Na przykład, samorządy i niektóre instytucje mogą nie chcieć rozpoznawać problemów organizacji trzeciego sektora, by nie musieć ich wspierać, czy to przez obniżki kosztów wynajmu sal, czy bardziej zaawansowane formy współpracy.

Mamy tu do czynienia z rodzajem „odmowy wiedzy” – w praktyce oznacza to, że sektor kultury nie chce pewnych rzeczy wiedzieć, bo to pociągałoby za sobą obowiązek działania.

Podsumowanie zatytułowane Koszmar współpracy wisi sobie na stronie NCK od 2015 roku, ale recepcja tego badania wciąż jest minimalna. Kiedy je tworzyliśmy, ludzie pytali, po co to badać. I dopiero dziś widzimy, jak problem ze współpracą w kulturze nabrzmiewa.

Pamiętam konferencję Kultura nadmiaru w Elblągu w 2012 roku, gdzie próbowaliśmy zwrócić uwagę na problem nadmiaru w kulturze – coś, co dopiero dziś zaczyna rezonować w kontekście środowiskowym.

Kultura nie jest samym dobrem

Kultura nie jest samym dobrem i tylko dobrem. Bywa, że jej nadmiar nieszczególnie dobrze wpływa na psyche, tworzy niezdrowe nawyki, uzależnia od nadmiaru doznań, działa jak narkotyk. Nadmiar w kulturze negatywnie oddziałuje także na środowisko. Dopiero teraz dostrzega się, że te kwestie są istotne. Te problemy dopiero teraz nabierają znaczenia, kiedy kolejny festiwal sieje w środowisku spustoszenie i zostawia po sobie śmieci.

W takim razie, jaki faktycznie wywierają wpływ raporty i badania? Na kogo mają większe oddziaływanie: na tych, którzy tworzą kulturę, czy na tych, którzy nią zarządzają?

Obecnie raporty bywają przede wszystkim potrzebne władzom, czy to na poziomie miasta, województwa, czy kraju, aby uzasadniać podejmowane kroki. Służą jako użyteczne narzędzie dające legitymację decyzjom politycznym – na przykład przy zmianie polityki kulturalnej. Niestety wiedza bywa traktowana wyłącznie jako forma usprawiedliwienia politycznych zamierzeń, które już wcześniej zostały wypracowane.

A czy menedżerowie kultury faktycznie potrzebują raportów?

Na przykładzie studiów podyplomowych na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, gdzie prowadzę zajęcia z projektowania przyszłości w kulturze, widzę, że uczestnicy, często pracujący w instytucjach kultury, są żywo zainteresowani danymi i badaniami, które mogą wspierać ich plany na przyszłość.

Gdy zapoznają się np. z badaniami segmentacyjnymi, poznają analizę publiczności i jej prognozy na przyszłość, widzą wartość w takich raportach. Jednak wszystkich trzeba do zapoznania się z raportami zachęcić. Niewielu ma nawyk zaglądania do badań. Wiele osób pracujących w kulturze uznaje badania za nudne, a przez to niewarte wzięcia pod uwagę. Inna sprawa, że część raportów taka niestety jest – nudna i nieistotna.

Co więc jest z nauką o kulturze

Jeszcze jedno pytanie o perspektywę badaczy – nie zgubmy tego wątku. Jeśli zleceniodawcy i odbiorcy raportów mają braki w wykorzystywaniu płynącej z nich wiedzy, to warto się zastanowić, jak te badania wpływają na rozwój nauki o kulturze?

Optymistycznie można by pomyśleć, że dałoby się zbudować sensowną naukę o kulturze, gdyby istniały zintegrowane bazy wiedzy, do których wszyscy mieliby dostęp.

Wiedza płynąca z raportów o kulturze jest rozproszona, trudno porównać albo zsumować wyniki badań. Problemem jest także to, że zmiany w jednym obszarze, jak choćby słynna reforma nauki i szkolnictwa wyższego z 2016 roku, wpłynęły negatywnie na całą przestrzeń badań nad kulturą.

Nowe reguły oceny dorobku naukowego wymusiły na badaczach i badaczkach skupienie się na projektach atrakcyjnych dla czasopism zagranicznych, co niekiedy prowadzi do egzotyzacji Polski – opowiadania o kraju jak o dzikim miejscu, co nijak nie wspiera lokalnych potrzeb. Tematami istotnymi dla decydentów czy menedżerów kultury w kraju czasopisma zagraniczne są kompletnie niezainteresowane.

Zastopowanie programu Obserwatorium Kultury w 2015 roku w Narodowym Centrum Kultury tylko pogłębiło ten problem. Fundusze musiano pozyskiwać z innych źródeł, jak Narodowe Centrum Nauki, które programowo nie finansuje badań nastawionych na cele praktyczne.

W efekcie nauka o kulturze w Polsce poniosła poważne straty. Gdyby teraz udało się przywrócić ten program i skierować środki na badania użytkowe, z których mogłyby korzystać instytucje kultury, mielibyśmy szansę na rozwój. Instytucje mogłyby dzięki temu przyciągnąć i zatrzymać nową publiczność, lepiej zarządzać swoimi zasobami i skuteczniej realizować swoje cele.

Światło w tunelu?

Jest pewne światełko w tunelu, bo niektóre nowe władze samorządowe zaczynają widzieć potrzebę badań. Nawet jeśli motywacje są utylitarne, z wyników badań mogą wyniknąć nowe, wartościowe wnioski. Jeśli powstałyby centralne programy finansujące badania i gdyby rozmaite instytuty kultury, których mamy obecnie kilkadziesiąt – od instytutów tańca po teatr – zaczęły realnie kierować swoje działania w stronę badań, moglibyśmy zobaczyć znaczące zmiany.

Potrzebne są nawet drobne środki na badania, które dadzą impuls do realnych działań i umożliwią sektorowi wyjście z impasu.

*Tomasz Szlendaksocjolog, dyrektor Szkoły Doktorskiej Nauk Społecznych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się przemianami obyczajowości, relacjami międzygeneracyjnymi i polityką kulturalną. W kadencji 2024-28 zasiada w Radzie Doskonałości Naukowej. Minister właściwy odznaczył go Srebrnym Medalem „Zasłużony kulturze Gloria Artis”. Jego najnowsza książka o tym, co w życiu społecznym zastąpi miłość romantyczną, czeka na publikację.

;
Na zdjęciu Bogna Świątkowska
Bogna Świątkowska

Pomysłodawczyni, fundatorka i prezeska zarządu Fundacji Bęc Zmiana, z którą zrealizowała kilkadziesiąt projektów poświęconych przestrzeni publicznej, architekturze, sztuce i projektowaniu, pomysłodawczyni licznych publikacji poświęconych kreatywności, inicjatorka badań potencjałów miejskiej przestrzeni społecznej. Założycielka i redaktorka naczelna czasopisma „Notes na 6 tygodni” poświęconego polskiej kulturze współczesnej

Komentarze