0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Marsz Miliona Serc był marszem żywych ludzi (zapraszamy do naszej relacji).

Mnóstwa (czy to było bardziej około 600 tys., czy około miliona naprawdę nie ma większego znaczenia) zmobilizowanych żywych ludzi, o różnych poglądach i różnych partyjnych sympatiach. Żywych ludzi, którzy przed finiszem kampanii mogli poczuć dobrą energię, optymizm i przekonanie, że te wybory są naprawdę do wygrania. Ba – że wygrana jest w zasięgu ręki.

Za to konwencja PiS w katowickim Spodku była imprezą zblazowanych i jakby lekko przestraszonych działaczy.

Tak bardzo zblazowanych, że konferansjer Rafał Bochenek musiał po każdym wystąpieniu wykrzykiwać optymistyczne didaskalia, jakby na głos czytał sztukę teatralną: “Jest wspaniale! Jest radośnie! Hej, jaki tu optymizm!”. Istne plenum spółdzielni Zenum. A w tle zgromadzony aktyw wyklaskiwał rytmy wymuszonego entuzjazmu. Klap. Klap.

“Wstańmy i zaśpiewajmy” – krzyknął nagle Bochenek – “Zaśpiewajmy: Polska, biało-czerwoni”. I aktyw wstał i zaśpiewał na melodię “Go West” Village People. Ach, gdyby tylko aktyw wiedział, że to melodia napisana przez gejów.

Na Marszu Miliona Serc było optymistycznie, na konwencji PiS – histerycznie.

A wcale nie było to takie pewne przed niedzielą, bo przecież i opozycja często lubi w histeryczne tony uderzyć. Tym razem tak się nie stało. Przekaz z Marszu Miliona Serc był jeden: zwyciężymy, stworzymy wspólny rząd, już za dwa tygodnie obudzimy się w innej Polsce.

Z konwencji PiS bił mrok i straszna, ciemna otchłań, generowana przez wizerunek Donalda Tuska, któremu konwentykl partii Jarosława Kaczyńskiego był poświęcony niemal w całości.

Tusk Tuska Tuskiem poganiał.

Politycy obozu władzy – od Elżbiety Witek, przez Mateusza Morawieckiego, po Jarosława Kaczyńskiego – wyglądali na osoby ciężko Tuskiem przestraszone. Czy ten lęk projektowany na wyborców okaże się czynnikiem mobilizacyjnym? Wykluczone to nie jest, ale też i nie wydaje się nadmiernie prawdopodobne.

Przeczytaj także:

Tusk na Marszu Miliona Serc: To szczęście, że jesteśmy tu razem

“Zobaczcie na tych ludzi (...) na zaangażowanych politycznie katolików, na liberałów, na socjalistów. (...) Ja pamiętam i część z was pamięta, że kiedy Polacy, Polki uwierzyli, że chodzi o te wielkie sprawy, to potrafili budować tę solidarność, tę polityczną jedność” – mówił Donald Tusk podczas kulminacyjnej części pod masztem z biało-czerwoną flagą na warszawskim rondzie Radosława.

A wcześniej pod Rotundą Tusk mówił tak:

“Kiedy zapraszaliśmy całą Polskę na Marsz Miliona Serc, to mieliśmy w sercu jedną uczciwą intencję – to jest moment, kiedy można będzie serio myśleć o pojednaniu. (...) Widzę morze biało-czerwonych sztandarów. Widzę Gorlice, mój ukochany Gdańsk. Widzę flagi UE, tęczowe. To dla mnie szczęście, że jesteśmy tu wszyscy razem. Pozdrawiam liderów innych demokratycznych partii, którzy robią swoją dobrą pracę dzisiaj gdzie indziej” – stwierdził lider KO, odnosząc się do liderów Trzeciej Drogi Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza, którzy 1 października byli m.in. w Częstochowie.

Ze sceny obok Tuska przemawiali jedni z liderów i liderek Lewicy – Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń. Zwłaszcza ten pierwszy wygłosił mocne kilkuminutowe przemówienie – z jednej strony zapewniając o intencjach utworzenia wspólnego rządu po wyborach z KO i Trzecią Drogą, z drugiej – w całkiem porywający sposób przedstawiając postulaty swojego ugrupowania.

W tym sensie atmosfera polityczna Marszu Miliona Serc różniła się znacząco od tej z 4 czerwca: nie było złej krwi, wyliczeń, kto na marszu był, a kogo nie było oraz wzajemnych połajanek ze strony wyborców trzech partii opozycyjnych. Opozycja zaprezentowała się zarówno swoim zwolennikom, jak i wyborcom niezdecydowanym jako siła, która idzie różnymi ideowymi ścieżkami, ale poważnie myśli o przejęciu władzy po 15 października.

Trochę to przypomina dynamikę kampanii wyborczej z 2007 roku, kiedy wzajemne podszczypywania przez długi czas zatruwały atmosferę między Platformą Obywatelską a PSL. Zwrot nastąpił w ostatnich dniach kampanii, kiedy wojenki podjazdowe ustały, a obie partie zadeklarowały jednoznacznie, że chcą ze sobą rządzić. Z wiadomym wyborczym skutkiem.

Również dziś wydaje się, że Platforma (ale również Lewica i Trzecia Droga) rezygnują powoli z komunikatów, które ich różnią na poziomie strategii: nikt tu już nikogo nie chce “zjeść”, jakby akceptując status quo po stronie opozycji.

W słowach Donalda Tuska dużo było symboliki narodowych i społecznych zrywów ostatnich dekad – była “Solidarność”, był 1989 rok, była Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy (na marszu był twórca WOŚP Jerzy Owsiak, jednoznacznie deklarujący poparcie dla opozycji). Imaginarium opisujące świat głównie starszym wyborcom, również tym, którzy mogą orbitować wokół PiS i wciąż zastanawiać się, czy iść, czy nie iść na wybory – to symbole po pierwsze dla nich czytelne, a po drugie takie, z którymi się identyfikują.

Ale to nie znaczy, że młodych osób na marszu nie było – przekrój społeczny przypominał trochę w warstwie wieku próbę reprezentatywną dla populacji.

Jedyny zgrzyt – zmarginalizowane głosy kobiet w głównym przekazie, przez co komunikaty mobilizacyjne do wyborczyń wygłaszali faceci. Duży błąd komunikacyjny.

Matrioszka z Tuskiem na konwencji PiS

Za to PiS na konwencji w katowickim Spodku nie wysilił się, żeby cokolwiek zakomunikować wyborcom. No, poza tym, że istnieje Tusk, że Tusk jest zły, że Tuska trzeba zatrzymać. Była to impreza o strukturze matrioszki: wychodzili kolejni występujący, zdejmowali jeden segment z Tuskiem-babuszką, a pod spodem była kolejna taka sama, a pod nią kolejna. I tak do przedawkowania.

Ale poza motywem przewodnim na konwencji PiS ważna była też atmosfera – strachu i paniki. W jakimś sensie zapewne wywołana celowo – wiarygodnie straszyć Tuskiem mogą przecież tylko ludzie szczerze przestraszeni. Ale stratedzy PiS podali to widzom w takim stężeniu, że skutek mógł być odwrotny od oczekiwanego. Zamiast pokazać determinację w walce z „tuskowym złem”, pokazali lęk przed porażką.

Zwłaszcza przemówienie premiera Mateusza Morawieckiego utrzymane było w tonie błagalno-proszalnym odrzuconego kochanka, który trochę zdumiony, trochę dotknięty, trochę przerażony wylicza kolejne wady swojego rywala, nie potrafiąc zrozumieć, jak mógł przegrać z osobą tak lichą i obarczoną tyloma wadami.

Były więc kuriozalne apele do niezdecydowanych (“Wyłączcie na kilka dni internet”) i absurdalny szloch, że “wybory nie są równe, nie są uczciwe”, ponieważ... media są opanowane przez zwolenników Platformy. W ustach premiera rządu, który wykorzystuje do kampanii cały aparat państwa, spółki i media państwowe, zabrzmiało to tyleż komicznie, co desperacko. Tak jakby PiS już przygotowywał sobie wytłumaczenie na ewentualną przegraną.

Obóz władzy przegrał tę niedzielę i na własne życzenie zepchnął się do defensywy swoją własną konwencją.

Gdy opozycja mówi ofensywnie: “Idziemy po zwycięstwo”, PiS odpowiada obroną oblężonej twierdzy i deklaruje: “Nie możemy przegrać”.

Ale bez złudzeń i życzeniowego myślenia – ta bitwa raczej nie przyniesie wielkiego przełomu w wyborczej wojnie. Walka o wygraną będzie trwała do ostatnich godzin kampanii: kto się zdrzemnie i popełni więcej błędów, ten przegra. Wynik jest otwarty.

;

Udostępnij:

Michał Danielewski

Wicenaczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze