0:000:00

0:00

Premier Rzeczpospolitej kłamie – do tego notorycznie. Jakby tego nie było dość, są to kłamstwa wyjątkowo łatwe do sprawdzenia, bo dotyczą kwestii wymiernych. Ale to nie przeszkadza Morawieckiemu, który za każdym razem podaje liczby z księżyca – tak, jakby w jego rzeczywistości dwa plus dwa nie równało się już cztery.

Nasuwa się pytanie: i co z tego? Przecież tak samo postępuje prezydent najpotężniejszej demokracji świata (o najstarszej spisanej konstytucji) – Stanów Zjednoczonych. CNN policzył, że prezydent Trump skłamał ponad 3 tysiące razy w 466 dni. To średnio 6,5 kłamstwa dziennie.

New York Times napisał, że żaden poprzedni prezydent – mimo że zdarzało im się naginać rzeczywistość, a niekiedy także i kłamać – nie łgał tak bezczelnie i na tak dużą skalę, tworząc atmosferę, w której rzeczywistość po prostu nie ma znaczenia.

Kariera polityczna Trumpa zaczęła się zresztą od kłamstwa na temat miejsca urodzenia Bracka Obamy i jego prawa do pełnienia urzędu. Potem było już tylko gorzej. Jak zauważa Washington Post, gdyby wyborcy Republikanów mieli dostęp do Google'a i zechcieli poświęcić 60 sekund wolnego czasu na sprawdzenie faktów, cały ten batalion chochołów padłby natychmiast razem z Trumpem. Stało się inaczej.

My – wyborcy, obywatele, dziennikarze, zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych – zaczynamy powoli się do tego przyzwyczajać. Fakt, że przywódcy naszych państw są notorycznymi kłamcami, przestaje nas dziwić i oburzać, zaczynamy traktować to jako "the new normal", nową normalność. To ich sukces – oznacza, że udało im się wciągnąć nas wszystkich do krainy postprawdy, gdzie kategorie kłamstwa i prawdy tracą jakiekolwiek znaczenie. Jedynym sposobem, żeby nie dać się wciągnąć do tego pół-śmiesznego, pół-strasznego świata, jest ciągłe przypominanie o podstawowym podziale na prawdę i kłamstwo.

Kraina postprawdy

Żeby zrozumieć, jak znaleźliśmy się w krainie postprawdy, sięgnęliśmy do tekstów Hanny Arendt. W eseju„Prawda i polityka”, opublikowanym w 1967 roku, Arendt pisze – 50 lat temu! – o nierozwiązywalnym konflikcie pomiędzy prawdą a polityką:

„Z punktu widzenia polityki, prawda ma charakter despotyczny. Jest przez to znienawidzona przez tyranów, którzy słusznie obawiają się konkurencji siły, której nie mogą zmonopolizować (...) O niewygodnych opiniach można dyskutować albo je odrzucić – ale niewygodne fakty posiadają tę niezmiernie irytującą cechę, że można się ich pozbyć jedynie za pomocą kłamstw”.

Arendt analizuje propagandę totalitarnych rządów nazistowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji.

A co ma zrobić demokratyczny rząd, gdy napotyka niewygodne fakty? Arendt precyzyjnie przewidziała nadejście naszej epoki fejk niusów:

„Co jeszcze bardziej niepokojące, w wolnych krajach niewygodne prawdy są często – świadomie lub nieświadomie – zmieniane w opinie. Tak, jakby poparcie Niemców dla Hitlera albo polityka Watykanu podczas II wojny światowej była kwestią opinii, a nie faktem historycznym”.

W taki właśnie sposób działa Donald Trump i rząd PiS,

zmieniają fakty na temat uchodźców w opinie, które później dyskredytują na zasadzie „lewackich bajek”.

Co z tego, że polityk kłamie? Arendt: „Rezultatem stałego i zupełnego przedstawiania kłamstw jako prawdy nie jest to, że kłamstwo zostanie zaakceptowane jako prawda, a prawda odrzucona jako kłamstwo. Dzieje się coś gorszego – azymut, którego używamy do określenia naszej lokalizacji w świecie, w tym kategoria prawdy versus kłamstwa, jest aktualnie niszczony”.

To właściwie współczesna definicja postprawdy, tyle że sformułowana 50 lat temu.

Arendt napisała to, co dzisiaj traktuje się jako odkrycie ostatnich kilku lat. Wg słynnej książki „On Bullshit” (po polsku „O wciskaniu kitu”) Harry’ego Frankfurta– epoka postprawdy polega nie na odrzuceniu autorytetu prawdy, jak to czyni kłamca, ale na nieprzywiązywaniu do niej najmniejszej wagi.

Innymi słowy, polityk w epoce postprawdy tworzy narrację, w zupełnym oderwaniu do faktów.

Jedynym sposobem, żeby nie dać się wciągnąć do tego pół-śmiesznego, pół-strasznego świata, jest przywracanie azymutu prawdy i kłamstwa. To właśnie próbujemy zrobić w tym tekście.

Zebraliśmy siedem szczególnie bezczelnych kłamstw premiera Morawieckiego. Używamy słowa "bezczelnych" nie w celu obrażenia głowy rządu, ale by podkreślić fakt, że dotyczą kwestii policzalnych, statystyk i liczb – nie są zatem zwykłą przesadą, pokrętną interpretacją, manipulacją, czy półprawdą.

Mało tego, dane potwierdzające, że wypowiedzi premiera są niezgodne z prawdą, otrzymaliśmy często od organów rządowych (np. Urząd ds. Cudzoziemców) albo instytucji międzynarodowych (Eurostat). Inne są łatwo dostępne np. na stronach GUS.

Kłamstwo nr 1: Czeczeni

"W Polsce mamy ponad 25 tys. uchodźców z Czeczenii" - Morawiecki w debacie z szefem Bundenstagu Wolfgangiem Schaeuble (29/06/2018) oraz w rozmowie z Angelą Merkel (21/06/2018).

Fakty: Wg informacji, które OKO.press otrzymało od Urzędu ds. Cudzoziemców, ważne zezwolenia na pobyt w Polsce posiada 11, 7 tys. Rosjan, w tym 2,4 tys. Czeczenów, którym udzielono ochrony (czyli otrzymali status uchodźcy, ochronę uzupełniającą, pobyt ze względów humanitarnych lub pobyt tolerowany). Ponadto, ok. 1,5 tys. Czeczenów jest w trakcie procedury uchodźczej. Łącznie - ok. 4 tysięcy osób. Przeczytaj szczegółową analizę OKO.press na temat liczby Czeczenów w Polsce.

Przyjęcie uchodźców czeczeńskich po pierwszej (lata 90.) i drugiej (2000-2009) wojnie czeczeńskiej to rzeczywiście chlubna karta w polskiej historii. Ale jej przypomnienie tylko zwiększa kontrast z polityką rządu PiS, która opiera się na dwóch filarach: bezprawnym blokowaniu uchodźców na przejściu granicznym Brześć – Terespol i odrzucaniu wniosków o ochronę.

Blokowanie uchodźców na granicy polsko-białoruskiej Brześć-Terespol

Od lipca 2016 polski rząd systematycznie łamie polskie i międzynarodowe prawo, uniemożliwiając uchodźcom (w większości Czeczenom) na granicy polsko-białoruskiej w Terespolu składanie wniosków o azyl – i to pomimo decyzji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Polscy strażnicy graniczni, przy wsparciu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odsyłają azylantów na Białoruś, gdzie nie funkcjonuje system azylowy. Wyrzuceni z Polski uchodźcy z Czeczenii i innych państw Azji Centralnej mogą zostać deportowani do krajów pochodzenia, co naraża ich na niebezpieczeństwo tortur lub innego nieludzkiego traktowania.

Zgodnie z ekspertyzą Stowarzyszenia Interwencji Prawnej strażnicy łamią prawo – odmowy tłumaczą brakiem wizy, a przecież osoba ubiegająca się o azyl nie musi jej posiadać. To naruszenie nie tylko polskiego, ale także międzynarodowego prawa. OKO.press opublikowało serię reportaży o uchodźcach z Brześcia.

Przypomnijmy, że nie trzeba pochodzić z terenu, na którym obecnie toczy się wojna, żeby móc ubiegać się o status uchodźcy. Aby dostać status uchodźcy (lub inną formę ochrony międzynarodowej, jak pobyt tolerowany czy ochrona uzupełniająca) wystarczy udowodnić, że w swojej ojczyźnie jest się prześladowanym. Tak jak niewygodni dla władz Czeczeni są prześladowani przez służby Kadyrowa, czeczeńskiego dyktatora, choć w kraju nie toczy się już wojna.

Na mocy Konwencji Genewskiej z 1951 roku, którą Polska ratyfikowała, każdy kraj ma obowiązek wpuścić do siebie wszystkich, którzy ubiegają się o ochronę międzynarodową. Dopiero później rozpoczyna się procedura sprawdzania, czy osobie przysługuje status uchodźcy. Straż Graniczna nie ma prawa podejmować decyzji o odesłaniu takiej osoby.

Odrzucanie wniosków Czeczenów o ochronę międzynarodową

Z informacji, których udzielił OKO.press Urzęd ds. Cudzoziemców, wynika, że w latach 2003-2017 wnioski o ochronę międzynarodową w Polsce złożyło aż 91,5 tys. Czeczenów. Ale którąś z pięciu form ochrony międzynarodowej dostało – przez całe 14 lat – tylko 5,5 tysiąca (w tym azyl - minimalna liczba osób). Dlaczego tak mało? Prawie 69 tys. spraw zostało umorzonych, bo osoba składająca wniosek opuściła już Polskę, nie czekając na wydanie decyzji. Kolejne 17,5 tysiąca otrzymało decyzje negatywne. Jak wynika z wyżej cytowanych danych Urzędu ds. Cudzoziemców, tylko 7 proc. czeczeńskich uchodźców wjeżdżających do Polski zostało u nas legalnie.

Dlaczego tak jest, to temat na osobny tekst. Z pewnością liczą się związki rodzinne Czeczenów z krewnymi, którym udało się wcześniej przedostać na Zachód, ale duże znaczenie ma także całkowity brak rządowej polityki integracyjnej w Polsce. Uchodźcy są pozostawieni sami sobie. Nie istnieje żaden dokument – ani tego rządu, ani poprzednich – dotyczący polityki integracyjnej. W 2016 roku PiS uchylił dokument o polityce migracyjnej, do tej pory trwają prace nad nową strategią. Polska nie ma sensownego pomysłu, jak ułatwiać cudzoziemcom interakcję z polskim społeczeństwem, naukę polskiego języka i kultury, odnalezienie się na rynku pracy. Pomocą cudzoziemcom (i migrantom) zajmują się niemal wyłącznie organizacje pozarządowe finansowane głównie ze środków europejskich. Od 2015 roku rząd PiS blokuje im jednak wypłaty z tzw. FAMI, czyli Funduszu Azylu, Migracji i Integracji. Dla organizacji pozarządowych oznacza to katastrofę.

Kłamstwo nr 2: Pieniądze dla osób z niepełnosprawnością

"Przed przyjściem rządu PiS rodzina z osobą niepełnosprawną miała ok. 2 tys. zł na rękę, dziś jest to 3 tys. zł" - spotkanie z mieszkańcami Żnina 28/04/2018;

„Budżety domowe osób tragicznie pokrzywdzonych przez los zwiększyliśmy poprzez różnego rodzaju dodatki rehabilitacyjno-pielęgnacyjne, rentę socjalną z ok. 2 tys. zł do ok. 3 tys. zł, a więc o 50 proc. To są realne środki w budżetach rodzin z osobami niepełnosprawnymi. W ciągu 2,5 roku zwiększyliśmy rentę socjalną prawie o 50 proc" - wystąpienie w Sejmie 06/06/2018.

Fakty: Istnieje grupa rodzin osób z niepełnosprawnościami i opiekunów, która będzie pod koniec 2018 r.dostawać ok 2 tys. 550 netto wobec 1996 zł netto w 2015. Ich łączne świadczenia netto od 2015 r. wzrosną więc o 28 proc, a nie połowę, jak twierdzi Morawiecki. To głównie efekt ustawy uchwalonej po proteście w 2014 roku oraz rezultat okupacji Sejmu w kwietniu i maju 2018. Ale osób z niepełnosprawnościami jest wielokrotnie więcej, a ich budżety domowe nijak się mają do tego, co twierdzi premier. To jedna z najbardziej zagrożonych ubóstwem grup społecznych.

System świadczeń dla osób z niepełnosprawnościami i opiekunów jest skomplikowany i niejasny: dużo świadczeń o podobnej nazwie i dużo różnych grup świadczeniobiorców.

Co robi Morawiecki? Sumuje świadczenia dla części osób z niepełnosprawnością i części opiekunów rezygnujących z pracy zarobkowej i przedstawia te dane tak, jakby dotyczyły wszystkich rodzin osób z niepełnosprawnościami w Polsce. Do tego podaje całkowicie fałszywe kwoty.

Jak zmieniały się świadczenia przez ostatnie 3 lata?

Od 2015 wzrosła renta socjalna - o 39 proc., nie o "prawie 50 proc." jak twierdzi Morawicki. Większość podwyżki to efekt protestu osób z niepełnosprawnościami i opiekunów. Część - podwyżka z 2017 - to efekt podniesienia minimalnej renty i emerytury w 2017. To akurat faktyczna zasługa rządu.

Wzrosło też świadczenie pielęgnacyjne, które przysługuje opiekunom jeżeli w celu sprawowania opieki nie podejmują lub rezygnują z zatrudnienia lub innej pracy zarobkowej. Jest jednak warunek – chodzi o niepełnosprawność nabytą przed ukończeniem 18. roku życia lub w trakcie nauki w szkole wyższej, jednak nie później niż do 25. roku życia.

W 2015 świadczenie wynosiło 1200 zł, a od 1 stycznia 2016 - 1300 zł. To wynik porozumienia po proteście z 2014 roku. Była to wartość prognozowanej wówczas płacy minimalnej netto. Gdy protest się zaczynał w marcu 2014 świadczenie pielęgnacyjne wynosiło 620 zł. Rodzice dostawali także 200 zł dodatku z rządowego programu. Protestujący nie przerwali protestu po rządowej deklaracji, że świadczenia zostaną podniesione o konkretne kwoty, tylko domagali się corocznej waloryzacji. To dzięki nim to świadczenie jest teraz waloryzowane proporcjonalnie do minimalnego wynagrodzenia, bo parlament przyjął wówczas ustawę podwyżkową. Dziś świadczenie wynosi 1477 zł, a rząd PiS po prostu realizuje zapisy ustawy z 2014 roku. W 2016 roku wypłacano przeciętnie 117 tys. świadczeń pielęgnacyjnych miesięcznie.

Bez zmian pozostało natomiast najpowszechniejsze ze świadczeń – zasiłek pielęgnacyjny, który wynosi 153 zł. Nie był zresztą waloryzowany od 2006 roku. OKO.press liczyło niedawno, że dzięki temu na osobach z niepełnosprawnością „zaoszczędzono” przez lata ok. 3 mld złotych, a obecnie co roku wydaje się nawet 400 mln zł mniej z budżetu państwa. W 2016 roku zasiłek pielęgnacyjny otrzymywało ok. 917 tys. osób. 43 proc. z nich to osoby niepełnosprawne w stopniu znacznym. Zasiłek pielęgnacyjny wzrośnie od listopada 2018 o 30 zł. To jeden z rezultatów protestu, choć nie był to główny postulat protestujących. Podobnym świadczeniem jest dodatek pielęgnacyjny, który trafia tylko do osób uprawnionych do emerytury lub renty i wynosi 215,84 zł. Od 2015 dodatek wzrósł o niecałe 8 zł. Zasiłku pielęgnacyjnego i dodatku pielęgnacyjnego nie można pobierać jednocześnie.

Zapowiedziano też podwyżkę specjalnego dodatku opiekuńczego, który pobiera ok. 40 tys. osób. To opiekunowie osób, które nabyły niepełnosprawność w wieku dorosłym, nie dostają więc świadczenia pielęgnacyjnego. Od paru lat walczą oni o zrównanie świadczeń zgodnie z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 2014 roku. Bez skutku i nic nie zapowiada, by miało się to zmienić. Dodatek wynosi 520 zł i nie był podnoszony od lat. To właśnie ten zasiłek otrzymują opiekunowie, których podopieczni stali się niepełnosprawni po 18. roku życia Ministerstwo zapowiedziało właśnie podniesienie dodatku do 620 zł.

W przypadku najbardziej „uprzywilejowanej” - o ile to określenie ma tu jakikolwiek sens - grupy rodzin zsumowane świadczeń dla opiekunów i osób z niepełnosprawnościami to 1996 zł netto w 2015 i planowane 2547 zł netto pod koniec 2018 roku. To wzrost o 28 proc., a nie 50 proc jak utrzymuje Morawiecki.

Ta grupa liczy 117 tys. rodzin, bo tyle wypłaca się świadczeń pielęgnacyjnych.

Ile łącznie jest osób z poważną niepełnosprawnością? Nie wiadomo dokładnie, bo system orzekania w Polsce jest skomplikowany, niesprawiedliwy, a często też zupełnie nie odpowiada rzeczywistości. Według Europejskiego Statystycznego Badania Zdrowia (EHIS), w 2014 roku było w Polsce 1062,8 tys. osób z prawną niepełnosprawnością w stopniu znacznym (i 1581,8 tys. w stopniu umiarkowanym).

Ogromna większość z nich bardzo się zdziwi słysząc, że dzięki „różnego rodzaju dodatkom rehabilitacyjno-pielęgnacyjnym” ich budżet domowy wzrósł w ciągu 2,5 roku o 50 proc.

Mniej od państwa niż opisana wyżej grupa rodzin ze świadczeniem pielęgnacyjnym i rentą socjalną dostają m.in.:

  • rodziny osób ze znaczną niepełnosprawnością, w których opiekun pracuje też zawodowo;
  • osoby ze znaczną niepełnosprawnością bez opiekuna;
  • rodziny osób ze znaczną niepełnosprawnością, która powstała w wieku dorosłym.

Za ile żyją osoby z niepełnosprawnością w Polsce? Tak się składa, że budżet gospodarstw domowych osób z niepełnosprawnością, o którym mówił premier, mierzony był przez GUS. Nie mamy jeszcze danych za 2017 rok, ale w 2016 przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny (z pracy najemnej i świadczeń socjalnych) na 1 osobę w gospodarstwie z osobą z niepełnosprawną wyniósł 1253 zł (w 2015 było to 1166 zł). To 278 zł mniej niż w gospodarstwie domowym bez osoby z niepełnosprawnością.

Gospodarstwa domowe z OzN są bardziej zagrożone ubóstwem niż inne.

  • Relatywnym ubóstwem (dochody na poziomie 50 proc. średnich wydatków ogółu gospodarstw domowych) w 2017 roku dotkniętych było 19,1 proc. osób w gospodarstwach domowych z przynajmniej jedną osobą z niepełnosprawnościami (prawie bez zmian w stosunku do 2016 roku).
  • Ubóstwem skrajnym (życie poniżej minimum egzystencji, które prowadzi do biologicznego wyniszczenia) - 6,7 proc. osób w gospodarstwach domowych z przynajmniej jedną OzN (7,5 proc. w 2016 roku).

Odpowiednie wskaźniki dla gospodarstw domowych bez osób niepełnosprawnych w 2017 roku to 12,1 (ubóstwo relatywne) i 3,7 (ubóstwo skrajne).

Kłamstwo nr 3: Ukraińscy uchodźcy

"Polska jest nowym domem dla półtora miliona obywateli, w większości z Ukrainy. Nie są zarejestrowani u nas jako uchodźcy, bo nasze procedury umożliwiają im uzyskanie pozwoleń na pracę" - wystąpienie w Europarlamencie w Strasburgu, 4/07/2018

"Mówiłem też o wojnie rosyjsko-ukraińskiej i o milionie osób, które są w ogromnej większości osobami migrującymi za pracą (...), ale tysiące z nich to osoby z terenów wojennych, bez dachu nad głową – typowi uciekinierzy wojenni ze wschodniej Ukrainy" - wypowiedź w Komisji Europejskiej, 09/01/2018

"They have thousands and thousands of immigrants from North Africa, we have thousands of thousands from Ukraine. It’s simply a matter of perspective.. (…) some people seem to forget that there is a war in Ukraine, and that there is a huge population coming from the Donbas area to Poland" - w wywiadzie dla CNN, 25/01/2018

Fakty: Wg danych Urzędu ds. Cudzoziemców, organu MSWiA, od 2014 którąś z form ochrony międzynarodowej w Polsce otrzymało 582 obywateli Ukrainy. To zaledwie 9 proc. spośród 6676 Ukraińców, którzy złożyli taki wniosek. Zaledwie 90 osób otrzymało status uchodźcy, czyli najpełniejszą formę ochrony międzynarodowej. Przeczytaj szczegółową analizę OKO.press na temat kłamstwa premiera o ukraińskich uchodźcach.

Premier Morawiecki wymiennie używa dwóch wersji tego kłamstwa: w pierwszej w Polsce są "tysiące" lub "tysiące tysięcy" (a więc milion) ukraińskich uchodźców. W drugiej, bardziej wyszukanej, Ukraińcy "nie są zarejestrowani jako uchodźcy", bo wybierają aplikowanie o pozwolenie na pracę.

W obu wersjach premier Morawiecki z pełną świadomością manipuluje odbiorcami, zacierając różnicę między kategoriami prawnymi "uchodźcy" i "migranta". Przypomnijmy więc premierowi:

  • Uchodźca to osoba, która „na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu swojej rasy, religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych przebywa poza granicami państwa, którego jest obywatelem” (Konwencja Genewska z 1951 roku, ratyfikowana przez Polskę).
  • Migranci to osoby, które dobrowolnie emigrują do innych krajów, głównie z powodów ekonomicznych.

Jak podaje Ministerstwo Pracy, w 2017 roku polskie urzędy pracy wydały 235 tys. pozwoleń na pracę dla cudzoziemców oraz zarejestrowały 1,8 mln tzw. oświadczeń pracodawców „o zamiarze powierzenia pracy cudzoziemcowi”. 85 proc. pozwoleń na pracę i 95 proc. oświadczeń dotyczyło Ukraińców, których zatrudnia już 10 proc. polskich pracodawców.

Ukraińcy, o którym mówi premier Morawiecki, są więc migrantami ekonomicznymi, a nie uchodźcami. Nawet jeśli rzeczywiście część tych osób spełnia kryteria bycia uchodźcą, a Polska nie udziela im wsparcia należnego z tego tytułu, to nie ma się czym chwalić. Wręcz przeciwnie, jest się czego wstydzić.

Różnica jest zasadnicza. Migrantom ekonomicznym z Ukrainy nie przysługuje żadne wsparcie, czyli państwo nie ponosi w związku z ich pobytem w Polsce żadnych wydatków. Wręcz przeciwnie, pracujący u nas Ukraińcy i Ukrainki rozwijają polską gospodarkę i zwiększają polskie PKB, a do tego zasypują dziurę w ZUS-ie (w większości pracują na umowach zlecenie, są więc za nich opłacane składki, ale oni sami nie będą mieli z tego korzyści). OKO.press opublikowało szczegółową analizę rządowej polityki migracyjnej (albo raczej jej braku).

Stawianie znaku równości między uchodźcami a migrantami i sugerowanie, że Polska nie musi przyjmować uchodźców z relokacji z obozów we Włoszech i Grecji, bo w Polsce mieszkają już migranci z Ukrainy i Białorusi, jest manipulacją. Dokonywaną z pełną świadomością, bo premier Morawiecki ma przecież wiedzę na ten temat.

Kłamstwo nr 4: 40 mld wyrwane z rąk mafii

“Wpływy z tytułu naszego uszczelnienia (wyniosły) 40 mld zł” - Sejm, 06/06/2018;

"Nasze zmiany doprowadziły do tego, że odzyskaliśmy 10 mld Euro. Powinniście to docenić, to są również pieniądze należące do budżetu Unii Europejskiej” - Europarlament, 04/07/2018.

Fakty: luka najprawdopodobniej zmniejszyła się o ok. 13 mld zł, czyli 3 mld euro.

Przez wiele lat polska luka w VAT - czyli różnica między teoretycznymi a realnymi wpływami z tego podatku - należała do najwyższych w Europie. Według danych opublikowanych przez Komisję Europejską w 2015 roku wynosiła prawie 41 mld zł.

VAT (Value Added Tax) to podatek od wartości dodanej, czyli przyrostu wartości dóbr w procesie produkcji. Choć ostatecznie płaci go nabywca towaru, to po drodze do konsumenta musi go naliczać i odprowadzać każdy, kto przyczynia się do jego wytworzenia.

Przedsiębiorca odprowadza do urzędu skarbowego podatek od wartości sprzedaży (23 proc. lub mniej przy usługach i niektórych towarach). Taki podatek nazywany jest „podatkiem należnym”. Przedsiębiorca ma jednak prawo odliczyć od niego podatek VAT odprowadzony na wcześniejszym etapie obrotu, który znajduje się na fakturach nabytych przez niego towarów lub usług. Ten podatek nazywany jest „podatkiem naliczonym”.

Jeśli podatek naliczony jest wyższy od należnego (tak dzieje się np. w przypadku inwestycji, kiedy kwota wydatków jest wyższa niż kwota sprzedaży) przedsiębiorcy przysługuje zwrot nadwyżki. Zwrotu dokonuje urząd skarbowy.

Taka konstrukcja podatku VAT sprawia, że podatek jest faktycznie płacony przez finalnego konsumenta towaru bądź usługi. Dlatego jest silnie powiązany z poziomem wydatków na konsumpcję. Konstrukcja poboru VAT może stanowić pole do nadużyć i wyłudzeń. Polegają one na zaniżaniu wartości podatku należnego, bądź zawyżaniu podatku naliczonego np. poprzez faktury za usługi, które w ogóle nie miały miejsca bądź wystawione przez fikcyjny podmiot (tzw. słup). Sposobów na wyłudzenie VAT jest zresztą wiele.

Nie ma wątpliwości, że zorganizowane grupy przestępcze wykorzystywały specyficzną konstrukcję podatku VAT i wyłudzały z budżetu państwa gigantyczne pieniądze.

„To nie są polskie mafie, a nawet nie wschodnioeuropejskie” – mówił „Wyborczej” Mateusz Walewski, były główny ekonomista firmy doradczej PwC, który zajmował się liczeniem luki VAT. „Dziś wiemy, że one przyszły na szeroką skalę z zachodniej do wschodniej i południowej Europy po 2008 roku, kiedy rozpoczął się światowy kryzys finansowy”.

Lukę tworzy też cała szara strefa - wszystkie zakupy bez paragonu i usługi wykonywane na lewo.

Rząd zjednoczonej prawicy lubi chwalić się zmniejszeniem luki. I ma do tego podstawy, choć część zmian ordynacji podatkowej i administracji skarbowej była zaprojektowana wcześniej, a pierwsze reformy uchwalono przed dojściem PiS do władzy (Jednolity Plik Kontrolny, JPK dla dużych firm).

Co zrobił rząd PiS, by walczyć z takimi nadużyciami? Całkiem sporo. W prawie podatkowym wprowadzono wiele zmian, które miały zmniejszyć lukę w VAT:

  • tzw. odwrócony VAT w budownictwie;
  • bezpośrednie rozliczenia w gotówce ograniczono do 15 tys. zł (przedtem - do 15 tys. euro);
  • monitoring przewozów (elektroniczny nadzór nad przewozem towarów wrażliwych);
  • lepsza weryfikacja podmiotów zgłaszających się do rejestru VAT (eliminacja ewentualnych słupów);
  • wprowadzenie Jednolitego Pliku Kontrolnego we wszystkich rodzajach przedsiębiorstw;
  • zmiana zasad przyspieszonego, 25-dniowego, terminu zwrotu podatku VAT;
  • zaostrzenie kar za wystawianie fikcyjnych faktur;
  • mechanizm podzielonej płatności czyli tzw. split payment (od 1 lipca 2018).

Niektóre z tych zmian są kontynuacją polityki z końcówki rządów PO-PSL, inne to autorskie pomysły rządu, JPK Zjednoczonej Prawicy.

W 2017 roku reformy - w szczególności obowiązek przesyłania JPK przez małych i średnich przedsiębiorstw - zaczęły przynosić owoce. W sprawozdaniu z wykonania budżetu za 2017 rok wpływy z VAT oszacowano na 156,8 mld zł. Były wyższe o 23,9 proc. – czyli 30,2 mld zł – niż w 2016 roku. Wpływy były też wyższe od zaplanowanych w ustawie budżetowej – o 13,3 mld zł, czyli o 9,3 proc. To duży wzrost.

2017 rok był co prawda rokiem dobrej koniunktury gospodarczej: wzrosło PKB (o 4,6 proc.) i – co szczególnie istotne dla wpływów z VAT – konsumpcja (o 4,8 proc.). Jednak wzrost ten nie tłumaczy wzrostu wpływów z VAT – uszczelnienie faktycznie ma tutaj znaczenie.

Jak duże? Szacunki analityków wahają się od 8 mld zł do ok 17 mld zł z uszczelnienia. Większość wskazuje na kwotę gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi szacunkami.

  • Według opublikowanych w październik 2017 prognoz analityków firmy doradczej PwC na podstawie danych z pierwszego półrocza luka VAT miała się zmniejszyć w 2017 o 13 mld zł.
  • Podobne szacunki przedstawili eksperci banku Credit Agricole. „Uszczelnienie systemu podatkowego w okresie I–III kwartał 2017 roku wyniosło ok. 9,4 mld zł. Kierując się zależnościami sezonowymi, szacujemy, że w skali całego roku efekty te byłyby równe ok. 12,5 mld zł” – mówił Dziennikowi Gazecie Prawnej Jakub Borowski, główny ekonomista banku. Analitycy banku zaznaczają, że ich szacunki mogą być obarczone błędem ok 4,5 mld zł – stąd w maksymalnym wariancie uszczelnienie przyniosłoby ok 17 mld zł dodatkowych wpływów, a w minimalnym – 8 mld.
  • Z kolei ekonomiści BZ WBK – byłego pracodawcy Morawieckiego – szacowali redukcję luki na ok. 11-13 mld złotych.
  • W czerwcu 2018 roku Ministerstwo Finansów oszacowało, „opierając się na metodyce Komisji Europejskiej dotyczącej szacowania luki w VAT”, że w 2017 roku poprawa dochodów z VAT dzięki lepszemu przestrzeganiu przez podatników obowiązujących regulacji wyniosła 10,8 mld zł (z 17,4 mld zł uzyskanych w latach 2016 – 2017).

To dużo, ale nie 40 mld zł, które wymyślił sobie Morawiecki.

Wymyślił, powtarza, a nawet przelicza na obcą walutę.

“Wyrwaliśmy 10 mld euro z rąk mafii” - mówił premier w Parlamencie Europejskimi. Nic podobnego, rzeczywista kwota jest około trzy razy mniejsza.

Kłamstwo nr 5: Pomoc na miejscu

"Jako państwo polskie uważamy, że [relokacja] to nie jest dobra metoda radzenia sobie z problemem migracji. Stawiamy na pomoc rzeczywiście poszkodowanym uchodźcom przebywającym na miejscu" - wywiad dla PAP, 13/02/2018.

Fakty: Według liczb podanych OKO.press przez MSZ, w 2017 roku nasze wydatki na pomoc na miejscu wyniosły 0,09 proc. PKB. Każdy Polak przez cały rok wydał na ten cel 4,3 zł. Więcej wydajemy na obsługę Kancelarii Prezydenta. Przeczytaj szczegółową analizę OKO.press .

Podstawą narracji rządu dotyczącej uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej jest właśnie mityczna "pomoc na miejscu": nie przyjmujemy uchodźców, bo Polska inwestuje "na miejscu".

„Pomoc na miejscu” obejmuje dwa rodzajów pomocy zagranicznej: humanitarną i rozwojową. Pierwsza – to działania doraźne, w przypadku klęsk humanitarnych (wojen, katastrof naturalnych), druga to programy rozwijające gospodarkę, odbudowa infrastruktury, zapewnienie dostępu do edukacji, tworzenie miejsc pracy itp. Już w latach 70. Organizacja Narodów Zjednoczonych rekomendowała 0,7 proc. PKB jako kwotę docelową, którą kraje powinny przeznaczać na pomoc zagraniczną. Mało który kraj spełnił ten cel, ale np. Wielka Brytania w 2015 roku wprowadziła taką właśnie stałą pozycję w budżecie.

Pomimo znacznego zwiększenia pomocy rozwojowej po 2016 roku, Polska nadal jest daleko od osiągnięcia średniej wyznaczonej przez ONZ - wydajemy osiem razy mniej.

Według informacji, które OKO.press otrzymało od MSZ, w 2017 roku wydaliśmy na ten cel 0,09 proc. PKB. W sumie Polska wydała na pomoc humanitarną ponad 166 mln zł, z czego ponad 157 mln na Bliskim Wschodzie (głównie na obowiązkową składkę na rzecz Instrumentu Tureckiego UE).

Polskie projekty za sumę 11,4 miliona zł. realizował m.in. Caritas Polska (w Jordanii i Irackim Kurdystanie), Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (w Libanie) i Polska Misja Medyczna (w Jordanii). Pomoc dotyczyła dostępu do podstawowej opieki medycznej oraz znalezieniu (i opłaceniu) dachu nad głową. PCPM w Libanie zajmowało się też poprawieniem dostępu do edukacji dzieci.

Żaden z projektów nie był realizowany w Syrii – pewnie dlatego, że MSZ zdaje sobie sprawę z tego, że niemożliwe jest „tworzenie miejsc pracy” i „rozwiązywanie problemu migracji u źródła” w miejscu, gdzie toczą się działania wojenne.

Według najnowszych danych UNHCR, w krajach sąsiadujących z Syrią przebywa ponad 5,5 miliona milionów syryjskich uchodźców (nie licząc uchodźców z innych krajów, takich jak Irak czy Afganistan). Ale nawet licząc jedynie uchodźców syryjskich, w ramach polskiej pomocy każdy z nich w 2017 otrzymał przez cały rok 30,1 zł. Ta kwota nie zapiera dechu w piersiach.

Pomoc humanitarna nie jest zbyt poważną pozycją w budżecie. Według planu budżetowego na 2018 rok, na samą obsługę Kancelarii Prezydenta wydamy więcej (ponad 200 mln zł). Na Instytut Pamięci Narodowej wydamy ponad dwa razy więcej (363 miliony).

Oczywiście, każda pomoc się liczy – arogancją jednak jest twierdzenie, że pomoc na taką skalę powstrzyma uchodźców przed próbą przedostania się do Europy, gdzie mają szansę na pracę, dach nad głową i budowę nowego życia.

Kłamstwo nr 6: Płace rosną jak nigdy

“Podwyżki płac w Polsce są najwyższe od 25 lat" - wywiad dla tygodnika "Sieci" - 02/07/2018.

Fakty: Wyższy niż w 2017 realny wzrost płac był w latach 1996-98, 2006-08, 2015-16. Realnie płace w gospodarce narodowej w 2017 wzrosły o 3,4 proc., ale w niektórych sekcjach gospodarki wzrost jest niewysoki lub żaden.

Polska rządzona przez konserwatywną prawicę to kraj, w którym

wszystkie wskaźniki nie tylko rosną, ale i rosną w rekordowym, niebywałym wręcz tempie. Tak przynajmniej widzi to premier.

Tymczasem w 2017 roku realny wzrost wynagrodzeń – po uwzględnieniu inflacji – wyniósł 3,4 proc. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat taki wzrost jest dobry, ale daleko mu do rekordów, które wymyśla Morawiecki. Realny wzrost płac był wyższy w latach 1994, 1996-98, po wejściu Polski do EU oraz tuż przed globalnym kryzysem finansowym – w 2006, 2007 i 2008. Wzrost płac był też równy obecnemu w 2014 oraz wyższy w 2015 i 2016 roku.

Procentowy realny wzrost wynagrodzeń w latach 2006-2017. Źródło: GUS

W kilku z nich płace faktycznie wzrosły nie tylko nominalnie, ale i realnie. Tak było w przypadku:

  • przetwórstwa przemysłowego, które zatrudnia 2 mln 726 tys. pracowników. Realny wzrost płac wyniósł 5,1 proc. Przeciętne wynagrodzenie to 4 tys. 098,48 zł brutto;
  • handlu i napraw pojazdów samochodowych. Zatrudnienie w tej sekcji gospodarki znajduje 2 mln 383 tys. osób. Płace wzrosły tam realnie o 5,1 proc. Przeciętne wynagrodzenie wyniosło 3 tys. 716,51 zł brutto.

W kilku dużych sekcjach gospodarki realny wzrost był jednak raczej przeciętny:

  • budownictwo. Liczba pracujących: 915 tys. osób. Płace wzrosły realnie o 3,3 proc. Przeciętne wynagrodzenie = 3 tys. 524,98 zł brutto;
  • transport i gospodarka magazynowa. Pracuje 869 tys. Wzrost o 3,3 proc.Przeciętne wynagrodzenie = 3 tys. 740,93 zł brutto;
  • administracja publiczna i obrona narodowa; obowiązkowe zabezpieczenia społeczne. Pracuje 983 tys. osób. Płace wzrosły realnie o 3,2 proc. Przeciętne wynagrodzenie = 5305,49 zł brutto.

Ale były też sekcje, w których realny wzrost wynagrodzeń był znikomy, żaden, lub ujemny:

  • rolnictwo, leśnictwo, łowiectwo i rybactwo. Liczba pracujących: 2 mln 382 tys. Realny wzrost wynagrodzeń - 0,8 proc. 4 tys. 592,53 zł;
  • edukacja, w której zatrudnionych jest 1 mln 154 tys. osób. Realne płace nie wzrosły. Przeciętne wynagrodzenie = 4 tys. 259,30 zł;
  • tzw. pozostała działalność usługowa zatrudniająca 308 tys. osób. Realne płace zmalały o 0,3 proc. Przeciętne wynagrodzenie wyniosło 3 tys. 292,63 zł.

Warto zwrócić uwagę, że edukacja - w której rzeczywistego wzrostu płac w 2017 nie było wcale - jest dziedziną sfeminizowaną - ok. 80 proc. stanowią kobiety (pracownice wychowania przedszkolnego, szkół podstawowych, średnich, policealnych i wyższych oraz kobiety pracujące w edukacji pozaszkolnej). Z kolei w sekcji, w której nastąpił największy wzrost płac, czyli w przetwórstwie przemysłowym, prawie 70 proc. zatrudnionych stanowią mężczyźni.

Być może potwierdza się tutaj to, o czym piszą ekspertki i eksperci od luki płacowej:

w czasach wzrostu gospodarczego wzrost płac jest "konsumowany" głównie przez mężczyzn, kobiety mają z niego niewiele.

A ile się zarabia w Polsce i czy premier ma powód do dumy?

Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej w 2017 roku wyniosło 4271,51 zł brutto, czyli 3044 zł netto. Warto pamiętać, że jest ono zawyżane przez najlepiej zarabiających - dwie trzecie pracujących zarabia mniej.

GUS cyklicznie podaje dwie wartości przeciętnych wynagrodzeń.

  • Przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw (w firmach zatrudniających 10 i więcej pracowników).
  • Przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej (które daje pełniejszy obraz, bo opiera się na danych ze wszystkich rodzajów przedsiębiorstw)

W czerwcu 2018 przeciętne miesięczne wynagrodzenie (brutto) w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 4 tys. 848 zł. Warto pamiętać, że przeciętne wynagrodzenie jest zawyżane przez najlepiej zarabiających oraz fakt, że wlicza się do niego nadgodziny.

Z raportu GUS o strukturze płac w październiku 2016 wiemy, że 66 proc. pracowników zarabia mniej niż przeciętne wynagrodzenie.

Mediana, czyli wartość środkowa – połowa pracowników zarabia mniej, a połowa więcej – jest podawana przez GUS rzadko. W październiku 2016 wynosiła ok 81 proc. przeciętnej płacy, a konkretnie 3511 zł brutto, czyli ok. 2,5 tys na rękę. Biorąc pod uwagę wzrost wynagrodzeń dziś mediana wynosi zapewne niecałe 2800 zł. Chodzi jednak tylko o większe, lepiej płacące firmy.

Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej - czyli pełniejsza miara - w 2017 roku wyniosło 4272 zł brutto, czyli 3044 zł netto.

Jaka była mediana? Nie wiadomo - przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej nie jest oparte na danych o indywidualnych wynagrodzeniach więc mediany nie da się obliczyć. Jeśli założymy, że też stanowiła ok. 80 proc. średniej, wówczas „środkowe” wynagrodzenie mogło wynieść około 3450 zł brutto, czyli niecałe 2,5 tys. zł netto. To spekulacje, ale lepszymi danymi nie dysponujemy.

Ciekawe dane o zarobkach zawiera niedawny raport Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. Według niego przeciętne miesięczne wynagrodzenie netto w 2017 wyniosło 2758 zł. To średnia, nie mediana, ale z analizy wykluczono po 5 proc. najniższych i najwyższych wartości wynagrodzeń, więc kwota jest bliższa środkowej wartości. Te dane uwzględniają dochody z pracy deklarowane również przez osoby samozatrudnione, osoby pracujące dla podmiotów zatrudniających poniżej 10 osób oraz pracowników administracji publicznej.

Raport PARP wskazuje też na dużą różnicę w zarobkach w zależności od płci mężczyźni to 3133 zł netto, kobiety jedynie 2384 zł. Z badań dr Karoliny Goraus i prof. Joanny Tyrowicz wynika, że w Polsce skorygowana luka płacowa (która bierze pod uwagę m.in. generalnie lepsze wykształcenie kobiet itp.) wynosi ok 20 proc. To rzecz, o której zawsze warto pamiętać, gdy czyta się dane o średnich płacach - w Polsce kobiety zarabiają około jedną piątą mniej od mężczyzn.

Najniższe są płace w mikrofirmach zatrudniających do dziewięciu osób. W 2016 roku przeciętne wynagrodzenie w mikroprzedsiębiorstwach wyniosło 2577 zł brutto. W podmiotach należących do osób fizycznych – to ponad 90 proc. mikroprzedsiębiorstw w Polsce – przeciętne wynagrodzenie wyniosło 2172 zł brutto, 1580 zł netto.

Kłamstwo nr 7: Polska fabryką Europy

"Komisarze Komisji Europejskiej, którzy mi to pokazywali nie mogli uwierzyć własnym oczom, ale sami takie dane wyprodukowali. Dwie trzecie wszystkich nowych miejsc pracy w przemyśle w UE powstało w Polsce” – wystąpienie w Sejmie, 10/10/2017;

"W 2017 r. dwie trzecie nowych miejsc w przemyśle w całej Unii Europejskiej powstało w Polsce. Zaczęto nas nazywać fabryką Europy" - exposé z dnia 12/12/2007;

"Zauważcie panowie, że dwie trzecie miejsc pracy, które powstały w europejskim przemyśle w 2017, powstało w Polsce" - wywiad dla tygodnika "Sieci", 01/07/2018.

Fakty:

Między pierwszym kwartałem 2017 a pierwszym kwartałem 2018 w Polsce przybyło 111 tys. pracowników produkcji. W tym czasie w UE przybyło 591 tys. miejsc pracy w przemyśle.

Skąd Morawiecki wziął swoje "dane", które z bezczelnością Trumpa powtarza jako ekspercki fakt? Wyjaśniamy tu na samym końcu tekstu.

Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy stanie się przemysłowym mistrzem Europy - Chinami starego kontynentu. Tak w każdym razie premier widzi przyszłość, a skoro taka jest przyszłość to po co czekać, właściwie można to uznać za teraźniejszość. Kłopot w tym, że teraźniejszość ma swoje dane i wskaźniki, a te uparcie nie nadążają za wizją premiera.

Choć wskaźniki publikowane przez Europejski Urząd Statystyczny są powszechnie dostępne, dla pewności poprosiliśmy tę unijną instytucję o dokładne dane dotyczące zatrudnienia w przemyśle. Co z nich wynika?

W przemyśle wytwórczym w Polsce w pierwszym kwartale 2017 roku pracowało 3 mln 363 tys. osób. Rok później w tym sektorze gospodarki pracowało 3 mln 474 tys. osób. Przybyło 111 tys. pracowników. Taki wzrost – 3,3 proc. był dobry na tle Unii, ale Polska nie była liderem wzrostu zatrudnienia w przemyśle.

Lepiej od Polski wypadły:

  • Chorwacja – wzrost o 7,7 proc.
  • Estonia – 7,1 proc.
  • Słowenia – 5 proc.
  • Cypr – 4,7 proc.
  • Portugalia – 4 proc.
  • Finlandia – 3,6 proc.
  • Słowacja – 3,5 proc.
  • Malta – 3,4 proc.

Wszystkie te gospodarki są mniejsze od naszej, ale w 2017 także w dużych państwach liczba pracowników przemysłu wytwórczego wzrosła, nawet jeśli nieco mniej niż w Polsce.

  • Hiszpania – wzrost o 3 proc.
  • Wielka Brytania – 1,6 proc.
  • Niemcy – 1,4 proc.

Ogólnie w Unii Europejskiej zatrudnienie w produkcji w 2017 wzrosło o 1,8 proc. Ile to pracownic i pracowników? W pierwszym kwartale 2017 – 32 mln 159 tys.; na początku 2018 roku – 32 mln 720 tys.

Oznacza to, że w europejskiej gospodarce przybyło 591 tys. miejsc pracy w przemyśle wytwórczym. Przyrost w Polsce to zatem jedna piąta tej wartości. Dobry wynik, ale do dwóch trzecich naprawdę daleko.

Dla pełnego obrazu dodajmy jeszcze wzrost zatrudnienia w produkcji między 2016 a 2017 rokiem. W 2016 roku było to 3 mln 244 tys, rok później - 3 mln 383 tys. To wzrost o 4.3 proc, jeden z wyższych w Europie. Rok wcześniej (między 2015 a 2016) wzrost był jeszcze wyższy - 4,9 proc. W całej Europie przybyło 540 tys. nowych miejsc pracy w produkcji. Posługując się kategoriami Morawieckiego można powiedzieć, że na przełomie rządów PO/PSL i PiS Polska odpowiadała za jedną czwartą nowych miejsc pracy w tym sektorze.

Nie tylko liczby się nie zgadzają. Przedstawiania wzrostu zatrudnienia tak jak robi to Morawiecki - "dwie trzecie miejsc pracy w przemyśle UE powstało u nas!" - jest wątpliwe, bo po prostu niewiele mówi.

Jeśli w kilku krajach - zwłaszcza większych - ubędzie miejsc pracy w danym sektorze, wówczas jakiś kraj ze znaczącym wzrostem może jednocześnie "odpowiadać za dwie trzecie" albo, czemu nie?, nawet 100 proc. wszystkich nowych miejsc pracy. Fajnie brzmi z trybuny sejmowej, ale ma nikłą wartość poznawczą.

Do słów Morawieckiego warto przyłożyć jeszcze jedną miarę. Pracujący w Polsce stanowią nieco ponad jedną dziesiątą wszystkich pracowników przemysłu wytwórczego w UE – nasz kraj ma największą rzeszę pracowników produkcji po Niemczech. W Polsce produkowane są jednak towary o niższej wartości dodanej niż w Zachodniej Europie. Wartość naszej produkcji to zaledwie 4 proc ogólnej wartości sprzedanej produkcji UE (dane z 2016 roku). Wyprzedzają na Niemcy (22 proc.), Włochy (13 proc.), Francja (10 proc.), Wielka Brytania (7 proc.), Hiszpania (6 proc.).

Polska nie jest jakimś europejskim pariasem, ale z pewnością nie jest też fabryką Europy z fantazji Morawieckiego. Ani pod względem poziomu zatrudnienia i jego wzrostu, ani wartości produkowanych dóbr.

Skąd Morawiecki wziął fikcyjne liczby? We wrześniu 2017 serwis money.pl opublikował artykuł o zatrudnieniu w przemyśle w dwóch kwartałach 2017 roku w oparciu o nieskorygowane sezonowo dane. Sensacyjny i nieuprawniony nagłówek powtórzyły prawicowe media, a Morawiecki zapewne za nimi. I do dziś powtarza to jako fakt, choć dostępne od dawna faktyczne dane o zatrudnieniu w 2017 roku nie pozostawiają wątpliwości - Polska wypada nieźle, ale daleko jej do fantazji premiera.

Co ciekawe, Morawiecki wkłada nagłówek z polskiego internetu w usta zachodnich polityków.

"Komisarze Komisji Europejskiej, którzy mi to pokazywali nie mogli uwierzyć własnym oczom, ale sami takie dane wyprodukowali" - mówił premier.

Cóż, być może "komisarze Komisji Europejskiej" faktycznie czytają polski internet i coś takiego mówili, tego akurat nie możemy sprawdzić. Nasze doświadczenie z innymi wypowiedziami premiera oraz zdrowy rozsądek pozwalają nam sformułować przypuszczenie: to bujda.

Udostępnij:

Bartosz Kocejko

Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.

Monika Prończuk

Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.

Przeczytaj także:

Komentarze