Przejścia przez granicę trwają. Zapora powstrzymuje tylko najsłabszych uchodźców i migrantów. „Rządowa propaganda sukcesu to bzdura. Jesteśmy dobrze chronieni przed matkami, kobietami w ciąży, chorymi dziećmi, przed skatowanymi i pobitymi ludźmi” – mówi Małgorzata Rycharska
— o tym, co dzieje się z ludźmi po drugiej stronie granicy opowiada Małgorzata Rycharska z Hope&Humanity Poland, organizacji pomagającej uchodźcom wypchniętym na Białoruś.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Małgorzata Tomczak, OKO.press: Co się stało z rodzinami, które prosiły pod płotem o azyl w Polsce?
Małgorzata Rycharska: Jak wiesz, czekali tam cztery dni, prosili, błagali, żeby Polska przyjęła ich wnioski o ochronę. Aktywiści i prawnicy intensywnie pracowali, pojawiły się media, politycy, ale nic to nie dało. Więc zrezygnowali.
Wrócili do Mińska?
Skąd. Wciąż są w lesie. Nieco głębiej, na Białorusi. Gdyby przeszli te kilkadziesiąt metrów to znów byliby w Polsce. Ale już wiedzą, że nikt się nad nimi nie zlituje.
Straż Graniczna poradziła im, żeby złożyli wnioski na przejściu w Terespolu.
To jest manipulacja – powiedziano im, żeby szli z dziećmi na rękach 100 km przez las. Jak oni mają to zrobić? Ci ludzie nie mogą wyjść z lasu, wsiąść w samochód i i pojechać do Terespola, bo Białorusini na to nie pozwalają. Zresztą wniosków na przejściach granicznych od dawna nikt nie przyjmuje. A już na pewno nie od Syryjczyków i Irakijczyków. Poszliby tam i i tak nie zostaliby wpuszczeni, tak jak inne osoby, które próbowały.
To co się stanie z tymi rodzinami?
Nie wiadomo. Czasem Białorusini pozwalali niektórym wracać do miast. Ale teraz nie chcą ich wypuszczać. Bo w miastach jest pełno uchodźców i mają dość. Bo taki mają humor. Polska ich nie przyjmie, wrócić nie mogą. I bądźmy szczerzy – te rodziny na granicy raczej nie przejdą przez płot, choćby bardzo chciały.
Chociaż mnóstwo innych przechodzi tą drogą.
Oczywiście, że przejścia są przez cały czas. Rządowa propaganda sukcesu to bzdura. Ale faktycznie, najsłabszych on powstrzymuje. Jesteśmy dobrze chronieni przed matkami, kobietami w ciąży, chorymi i słabymi dziećmi, przed skatowanymi i pobitymi ludźmi.
Tylko wiesz, ich historie się nie kończą pod płotem. Oni nie znikają. Nie znikają też po pushbackach, jak można by wygodnie myśleć. Albo tkwią tygodniami w lesie, albo, jak mają szczęście, to wrócą na trochę do miasta. Tam odsapną, wyleczą się i zbiorą siły do kolejnej próby. Bo przecież nie zostaną na Białorusi na kolejnych 10 lat. I nie mają szans na żadnym przejściu granicznym. Naprawdę nie mają wyjścia.
To nie jest już pierwsza próba przekroczenia granicy dla tych rodzin, prawda? Aktywiści pisali, że Polska ma z nimi otwarty rachunek krzywd…
Jedną z tych rodzin, iracko-syryjską, znamy od grudnia. Próbowali przejść przez płot, kobieta i trzyletni synek spadli z pięciu metrów. Mama złamała nogę, chłopiec stracił przytomność. Byli z nimi jeszcze ojciec i pięcioletnia córka. Przemoczeni, przemarznięci, w naprawdę strasznym stanie. Po polskiej stronie skończyło się to szarpaniną, dziewczynka została spryskana po twarzy gazem łzawiącym. Służby wypchnęły wszystkich na Białoruś – razem z tym nieprzytomnym trzylatkiem – chociaż w nocy było minus 7 stopni.
Spędzili w lesie kolejne kilka dni, wysyłając nam wiadomości „Umrzemy tutaj”. W końcu Białorusini się zlitowali i pozwoli im wyjść z lasu. Wrócili do miasta i tam przezimowali.
Co się dzieje z tymi ludźmi, gdy są na Białorusi?
Próbują przeżyć i nie dać się złapać. Ludzie wracają do miast się leczyć, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Przechodzą amputacje, operacje, leczą złamania i rany po pobiciach. Rodzą się dzieci. Większość po prostu siedzi w wynajętych przez siebie lub przez nas, mieszkaniach. Chowają się. Żyją w ciągłym strachu, że będzie nalot, zostaną aresztowani i deportowani.
Zdarza się, że musimy nagle przenosić ludzi, bo lokalizacja jest spalona przez zjawiającą się policję. Białorusini też donoszą, gdy zobaczą na ulicy kogoś o niesłowiańskich rysach twarzy albo zauważą mieszkanie pełne obcych.
Dlatego ludzie starają się nigdzie nie wychodzić, nie narażać się. O wynajęte mieszkanie także jest bardzo trudno, bo za wynajmowanie ludziom bez wiz można być ukaranym.
Na Białorusi jest teraz potwornie drogo. Każdy chce zarobić.
Jeszcze rok temu byłyśmy w stanie wynająć trzypokojowe mieszkanie za 600 dolarów miesięcznie. Dziś płacimy dwa razy więcej.
Czemu zdecydowałyście się pomagać akurat tam?
Dlatego, że tam jesteśmy najbardziej potrzebne. W sieci pomocowej w Polsce jest kilkaset osób, a na Białorusi działamy właściwie tylko my. A pomagamy przecież tym samym ludziom. Mam wrażenie, że to wciąż nie jest do końca uświadomione i zaakceptowane – to są ci sami ludzie, u nas w lesie i na Białorusi.
Gdy pojawiają się po polskiej stronie, tak jak w Usnarzu, czy ostatnio pod płotem, Polki i Polacy ich zauważają. Mówi się o nich w mediach, płynie dużo głosów współczucia i niezgody. A potem są wypychani na Białoruś i nagle o nich zapominamy. A oni ciągle istnieją. Ich doświadczenie graniczne, ból i strach, nie kończą się w momencie pushbacku.
Pomagamy tam także, bo inni się boją. Jest taka opinia, że to niebezpieczne, nielegalne. To podsycane strachem kłamstwo. Pomoc humanitarna była i jest legalna w każdej części świata. Ratowanie życia jest legalne, chociaż tam, na Białorusi, jest jeszcze trudniejsze.
W jaki sposób możecie tym ludziom pomóc?
Czasem jest to doraźna pomoc niefinansowa – skontaktowanie ich z lekarzem, doradzenie co zrobić, gdy stracili paszport. Wytłumaczenie, czy można prosić o azyl na Białorusi, jak się nie narażać, jak nie zostać wykorzystanym przez szmuglerów.
Bo siatki przemytnicze są bezwzględne. Opowiadają ludziom kosmiczne rzeczy, żeby tylko wycisnąć z nich pieniądze.
A długoterminowo pomagamy tym najbardziej zagrożonym i bez wyjścia. Chłopakowi bez nóg i bez pieniędzy. Rodzinie z bardzo chorymi dziećmi, która jest tam już półtora roku. Sparaliżowanemu mężczyźnie. Chłopakowi z porażeniem mózgowym. Tej afgańskiej matce, która urodziła na granicy. Bez naszego wsparcia jej rodzina nie miałaby za co żyć. W lutym, gdy ich odnalazłyśmy, byli już zresztą tak głodni, że poszli znowu na granicę, z tym bobasem. Nie widzieli innego wyjścia.
Są też nastolatkowie bez opieki, po gwałtach. Wyciągnęliśmy kilka osób z niebezpiecznych mieszkań – kilku chłopaków, którzy byli wykorzystywani, czy kobietę, od szmuglera, który codziennie ją gwałcił. Czasem szybko musimy kogoś schować, bo policja chce go aresztować.
W sumie trudno mi się dziwić, że mało osób się w to angażuje – to chyba dość problematyczny kawałek pomocowego tortu. Wspieracie tych ludzi, a potem oni idą na granicę.
To częsta i błędna opinia na temat naszej pracy. Słyszałam to już wiele razy.
My staramy się wyciągać tych ludzi legalnymi ścieżkami, na wizy humanitarne do różnych krajów Europy Zachodniej.
Mamy pod opieką kilkadziesiąt takich osób – albo politycznie zagrożonych, albo w ciężkim stanie zdrowia. Takich, dla których pójście do lasu to śmiertelne zagrożenie. Staramy się więc zrobić wszystko, żeby pomóc im znaleźć inne wyjście. Razem z organizacjami z innych krajów walczymy o przyznanie im tych wiz. Nasze wsparcie – jedzenie, dach nad głową – pozwala tym ludziom przetrwać czas oczekiwania na rozwiązanie. Bo te procesy są bardzo długie.
Macie jakieś historie udanych ewakuacji?
Tak, część rodzin przyjęły już np. Włochy albo Portugalia. Tylko nie chwalimy się tym w naszych mediach społecznościowych z prostego powodu – wiele osób na Białorusi nas czyta, a my nie chcemy dawać im nadziei. Bo nikt, kto jest tam uwięziony, nie wracałby do lasu, gdyby miał inną możliwość.
Tymczasem każda taka ewakuacja to niemal cud.
To jest dramatycznie trudne. Ludzie czekają, koszty utrzymania rosną, a my miesiąc w miesiąc wyskubujemy pieniądze, by dotrwali do ewakuacji. Chcemy to dokończyć.
Nie wszyscy jednak dostaną humanitarną wizę, więc pozostaje im czekać, z narażeniem na aresztowanie, wrócić do kraju, albo próbować dostać się do Europy?
Ci którzy mogą wrócić do swoich krajów, prędzej czy później wracają. Zostają ludzie, którzy nie mają odwrotu.
Ostatnio rozmawiałam z człowiekiem, któremu od dawna pomagamy. On już nie pójdzie do lasu, bo mało tam nie umarł. A jemu umrzeć nie wolno, w kraju czeka żona i dwójka małych dzieci. Ma cukrzycę; zresztą nie chcą go brać, bo nie jest już taki sprawny, nie jest też młody. W tej samej grupie jest też Syryjczyk, 19-latek, który raz po raz chodzi na granicę. Nie udaje mu się, wraca, próbuje znowu.
Ostatnio ten starszy, z cukrzycą mówi mi, że „Ali dziś wrócił z granicy”. I ja na to „Oh no, my God, znowu był na granicy!”. To są takie śmieszne rozmowy, trochę pokazujące ten nasz „punkt siedzenia”. Bo ten starszy facet powiedział mi: „Ej, wiesz co, każdy z nas by pojechał, gdyby mógł. Przecież nie możemy tu tkwić całe życie. Musimy próbować”.
Dla nich to nic niezwykłego, nic strasznego. Oni są w tej rzeczywistości, w pułapce między nawrotką i zawrotką, i jedyne, co mogą zrobić, to próbować. Mają trzy bramki. A tak naprawdę dwie, bo na Litwę już nikt się nie pcha. Litwa jest najgorszym koszmarem.
W Polsce jest 5-metrowy płot, bagna, rzeka…
…tak, i mogą zostać pobici, pogryzieni, okradzeni. Ale wielu się udaje. Krążą plotki, że dziennie do lepszego świata dociera kilkadziesiąt osób. Poza tym, w Polsce są aktywiści, których można prosić o wodę, jedzenie i ciuchy – to jest ogromny argument, daje szanse na przeżycie.
Mogą też pójść na Łotwę, tam nie ma płotu, dlatego wierzą, że tam się może udać. Ale granica łotewska to kolejna pułapka. Jest stosunkowo krótka, i chociaż nie ma płotu, to wszędzie są kamery. Łotewscy pogranicznicy szybko wyłapują każdego, kto próbuje przejść i pierwszą rzeczą, którą robią, to niszczenie telefonów. Potem pushback na Białoruś, a tam Białorusini wpychają z powrotem. Noc na Łotwie, dzień na Białorusi, w tę i z powrotem. Ale bez znaku życia, bo bez łączności. Dlatego tam ludzie znikają. Do tego na Łotwie jest tylko jedna organizacja pomagająca uchodźcom, mocno obserwowana przez rząd. Bardzo lubię tych łotewskich wolontariuszy, ale lepiej nie żartować przy nich o “pionkach Kremla” – próbowałam parę razy i nikogo to nie śmieszy. Na Łotwie cień Rosji jest wyraźny i groźny.
Rozumiem, że odwodzenie ludzi od pójścia na granicę nie ma większego sensu?
Ale my ich wielokrotnie od tego odwodziłyśmy. Najchętniej prosiłybyśmy wszystkich, żeby tam nie szli. Dementowałyśmy już te bajki, które opowiadają im szmuglerzy, o tym jak łatwo dostać się do Polski, tłumaczyłyśmy jak niebezpieczna jest granica łotewska. Tylko co oni mają zrobić? Jasne, że nikt nie chce ryzykować życia dzieciaków na bagnach, ale co mają robić na tej Białorusi i jak długo?
My możemy starać się pomóc pojedynczym osobom.
Tak jak z tej grupy, o której wspominałam, staramy się pomóc cukrzykowi, ale reszta musi radzić sobie sama.
Tak to wygląda, wybieranie ludzi. Nieustanne odmawianie pomocy. Ponieważ nie mamy wystarczających środków, nie mamy wystarczających sił, możliwości. Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, którzy tego potrzebują, bo pomaganie tym, których próbujemy wyciągnąć i obsługa zgłoszeń interwencyjnych – takich jak szukanie zaginionych czy potencjalnie zmarłych, pomoc połamanym, pogryzionym – zajmuje dzień i noc od dwóch lat.
Codziennie musimy tłumaczyć nowym osobom: nie, nie mogę Ci pomóc. Nie mogę porozmawiać ze Strażą Graniczną, żeby przyjęli twój wniosek o ochronę. Nie, nikt nie przyniesie wody i jedzenia w pas pomiędzy płotami. Niestety, nie mamy teraz miejsca w żadnym z mieszkań.
Ja czasem mówię, że my się specjalizujemy w „hopelessness management” – zarządzaniu beznadzieją.
Tylko że na Białoruś przez cały czas docierają nowe osoby. Belavia znowu lata z Bagdadu do Mińska.
Gdy się wszystko zaczęło, to wymyśliłam akcję, która wydawała mi się wspaniale logiczna: przestrzeganie ludzi, zanim jeszcze wyruszą w drogę. Żeby tu nie szli, że jest niebezpiecznie, że mogą umrzeć. Skrzyknęliśmy się w 20 osób i przez trzy miesiące zajadle komentowaliśmy na migranckich grupach na Facebooku.
Aż zrozumieliśmy, że to nie ma sensu. Że nam się tylko wydaje, że ten las jest taki straszny, a tak naprawdę nic nie wiemy o życiu.
Nasze europejskie wrażenie, że śmierć to najgorsze, co może się wydarzyć, nijak się ma do życia tych ludzi z Syrii, Jemenu, Afganistanu. Albo na przykład z takiego Kurdystanu, w którym może jest nieco bezpieczniej, ale przez poziom korupcji nie da się tam normalnie żyć.
Ludzie idą do Europy za bezpieczeństwem i godnym życiem i będą próbować za wszelką cenę. Niektórzy się potem rozczarują, że nie jest taka tolerancyjna, że to godne życie może nie jest dla wszystkich. Ale i tak chcą w tej Europie być; nawet jeśli jest nieidealna.
I tak, cały czas docierają nowi. Teraz przez Moskwę, potem do Mińska i dalej. Ale to już nie promocja Łukaszenki ich ściąga. Tych ludzi pcha do Europy nadzieja i rozpacz.
Białoruski szlak migracyjny został otwarty i nikt go nigdy nie zamknie. Bo za dużo jest na świecie miejsc, w których nie da się żyć.
A ten szlak nadal jest bezpieczniejszy niż dwa pozostałe: przez Morze Śródziemne i Bałkany. Ludzie wierzą, że tu im się uda.
Pojawienie się rodzin z dziećmi przy płocie wywołało chyba zdziwienie. Na początku kryzysu w lesie było wiele dzieci, ale panowało przekonanie, że od czasu wybudowania płotu szlak się zmienił – zaczęli nim podróżować głównie mężczyźni.
Wbrew temu, co się mówi u nas, w lesie jest wiele rodzin z dziećmi – pod naszą granicą i pod łotewską. Po prostu większości z nich nie widzimy, łatwo więc pomyśleć, że zostały tam same „młode byczki”. A rodzin jest w lesie wiele. W czasie, gdy działa się akcja pod płotem, w odległości kilku-kilkunastu kilometrów było kilka większych grup z dziećmi. To, co zobaczyliśmy, było pewną reprezentacją tego, co się dzieje. Bo te konkretne rodziny na granicy celowo „dały się zobaczyć”.
Dlaczego?
Byli tam już czwarty czy piąty dzień. Skończyło im się jedzenie, kończyła się woda. W grupie było jedenaścioro dzieci, w tym półtoraroczny bobas. Trzy samotne matki z dziećmi, kobieta w ciąży. W sumie sześć rodzin i pojedyncze osoby, które do nich dołączyły. Na przykład iracki piosenkarz, tak stłuczony przez Białorusinów, że miał plecy jak po pręgierzu.
W pewnym momencie doszła do nich też Kongijka, potwornie pogryziona przez psy. I ten moment z psami był kluczowy. Dzieci były już strasznie zmęczone i głodne, było bardzo gorąco. 26 maja, ok. godziny 16, Białorusini powiedzieli, że mają trzy godziny, żeby wejść do Polski, albo spuszczają na nich psy. Kongijka była w strasznym stanie, leżała na ziemi i wyła, próbowali jej te rany po ugryzieniach opatrzyć. Dzieci się bały i krzyczały. Gdy Białorusini powiedzieli, że psy zostaną spuszczone, to zapanowała histeria. Zaczęliśmy dostawać pełne rozpaczy wiadomości, żeby coś zrobić, jakoś ich ratować. Bo mają czas do 19.
Więc pojawił się pomysł, żeby podeszli pod ten płot i stanęli na polskiej ziemi, która jest jeszcze metr-dwa za płotem. Bo tam, na oczach Polaków, Białorusini ich nie skrzywdzą. I gdy będą tam stać, żeby poprosili, żeby Polska ich uratowała. Bo – teoretycznie – wchodząc między słupem granicznym a płotem, znajdą się pod polską jurysdykcją i mogą prosić o ochronę.
Wiesz, co mnie już mało co rusza, bo nauczyłam się przyzwyczajać najgorszych rzeczy. Ale jedna rzecz mnie w tej sytuacji roznosi… Chcę, żeby to głośno wybrzmiało.
Powiedz.
Oni byli w Polsce. Spójrz na zdjęcia, jak jest usytuowany płot do słupa granicznego – tam są ze dwa metry.
Oni stojąc przy płocie byli w Polsce! Ale płot jest zbudowany tak, żeby móc wywalać ludzi ciągle w Polsce, a potem ich zmuszać, żeby sami szli na Białoruś. Cały czas się zastanawiam, jaki jest status prawny tego paseczka, który jest za płotem? To niemożliwe, żeby ustawa o płocie zmieniła status prawny kawałka ziemi. Ludzie, którzy tam stoją i proszą o azyl, muszą być wysłuchani, bo są w Polsce. Powinna działać Konwencja Genewska i Karta Praw Dziecka. Dzieci nie można krzywdzić i narażać na przemoc – a te dzieci stały cztery dni, prosiły, wołały, śpiewały, że chcą azylu w Polsce. Za plecami mając Białorusinów z psami. I co? I nic. Nikt nie przyjął wniosku.
To ja chyba też przyzwyczaiłam się do najgorszego, bo w ogóle mnie to nie zdziwiło. Zdziwiłabym się, gdyby ten wniosek przyjęli.
Zdziwiłabyś się, gdyby zastosowali „Ustawę o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium RP”? Gdyby zgodnie z „Konwencją o prawach dziecka” ochronili te dzieciaki przed pobiciem i pogryzieniem? To nie byłaby z ich strony łaska, tylko działanie zgodnie z prawem, które uchwalili.
Ja wiem, że to tak działa, bo już się przyzwyczailiśmy do tego, że jest płot, wywózki, lanie i kłamstwa pani rzecznik. Przyzwyczailiśmy się do tego, że popełniane są przestępstwa. I że się nie da.
I tak, oczywiście, zaraz wyciągnięto inne akty prawne, choć są to akty niższego rzędu, które łamią ustawy i konwencje. Do końca mieliśmy nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy, zacznie przestrzegać prawa albo po prostu się ulituje – włączyło się wiele organizacji, mediów, polityków, dyplomatów… Tyle dobrego, że przez te cztery dni nie zostali pobici i pogryzieni. Białorusini nie odważyliby się tego zrobić na oczach tylu osób.
I będąc na widoku, te rodziny na granicy dostały pieluchy dla dzieci, trochę wody i jedzenia. Raczej za mało, żeby wszyscy się nasycili. Część dzieci dostała musy owocowe w saszetkach, ale nie dla wszystkich starczyło. Więc te dzieci jadły jeden mus na pół, potem bułki, wodę. Nawet podchodziły do nich inne grupy, z którymi się dzielili.
Ale to tylko jeden aspekt. Rodziny na granicy cierpiały też psychicznie – z tym błaganiem, wołaniem, wystawianiem rąk.
Jak w klatce czy cyrku. Nie wolno tak traktować dzieci!
Zgaduję, że argumentem było, że jeśli „Polska się ugnie” i wpuści tę grupę, to zaraz pojawią się inne?
No oczywiście. Nie wolno się ugiąć, bo co wtedy będzie? Więc uznajemy, że to w porządku, że w jakiejś części Polski nie działa żadne prawo. Że zostawiamy te jedenaścioro dzieci na pastwę bandytów i ich psów. Fakt, jak się uratuje parę dziewczynek przed pobiciem i pogryzieniem, to wszystkie będą chciały. Lepiej nie robić tu precedensu. Czy przestrzegać praw dziecka, jak kto woli.
Wiele osób wciąż pyta: „czemu oni zabierają w taką podróż dzieci?”, „czemu rodzice narażają ich życie?”. Czy nie jest tak, że dzieci stają się mimowolnymi zakładnikami decyzji swoich rodziców?
Często to słyszę. Nie tylko po naszej, wszystkowiedzącej i wygodnie siedzącej stronie; ale też od ludzi w drodze podróżujących bez dzieci.
Są różne modele migracji. Najczęstszy to „samotny mężczyzna”, często ojciec, który idzie sam, by nie narażać dzieci. Matka zostaje z nimi w kraju, a potem próbują procedur łączenia rodzin. W drugim, dużo rzadszym modelu, jedzie oboje rodziców, a dziecko czeka z dziadkami czy ciotkami. Trzeci model widzieliśmy pod polskim płotem. Tych dzieci rodzice nie mogli albo nie chcieli zostawić samych.
To są straszne wybory. Znam iracką rodzinę, która chciała oszczędzić 8-letniemu synkowi podróży i zostawiła go z dziadkami. Ale ja nie wiem, kiedy oni się teraz zobaczą. Nawet będąc już w bezpiecznym kraju, najpierw trzeba przejść procedurę azylową, która może trwać rok, albo dłużej. Dopiero potem można zaczynać proces łączenia rodziny i to jest kolejnych kilka lat.
Więc tak, dzieci bywają zakładnikami. Swoich dziadków i dalszych rodzin, które nie mogą z nimi zostać, nie chcą, albo po prostu nie żyją. I swoich matek, które nie chcą ich tracić z oczu na pięć czy sześć lat. A może na zawsze.
Uchodźcy i migranci
Alaksandr Łukaszenka
Straż Graniczna
Białoruś
Granica polsko-białoruska
płot na granicy
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze