Gospodarze domów bezpiecznych mówią mi, że na urodziny, w święta, czy Nowy Rok, dostają już więcej życzeń od swoich migrantów, niż od znajomych i przyjaciół.
Dom K. był chyba pierwszym bezpiecznym domem w okolicy. Chyba.
K. opowiada: „Pierwszy raz przyjęłam w domu migranta przez przypadek. Ktoś zadzwonił, że siedzi na ławce w centrum, tuż pod komisariatem. Podjechałam. Chłopak miał na sobie kurtkę, którą parę tygodni wcześniej oddałam dla uchodźców. Zabrałam go do siebie. Dałam mu imię: Ali. On mnie nazywał „one moment” – słabo znał angielski, więc gdy wrzucałam w translatora tekst do tłumaczenia, to mówiłam „one moment”.
„Kolejni moi goście – dwóch Irakijczyków, jeden z Bagdadu, drugi iracki Kurd. „Podoba mi się tutaj. Mógłbym zostać” – łamaną angielszczyzną wyznał mi M. Uśmiechnęłam się tylko. Bo co mogłam zrobić?
Marokańczyk, którego znaleźliśmy ledwie żywego w lesie, właściwie się u mnie leczył. Dosłownie – nie mógł chodzić, nawet karmić i poić musiałam go na początku ja. Gdy trafił do mnie młody i zdesperowany D. z Kamerunu, poczułam, że taki dom bezpieczny, to coś bardzo trudnego dla mnie. Widziałam, jak stawałam się dla D. bliską osobą, a nie powinnam nią być. Przecież ja mam własne życie. Oni byli czasami bardzo młodzi, a ja czy ktokolwiek, kto im pomagał, zachowywał się jakby ich adoptował. Pytanie Alego: „co mam zrobić ze swoim życiem?” – słyszałam jeszcze wiele razy. Bo ci ludzie w Europie czuli się bardzo samotnie. Lgnęli do nas, bo im pomagaliśmy.
Nie mam pojęcia ile było takich domów w okolicy – nie rozmawiałam o tym z sąsiadami.
Po prostu ludzie wychodzili z lasu i pukali do przypadkowych drzwi.
Zawsze błagali o jedno „no police, no police”. Raz gościłam grupę czterech Syryjczyków. K.– był najwyżej w hierarchii. Nie tylko z racji wieku, ale też banknotów wszytych w swój t-shirt. Usadowił się na wersalce, a reszta – na ziemi. Nikt nie dyskutował. Nie pozwolili mi sobie nawet nalać herbaty. Przyjechali głodni, ale nie tknęli widelca, póki ja nie siadłam i nie wzięłam sztućca do ręki.
M. – najmłodszy z tej grupy – cudem ocalał z krwawego ataku w swoim kraju. „Z tych ludzi żyję już tylko ja” – mówił, pokazując zdjęcie grupy kolegów. Wszyscy moi goście cierpieli na paskudną stopę okopową (to opuchnięcia stopy od mrozu, ciągłej wilgoci, kiedyś spotykane tylko u żołnierzy którzy tygodniami tkwili w okopach, teraz typowe dla migrantów ukrywających się długo na pograniczu – red.).
Jeden z nich – A. – pisał potem do mnie gdzieś z Polski. Że dziękuje, że żyje. Czasami dość górnolotnie: „Bez miłości nasze życie jest niczym”. Gdy dojechali do miejsca, gdzie mieszkała jego rodzina, M. znów mi dziękował. Był już bezpieczny.
„Do kwietnia ubiegłego roku miałam w domu prawie samych mężczyzn. Wtedy do moich drzwi zastukała kobieta w filcowych wyszywanych kapciach. Góralskich. Wyglądała, jakby uciekła ze szpitala. Ktoś znalazł jej adidasy. Pasowały. Z radości zaczęła w nich tańczyć po moim pokoju jak małe dziecko. Wzruszyłam się.
Po jakimś czasie miałam jej już trochę dość – gdy zaczęła dzwonić do swojej rodziny i prowadzić z nimi długie rozmowy. Wszystkimi po kolei. A miała dziesięcioro rodzeństwa i niezliczoną ilość ciotek i wujków. W przerwach oglądała kiczowate tureckie seriale. Mówiła tylko po somalijsku, więc komunikowałyśmy się na translatorze. A ja chciałam sprawdzić, czy Somalijka nie jest przypadkiem ofiarą handlu ludźmi. Zadawałam wiele pytań, by delikatnie to wybadać, tak by też się nie zorientowała, o co chodzi. Bo gdyby była ofiarą handlu, musiałabym podjąć jakieś działania, kontaktować się z organizacjami, które w takich sytuacjach pomagają. Jej rodzina okazała się jednak prawdziwa.
Wyjechała, a ja bałam się, że lada moment wpadnie do mnie policja. Nie wpadła.
Latem opiekowałam się jeszcze inną kobietą – W. z Konga. Jej imię miało jej przynieść szczęście. I przyniosło. Przynajmniej na granicy polsko-białoruskiej. W. od dwóch lat studiowała w Mińsku, gdy usłyszała o szlaku do Europy. Ruszyła sama. W przygranicznej „dżungli” spotkała chłopaków z Egiptu. Radzili jej: „Lepiej zawróć. Nie uda ci się. Nas wypychali tyle razy, a ty jesteś samotną kobietą. Zawróć”. Szła dalej.
Pokonała sama granicę i doszła piechotą jakieś 50 km w głąb Polski. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wtedy znów uśmiechnęło się do niej szczęście. Zapukała do domu, w którym żyło dwóch braci. Można powiedzieć – dobry i zły. Zły spał, ten dobry naładował jej telefon, dał jedzenie, ciepłe picie i numer do mnie. W. miała długi płaszcz, zupełnie przemoczony. Gdy ją przytuliłam, to jakbym obejmowała kołdrę zanurzoną w wodzie. Kupiłam jej kwiecistą spódnicę. Kongijka strasznie się ucieszyła.
Nie chciałam już przyjmować migrantów do domu. Miałam dość. Ale ktoś przychodził i pytał: „Pomożesz?”. Mówiłam, że tak, i dopiero wtedy pytałam: „A w czym?”.
Jemeńczyk A. też miał farta – wszedł do miasta, bo padła mu komórka i nikt go nie zaczepił. Ktoś przyprowadził go pod moje drzwi. Stracił ojca – zabiła go jedna z frakcji walczących w Sanie, stolicy Jemenu. Torturowali go, zmarł w szpitalu. Ci sami ludzie przyszli po A., domagając się, by do nich przystąpił. Uciekł więc z kraju. Jego siostra przerwała studia stomatologiczne i siedziała teraz w domu bez pracy, bez pieniędzy. A. ruszył w świat, bo chciał zarabiać i wysyłać przelewy rodzinie. Opowiadał o tej wojnie przejęty, ale się nie roztkliwiał. On był powiewem świeżości w moim domu. Był tak bardzo ciekawy świata.
Irakijczyk, którego znalazłam w trawie pod wierzbą, przy jednym z naszych miejskich rond, miał tylko Koran pod pachą. Nic więcej. Ściskał tę księgę, bał się. Ciężko było z tej trawy się ruszyć, bo na podwórku, jakieś 20 metrów od nas, kobieta trzepała dywany i trzepała. Obiecywałam sobie, że już nikogo do siebie nie zaproszę, ale on był tak blisko mojego domu. Gdybym ja go nie znalazła, zrobiłaby to policja i wiadomo, co by się z nim stało.
W którymś momencie pomaganie w lesie tak weszło mi w krew, a potrzebujących było tak wielu, że wodę i jedzenie dowoziłam im w drodze na zakupy. Potrafiłam w godzinę obskoczyć las i Biedronkę. Zastanawiałam się, tylko czy najpierw jedno, czy drugie.
W deszczowy letni dzień w 2022 roku byłam w sklepie, ostatnim w mieście. Obok ktoś kurczył się pod krzakiem, zawinięty po czubek głowy. Potrząsnęłam nim. Wyplątał się z przykryć i spojrzał na mnie spanikowanymi oczami. Miał czoło pocięte ugryzieniami komarów – jeszcze czegoś takiego nie widziałam. A. był po łapance. Polscy strażnicy znaleźli w lesie czterech jego przyjaciół. A. jakoś się uchował, przemoczony na amen. W Damaszku pracował jako asystent lekarza dentysty. Marzył, by studiować stomatologię. I mieć własnego psa – miał na ich punkcie bzika. Zabrałam go od tych komarów, został dzień-dwa i pojechał. Znowu obiecałam sobie, że to już koniec.
Ale znowu zadzwonił telefon. „Pani K.? Bo ja nazywam się Z. I pani telefon mam od kuzynki. Na spacerze z matką znalazłyśmy w lesie człowieka. Nie wiem, co mamy z nim zrobić. Zaniosłyśmy mu czereśnie. Pomożecie mu?” – mówiła dziewczyna. To był pierwszy uchodźca, jakiego spotkały. Były wstrząśnięte.
D. z Gwinei był też po łapance. Po wielu łapankach. Siedział w kuckach, zobojętniały. Podczas push backu zgubił telefon. Nakarmiłam go, dałam mu ubrania, telefon i zostawiłam w lesie. Po kilku dniach, gdy padał ulewny deszcz, zadzwonił w środku nocy. „Już dłużej nie mogę. Tobie ufam. Pomóż mi”. Siedział na bagnach, w całkowitej ciemności. Zabrałam go na noc do domu. Musiał się osuszyć, coś zjeść.
Był studentem, chyba informatyki. Chciał dotrzeć do Francji. Później znowu go zawiozłam za miasto, do lasu, ale przynajmniej wiedziałam, że ma suche ubrania i jest zdrowy. Odzywał się jeszcze i dziękował. Oni zawsze dużo i serdecznie dziękowali. Zresztą ja na ich miejscu robiłabym to samo. Droga przez puszczę to nie gra w chowanego, tylko o życie.
Jeszcze przed D. czułam już wielkie zmęczenie. To taka moja wewnętrzna granica, której nie widać – limit moich sił. Wschód Polski stał się wtedy w moim prywatnym odczuciu synonimem kresu. Nie tylko geograficznego. Kresu wytrzymałości.
D. był ostatnim migrantem w moim bezpiecznym domu.”
Bezpieczny dom, tym razem w centrum Polski. W środku jest troje Kameruńczyków, Marokańczyk i jakiś chłopak z Konga. Jest wesoło, atmosfera zupełnie inna niż ta w pasie przygranicznym. Pokazują mi swoje stopy – udało im się je częściowo wyleczyć, po przejściu granicy wyglądały dużo gorzej. Wczoraj był u nich lekarz. Ktoś załatwiał dziś dla nich leki. Marokańczyk już swobodnie chodzi, reszta też tylko lekko kuleje.
„Pingwiny – tak na siebie mówimy” – śmieją się.
Opowiadają, gdzie się wybierają. Głównie do Niemiec i Francji.
Potem dostałem od dwójki z nich informacje – dotarli tam gdzie chcieli. Są z bliskimi. Pozdrawiają.
Za pierwszym razem, gdy R. spotkała migrantów w lesie, zadzwoniła po strażników granicznych.
„Myślałam, że im pomogą, a oni wyrzucili ich za granicę! Za drugim razem trafiłam na rodzinę z Syrii. Ściągnęłam wnioski o azyl i dopiero, gdy uchodźcy zjedli, wykąpali się, wypełnili wnioski, to zadzwoniłam po strażników. Syryjczycy wsiedli na ciężarówkę ufając mi. Mój syn chciał się upewnić, gdzie ich zabiorą, więc ruszył za nimi autem. Zabrali ich prosto za druty. Na Białoruś.
Dostałam smsa ze zdjęciami tych smutnych dzieci znów w białoruskim lesie. „Dlaczego nam to zrobiłaś, R.?”.
Wściekłam się na straż graniczą.
Potem jeszcze wpadli do mnie pogranicznicy i mi grozili: „Żeby to się już nie powtórzyło!”.
Czyli mam nie karmić i nie pomagać uchodźcom. Zrobiłam dokładnie odwrotnie”.
„H. – Syryjczyk – trafił do mnie w listopadzie 2021. Już był po kilku push-backach na granicy. Tego dnia trzy razy miał szczęście. Przeszedł z grupą przez granicę i wpadli w zasadzkę. Ale on schował się w bagnie i nie znaleźli go. Potem doszedł do mojej wioski i zastukał do domu. Nie było nikogo. Kolejny fart, bo tam nie dostałby pomocy, tylko raczej sąsiedzi wezwaliby Straż Graniczną. Wszedł wreszcie na moje podwórko. Przemoczony, przemarznięty i wycieńczony. A jeszcze bardziej przestraszony. Przy kominku powoli dochodził do siebie. Wyciągnął dokumenty, dwa telefony i opowiadał słabym angielskim swoją historię. Ja też niezbyt dobrze znam ten język, ale syn już się dogaduje.
H. spędził u mnie kilkanaście dni, a może kilka tygodni – nie pamiętam już dokładnie. »Jesteśmy już jak bracia, jak rodzina« – mówił mój syn. H. ruszył dalej. Do teraz mam z nim kontakt".
Chodziłam dalej po lasach, by pomagać, więc czasem na kogoś się natknęłam – byli więc kolejni u mnie w domu. Latem 2022 roku miałam gości na pokojach, gdy trafił do mnie A. Syn zbudował więc dla niego szałas w lesie, 10 metrów za płotem. Mieszkał tam z 10 dni, może dwa tygodnie.
Śmiali się, bo nad głowami przelatywał im helikopter straży granicznej szukający migrantów. Chyba było mu u mnie dobrze – trzy, cztery razy dziennie donosiłam mu jedzenie.
Jesienią poszłam posłuchać z wieży widokowej jeleni na rykowisku. Usłyszałam ale ludzi za rzeką. Światełka migotały z daleka, ale nie miałam jak się przedostać przez rzekę. Nie wiem, co się z nimi stało. Potem, w październiku 2022 roku po drugiej stronie rzeki zobaczyłam tym razem jednego młodego chłopaka z Bliskiego Wschodu. Tym razem nie chciałam odpuścić. Trzciny, gęste zarośla, czasami bagienka, które trzeba było omijać, ale szliśmy tak wzdłuż rzeki, wciąż się nawołując „Hello!”.
Gdy dotarliśmy wreszcie do mostku, to okazało się, że on jest na bosaka – w bagnie zgubił gumiaki i telefon. Nogi miał pokaleczone, stopy mu krwawiły, nie miał nawet skarpet. Bo oni teraz owijają stopy folią i wkładają gumiaki.
Chłopak był kompletnie przemoczony. Jak ja mam go teraz przeprowadzić przez wieś? W każdej chwili ktoś może wyjść lub wyjechać, a on już nie dawał rady iść. Wysłałam więc koleżankę na zwiady – w razie czego ukryję go gdzieś w krzakach.
Szliśmy tak, a chłopak ciągle pytał: „Daleko jeszcze? Gdzie ten dom?”. Nie ufał mi. Patrzył na mnie, a ja go uspokajałam: „Będzie dobrze, będzie dobrze”.
Półtorej godziny dochodził do siebie w wannie z gorącą wodą. D. pochodził z Syrii, miał dwadzieścia kilka lat. Kilka razy był już wypychany przez Polaków. Tym razem szedł przez granicę z kilkuosobową grupą, ale go zostawili. Nie wiem czemu. Cały swój majątek – 500 przemoczonych dolarów – suszył w łazience na kaloryferze. Potem schował, jakby się bał, że mu je wezmę, więc na odchodnym jeszcze mu dałam pieniędzy. Musiałam z nim coś zrobić, bo następnego dnia był 1 listopada i miała przyjechać do mnie rodzina. Zdążył wyjechać.
Miesiąc później stres był znacznie większy. Bo czworo migrantów – dwóch z Syrii i dwóch z Iraku – wpadło do mnie przed ósmą rano. A o 10:00 mieli mi przyjechać goście. A co jeśli przyjadą wcześniej? Szybki posiłek, kąpiel i ciuchy. Nie miałam już zbyt wiele ubrań dla facetów, więc dałam im swoje skarpetki – akurat kupiłam niedawno czteropak. Jeden z nich włożył moje damskie buty. Pasowały, jak wyjął wkładki. Wyszli dosłownie 10 minut przed przyjazdem gości. Ogromny stres.
Pamiętam też, że w święta, na drogach w okolicy zaroiło się od patroli wojska i Straży Granicznej. Dużo osób musiało przejść tego dnia. Pomyślałam wtedy: „chrześcijański kraj, święta, a oni wyrzucają ludzi za druty”.
Czy nadal będę ich przyjmować? Oczywiście. Tak przecież trzeba robić.
Gospodarze domów bezpiecznych mówią mi, że na urodziny, w święta, czy Nowy Rok, dostają już więcej życzeń od swoich migrantów, niż od znajomych i przyjaciół.
R. opowiada: „Kilku często do mnie pisze. Na przykład A.: „Tęsknię za twoim pysznym jedzeniem. Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłaś ”.
A czwórka, którą gościłam w grudniu 2022 roku: „Madame R. – szczęśliwego Nowego Roku. Cała miłość i szacunek dla was”.
H., ten Syryjczyk, który był u mnie długo: „Dzień dobry, moja wybawicielko”. Niedawno na poczcie spotkałam pogranicznika, który wywiózł za druty tę moją pierwszą rodzinę z Syrii – kilkanaście osób z dziećmi. Patrzyłam na niego. Nie spojrzał mi nawet w oczy. Pomyślałam: "ty sku... !”.
K. też dostaje liczną korespondencję: „Wysyłają mi zdjęcia róż. I wszyscy chcą do mnie przyjeżdżać, gdy już przejdą procedurę azylową. I chcą przywieźć prezenty mnie i moim dzieciom. W. z Konga, dotarła do swojej rodziny w Niemczech. Pytała się mnie: »Przyjedziesz do mnie z dziećmi?«.
A ja się zastanawiam, czy ona nadal nosi tę kwiecistą spódnicę, którą jej kupiłam”.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze