Dr Jakub Sieczko: „To, na co teraz czekamy, to możliwość rozmowy z ministerstwem. Ja po raz kolejny gorąco apeluję, żeby ktoś z nami usiadł do stołu i pogadał. Ale co tam mój apel. Prymas Polski apeluje o to samo” [WYWIAD]
Sławomir Zagórski, OKO.press: Śledzimy uważnie od początku waszą akcję „Medycy na granicy”. Jesteście na miejscu już 15 dni. Mógłby pan podsumować ten czas?
Dr Jakub Sieczko, inicjator akcji: Te 15 dni to nasze liczne wyjazdy w celu udzielenia pomocy medycznej członkom kilkunastu grup, a czasem też pojedynczym osobom.
Od strony czysto medycznej stykamy się z tym, czego się spodziewaliśmy. Mam na myśli przede wszystkim bardzo wiele przypadków hipotermii [groźnego wychłodzenia ciała], a także urazów wynikających z długiego marszu. To, na co psychicznie nie byliśmy gotowi, to ilość dzieci w tych lasach.
Jak pan wie, nie dostaliśmy do tej pory pozwolenia z MSWiA na działania w strefie objętej stanem wyjątkowym. Dlatego zdecydowaliśmy się na udzielanie pomocy poza tą strefą i dziś nie mamy już żadnych wątpliwości, że jesteśmy tam bardzo potrzebni.
W ciągu ostatnich dni interweniujemy przynajmniej raz na dobę, a często tych wyjazdów zdarza się więcej. Wyjeżdżamy do osób, które często są w stanie ciężkim. Mieliśmy już kilkoro pacjentów, którzy byli w stanie zagrożenia życia, wynikającego głównie z hipotermii.
Na razie nie spotkały nas żadne nieprzyjemności ze strony Straży Granicznej, nasze relacje są neutralne. Podporządkowujemy się strażnikom, jeśli chodzi o polecenia, które nam wydają, kontrole, które przeprowadzają.
Dobrze ułożyła się współpraca z lokalnymi służbami medycznymi. Mój nieustanny podziw wzbudza szpital w Hajnówce. Mówię o tym, co się dzieje na tamtejszym Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, jeśli chodzi o stosunek do chorych, profesjonalizm. Pracują tam naprawdę wspaniali ludzie, super ekipa.
Mamy też dobre relacje z pogotowiem i z dyspozytornią medyczną w Białymstoku. Poprzedniej nocy [rozmowę prowadziliśmy 23 października] mieliśmy taką interwencję, kiedy pacjent w porozumieniu z bardzo zaangażowaną dyspozytorką i także dzięki współpracy z koleżeńskim zespołem ratownictwa medycznego ostatecznie trafił do jednego z białostockich szpitali.
Wszystko to brzmi optymistycznie, ale nie ukrywam, że praca na granicy jest dla nas dużym obciążeniem psychicznym. Dobrze więc, że pracują z nami dwie psychoterapeutki. One mają co robić.
Panie doktorze, warto było czekać 2 tygodnie na pozwolenie o wjazd do strefy? Może trzeba było od razu ruszać i działać poza nią?
Pojechaliśmy poza strefę w momencie, gdy dodzwonili się do nas ludzie z organizacji pomocowych, mówiąc, że ich zdaniem jesteśmy potrzebni również tam. A zatem nasza obecność poza strefą była niezależna od odpowiedzi ministerstwa. Natomiast nasze działania w samej strefie już od tej odpowiedzi zależą.
To było tak, że przez kilka dni byliśmy w gotowości i codziennie rozmawialiśmy z członkami organizacji pomocowych, czy to już, czy to jest ten moment. Początkowo mówili: „Jeszcze nie, jeszcze dajemy radę”, ale zdaje się 5 października jeden z członków organizacji, która tam działa na miejscu, zadzwonił i powiedział: „To już. To ten moment, ewidentnie potrzebujemy pomocy”.
Pojechaliśmy pod granicę 7 października i już tego samego dnia mieliśmy pierwszą interwencję.
Nadal czekacie na pozytywną odpowiedź ministerstwa?
Nie. Dostaliśmy już odpowiedzi odmowne zarówno z MSWiA jak i ze Straży Granicznej. To, na co czekamy teraz, to możliwość rozmowy z ministerstwem. O to apelujemy. Ja po raz kolejny gorąco apeluję, żeby ktoś z nami usiadł do stołu i pogadał. Ale co tam mój apel. Prymas Polski apeluje o to samo do ministra Kamińskiego.
Doszło może do rozmowy prymasa z kimś z ministerstwa?
Nic na ten temat nie wiem. Prymas przez tydzień przebywał w Watykanie, więc jakiś czas fizycznie nie było go tu na miejscu.
Od początku podkreślacie, że wasza akcja jest całkowicie apolityczna, że interesuje was wyłącznie pomoc humanitarna. Ale ta władza nie chce rozmawiać. Protestujący w Białym Miasteczku medycy od ponad miesiąca nie mogą doprosić się z o spotkanie z ministrem zdrowia czy premierem.
Chciałbym podkreślić, że naszych działań nie należy łączyć z protestem medyków. My nie protestujemy przeciwko czemukolwiek. My oferujemy swoją pomoc systemowi, który naszym zdaniem wymaga wsparcia.
Ja sam w żaden sposób nie jestem zaangażowany w Białe Miasteczko, w protest medyków i szczerze mówiąc nawet nie bardzo śledzę co się tam dzieje, bo kompletnie nie mam na to czasu.
Dlaczego władza nie chce nie chce z nami porozmawiać? Ja tego nie wiem i nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak się dzieje, bo nie mam tajnych informatorów ani w MSWiA, ani w Straży Granicznej. Staram się w możliwie przejrzysty sposób komunikować z władzą mojego kraju, informując, że jest taka inicjatywa.
Ta inicjatywa już poza strefą stanu wyjątkowego pomogła ludziom w bardzo ciężkim stanie. My jesteśmy gotowi wesprzeć ministerstwo, Straż Graniczną, służby państwowe, ratownictwo medyczne w tej trudnej sytuacji. Nie chciałbym się poruszać w sferze domysłów, bo to nic mi nie da. Pytanie, dlaczego MSWiA oraz Straż Graniczna z nami nie rozmawiają, należy kierować do ich biur prasowych.
Na ile to, że nie możecie wjechać do strefy objętej stanem wyjątkowym, utrudnia wam zadanie dzisiaj?
Jeżeli pomyślimy o tym, że naszym zadaniem jest udzielenie pomocy jak największej liczbie ludzi, to zakaz poważnie utrudnia nam to zadanie. W efekcie nie wjeżdżamy do strefy i nie pomagamy tam, gdzie ludzi prawdopodobnie jest najwięcej. Nie mam co do tego pewności, ale wiele wskazuje na to, że tak jest.
To, że nie wjeżdżamy do strefy, nie utrudnia nam poruszania się poza nią. My bardzo uważnie, opierając się na mapach udostępnianych przez podlaski Urząd Marszałkowski, pilnujemy, żeby nie naruszyć tej strefy, bo oznaczenia nie zawsze są jasne. Poza strefą operujemy w sposób swobodny i zgodnie z prawem wykonujemy wszystkie nasze czynności. Nikt nam tu nie przeszkadza.
Natomiast psychicznie jest to dla nas trudne, że mamy świadomość, że kilkaset metrów, czy kilka kilometrów od nas są ludzie, którzy potrzebują pomocy, a my nie możemy jej udzielić. Wielokrotnie powtarzałem, ale powtórzę raz jeszcze, że to niezwykle przykre uczucie bezsilności.
W ogóle cała nasza akcja to był trochę sposób, by poradzić sobie z bezsilnością. Odczuwaliśmy ją wobec sytuacji na granicy, podobnie jak bardzo wielu Polaków. I my - medycy - mogliśmy akurat coś z tym zrobić.
W przeciwieństwie do wielu ludzi, którzy też się nie zgadzają z tym, co się tam dzieje. To, że działamy poza strefą, to już jest coś. Bo ci ludzie, którym pomogliśmy, to są realni, prawdziwi ludzie, którzy mają swoje historie, swoje nazwiska, swoje rodziny.
To coś, co już zrobiliśmy. Ale wiemy też, że takich ludzi jest dużo więcej. Jesteśmy bardzo niedaleko, moglibyśmy pomóc, nie pomagamy i to jest frustrujące.
Skoro zwiększa się liczba waszych interwencji poza strefą, wewnątrz jest pewnie jeszcze gorzej.
Tak się nam się wydaje. Ale ja tego nie wiem na 100 procent. Wielu ludzi pyta mnie co się dzieje w samej strefie. A ja tego nie wiem. Wiem tyle, co przeczytam w gazecie albo zobaczę w telewizji. Tymczasem w mediach zdarzają się domysły, plotki, niesprawdzone informacje. Ja się do nich nie odnoszę, bo nie mam dostępu na miejsce i najzwyczajniej nie wiem.
Podczas niedawnej konferencji prasowej powiedział pan, że mimo tego, że jesteście doświadczonymi medykami, to co widzicie na miejscu jest porażające. Co do tej pory było dla was najtrudniejsze?
Oceniając wszystkie nasze interwencje, taką najbardziej obciążającą emocjonalnie, była ta, która dotyczyła 30-osobowej grupy migrantów. Było w niej szesnaścioro dzieci, kobieta w ciąży, mężczyzna po amputacji stopy i inne osoby z różnymi dolegliwościami.
Sytuacja, w której wchodzi się do lasu i widzi się szesnaścioro dzieci, naprawdę nie jest łatwa. Dyżur akurat pełniła koleżanka lekarka. Sama jest matką trójki dzieci w podobnym wieku do tych znalezionych w lesie. Tak, to było najtrudniejsze z naszych dotychczasowych doświadczeń tu, blisko granicy.
Dzięki temu, że jednak tam jesteście, możecie coś wymiernego zdziałać. To jednak nadzwyczajna pomoc.
Nie wiem, czy nazwałbym naszą pracę nadzwyczajną, raczej nietypową. Ja trochę nie kupuję narracji o naszym bohaterstwie, bo dużo takich słów się pojawia.
Po prostu nazwaliśmy sprawę po imieniu. Że to, co się tam dzieje jest nieakceptowalne i nie zgadzamy się na to. Postanowiliśmy opowiedzieć się po stronie ludzi, którzy cierpią.
Następnym krokiem jest to, żeby przełożyć dobre chęci, zasady moralne, na to, żeby coś z tym zrobić. Gdy pracujemy, ustalamy różne rzeczy, nie towarzyszy nam żadna wzniosła narracja. Chcemy tylko dobrze wykonać swoją robotę. Jesteśmy do niej przygotowani i uważamy, że to, co może najbardziej pomóc tym ludziom, to żebyśmy wykonywali to, co umiemy robić jak najlepiej.
Chciałem też podkreślić, że wokół tej inicjatywy jest bardzo dużo ludzi, którzy nie pojadą na granicę, ale pomagają nam w rzeczach formalnych, prawnych, komunikacyjnych.
Cała idea, która stoi za naszą inicjatywą jest taka, żeby zgromadzić ludzi, którzy dobrze znają się na swojej pracy, konkretnej. Stawiamy na specjalizacje. I to jest nasz sposób na tę wspomnianą bezsilność. Żeby to, co możemy zrobić, a nie możemy zrobić wszystkiego, bo nie możemy wjechać do strefy, zrobić najlepiej, jak potrafimy.
A czy jest coś, czego potrzebujecie w tej chwili?
Nie, nie ma takiej rzeczy.
Napisaliśmy też na Facebooku, że nie potrzebujemy pieniędzy, dodatkowych osób do pracy, żadnych przedmiotów, ubrań, żywności. Różne pomysły też do nas przychodzą, np. jak obejść prawo, żeby wjechać do strefy. Zaznaczam, że nie jesteśmy zainteresowani takimi pomysłami.
Nie. Mamy wszystko oprócz podpisu ministra Kamińskiego. Jeżeli ktoś ma pomysł, jak ten podpis nam załatwić, to tu prosimy o pomoc.
Wasza akcja ma trwać do 15 listopada. Co potem?
16 listopada nasze działania przejmą od nas inne służby medyczne, z którymi jesteśmy w kontakcie, inne organizacje. Po tym, co tam na miejscu zobaczyliśmy, wiemy, że nie może być tak, że my stamtąd znikniemy i nikt po nas nie przyjedzie.
W zasadzie już od pierwszego dnia naszej obecności myślimy co zrobić, żeby ci ludzie nie zostali bez pomocy. I wydaje się, że opracowaliśmy pewien system. Ja o tym powiem za kilka, kilkanaście dni, kiedy dogadamy szczegóły.
Natomiast prawdopodobnie będzie też tak, że nasi ludzie będą mieli możliwość jeżdżenia na kolejne dyżury, jeżeli będą chcieli. Tylko to już nie będzie pod egidą „Medycy na granicy”, lecz w ramach struktur, które mają swoich pracowników i doświadczenie w różnych akcjach humanitarnych. Bo my jako wolontariusze mamy bardzo ograniczone zasoby czasowe, psychiczne.
Myśleliśmy od początku o tym projekcie w ten sposób, że jedziemy ugasić pożar, który już jest. Wydaje się, że go gasimy. Natomiast długofalowo najlepiej byłoby, gdyby zajęło się tym państwo. Ale ponieważ nic na to w tej chwili nie wskazuje, będziemy rozmawiać z innymi organizacjami, które już się przygotowują do działalności na granicy.
Podjęliście też nową inicjatywę w ramach spraw, które mogą się przydać później. Planujecie bezpłatne kursy pierwszej pomocy dla mieszkańców. Jest zainteresowanie?
Tak, dostajemy bardzo dużo zgłoszeń. Nie wiem jeszcze, kiedy dokładnie ruszą nasze kursy, bo zajmuje się tym osobny zespół. Ale możemy szkolić zarówno osoby prywatne, które mieszkają na tym terenie, jak i członków organizacji pomocowych. Piszą też do nas leśnicy, strażacy, różne grupy, które tam bywają. Jesteśmy gotowi ich przeszkolić i to się zacznie dziać niedługo. Na początek musimy sprawdzić ilu jest chętnych.
Mówił pan o dobrych kontaktach z miejscowym pogotowiem, szpitalem. A jak traktują was mieszkańcy?
Bardzo dobrze, gościnnie, serdecznie. Nie spotkały nas tutaj żadne nieprzyjazne sygnały.
Chciałem korzystając z okazji bardzo serdecznie podziękować właścicielce miejsca, gdzie stacjonujemy. Jest dla nas niezwykle serdeczna i dba o to, żebyśmy tam mieli po prostu dobrze. To też wpływa na jakość naszej pracy, że mamy możliwość regeneracji w komfortowych warunkach. Jeszcze raz za to pięknie dziękujemy.
Wpis ze strony „Medycy na granicy” z 18 października 2021.
STRAŻ GRANICZNA PO RAZ KOLEJNY ODMAWIA WJAZDU MEDYKOM
Od dwudziestu czterech dni czekamy na zgodę na wjazd do strefy objętej stanem wyjątkowym. Wiemy, że pilnej pomocy medycznej wymagają tam dziesiątki osób. Wiemy o kilku śmierciach. Wiemy, że będą kolejne, jeśli blokowana będzie pomoc medyczna.
Od dziesięciu dni nasza karetka i nasi ludzie są na Podlasiu - tam, gdzie mogą być, poza obszarem stanu wyjątkowego. Od dziesięciu dni codziennie budzimy się i zasypiamy, gotowi w każdej chwili jechać do osób, które potrzebują ratunku.
Dwanaście dni czekaliśmy na odpowiedź na nasze pismo, skierowane do Straży Granicznej. To była nasza kolejna, po piśmie do MSWiA, prośba o umożliwienie nam pracy na tym terenie. Zadeklarowaliśmy działanie w ramach ustanowionego prawa, apolityczność, samofinansowanie i samoorganizację oraz współpracę ze służbami.
Treść odmowy znamy od godziny.
Czytamy w niej:
“Uwzględniając fakt, iż pomoc medyczna zapewniana jest na bieżąco w ramach państwowego systemu ratownictwa medycznego każdej osobie, która tego wymaga, aktualnie nie ma konieczności udzielania dodatkowego wsparcia w tym zakresie”.
W naszej pracy liczy się często każda minuta, tymczasem na granicy umierają ludzie, a my stoimy kilkaset metrów od strefy
Kilku osobom, które znalazły się poza strefą udało się uratować życie. Nie mamy wątpliwości, że było zagrożone. Ilu moglibyśmy pomóc, gdybyśmy mogli poruszać się po tym terenie swobodnie
Wiemy, że lokalny system medyczny - dodatkowo obciążony IV falą pandemii, otrzymałby znaczne wsparcie dzięki naszej obecności. Odrzucenie naszej pomocy ze strony Straży Granicznej to decyzja o znacznym obciążeniu lokalnych zespołów ratownictwa medycznego.
Przyjechaliśmy na Podlasie pomimo braku zgody na pracę w strefie, by reagować na zgłoszenia od osób przebywających poza obszarem stanu wyjątkowego.
Przyjechaliśmy, bo uważamy, że ludziom na polsko-białoruskiej granicy należy się pomoc medyczna, niezależnie od ich statusu, pochodzenia, niezależnie od sposobu, w jaki tę granicę przekroczyli
Przyjechaliśmy, bo mamy ludzi, mamy sprzęt, mamy poczucie, że stoimy czasem zaledwie kilkaset metrów od ludzi, którzy bez naszej pomocy umrą.
Otworzyliśmy publiczną zbiórkę – nasz pobyt, nasze akcje, nasze lekarstwa i nasza praca nie kosztują Rządu ani złotówki!
Za to wszystko chcą zapłacić polscy obywatele. Zakładaną kwotę 130 tys. złotych przebili swoimi wpłatami trzykrotnie. Do dziś otrzymujemy wiadomości od osób z wykształceniem medycznym, gotowych dołączyć do naszej akcji.
Parę dni temu usłyszeliśmy o kolejnej śmierci – to był młody człowiek, zmarł na polskiej ziemi, nie wiemy, jak daleko od niego byliśmy, ale nigdy nie dowiemy się, czy zdołalibyśmy mu pomóc. Wierzymy, że tak. I że jego śmierć, ani te poprzednie, ani kolejne, w żaden sposób nie pomagają polskim władzom rozwiązać kryzys na naszej granicy.
Dlatego wzywamy Polski Rząd i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, do udzielenia nam niezwłocznie zgody na wjazd i podjęcia dialogu, w którym wypracujemy zasady naszej obecności i pracy na tym terenie.
Zdrowie
Mariusz Kamiński
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji
Straż Graniczna
medycy na granicy
pomoc uchodźcom
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze