Jedną z niewielu rzeczy Abdula, która tu do niego należy, jest błękitny dywanik, na którym modlił się do Allaha w swoim mieszkaniu w Syrii. Teraz robi to w budynku ewangelików. Historie uchodźców „ukrytych” w azylu kościelnym w Niemczech
Wysyła mi lokalizację. Wcześniej szukałam ludzi po pinezkach w lesie, teraz szukam na niemieckiej prowincji Nadrenii Północnej Westfalii.
Ma 28 lat. Ból głowy często go budzi albo długo nie pozwala zasnąć. Na whats’appie zamiast zdjęcia zamieścił przekrój ludzkiej głowy, w której coś utkało pajęczynę. W miejscu „o mnie” trzy słowa: „I am not well”.
Jeszcze z Polski korespondowałam z nim przez whatsappa przy pomocy translatora. Abdulrahman zna tylko arabski. „Chcę, żeby mój głos i głos innych imigrantów dotarł do świata” – pisał.
Narzekał na monotonię: „Panuje intensywna nuda, bo jestem tu sam”.
Podmiejski autobus wiezie mnie do Niedersprockhövel. Po drodze szerokie pastwiska. Zaczynają się wybrzuszać delikatne pagórki. W autobusie czarny chłopak ubrany od stóp do głów w fiolety. Naprzeciwko niego siedzi starsza, pomarszczona kobieta. Z jej chodzika, wygląda kudłaty jamnik.
Wysiadam na pochyłym placu w miasteczku, nad którym góruje kamienny kościół ewangelicki z 1785 roku. Przy rynku kebab, greckie bistro i bar z alkoholem wszelakim.
Szukam pinezki wysłanej przez Abdula. W końcu łapię trop. W willowej części miasteczka niskie domy ze spadzistymi dachami otaczają zadbane ogródki. Pomiędzy nimi stoi podłużny dwupiętrowy budynek otoczony żywopłotem. Na fasadzie prosty krzyż. Abdulrahman czeka na mnie przy drzwiach do swojego pokoju.
Łączymy się z tłumaczką przez telefon.
– Jestem bardzo, bardzo zły na cały naród polski, że w taki sposób nas traktuje
– zaczyna Abdulrahman. – W Syrii myślałem, że tylko u nas jest horror i terror. Myślałem, że w Europie są same anioły, że jest ten cały humanitaryzm. Na granicy pokazała mi się wasza inna twarz.
Cecilia Juretzka, prawniczka Asyl in der Kirche Berlin-Brandenburg, jednej z lokalnych grup kościelnego ruchu azylowego w Niemczech uważa, że azyl kościelny nie do końca ma umocowanie w prawie niemieckim.
– Ale niektórzy twierdzą, że to szczególna forma zastosowania prawa do składania petycji – wyjaśnia. – Polega na tym, że obywatele mogą zwrócić się do władz o podjęcie działań. W przypadku azylu kościelnego o ponowne rozpatrzenie sprawy uchodźcy.
Kolejną podstawą prawną gwarantowaną przez niemiecką konstytucję jest wolność sumienia i wyznania. Ludzie oferujący azyl kościelny deklarują, że religia zobowiązuje ich do wspierania osób cierpiących, znajdujących się w niebezpieczeństwie.
Poza tym praktyka wobec uchodźców jest w Europie odmienna. Niemcy nie deportują ludzi do Afganistanu, inne kraje to robią. Kiedy więc parafia „chowa” Afgańczyka w azylu kościelnym, by uniknął cofnięcia do kraju, przez który wjechał do Niemiec i deportacji do Talibów, może to tłumaczyć poszanowaniem dla niemieckiego porządku prawnego.
Istnieje porozumienie między Federalnym Urzędem ds. Migracji i Uchodźców (BAMF) najwyższym niemieckim organem odpowiedzialnym za procedury uchodźcze, a kościołem katolickim i protestanckim.
– Wszyscy niemieccy ministrowie spraw wewnętrznych, urzędnicy z krajów związkowych oświadczali, że uznają azyl kościelny – mówi Cecilia. – Dochodziło do nieporozumień, bo informacja, że ktoś w nim przebywa, nie została prawidłowo przekazana policji przez BAMF albo lokalne Urzędy ds. Migracji. Ale w Berlinie i Brandenburgii nikt nie został z tego powodu wydalony z azylu kościelnego.
O ochronę w kościele najczęściej starają się osoby, którym grozi deportacja z powodu regulacji dublińskich. To znaczy, że za procedurę azylową odpowiada jeden kraj, zwykle pierwszy UE, do którego dociera uchodźca.
– Kiedy mamy do czynienia z „Dublinem”, prosimy najpierw BAMF o skorzystanie z rozporządzenia, które pozwala przejąć procedurę azylową – wyjaśnia Cecilia.
– Nawet jeśli ktoś przekroczył granicę UE w Polsce i tu złożył wniosek o ochronę, może się starać, by rozpatrywały go Niemcy? – upewniam się.
– Tak, Niemcy i każdy inny kraj strefy Schengen. O to właśnie prosimy BAMF. Dawniej przeprowadziliśmy tak sporo spraw – mówi Cecilia. – Teraz BAMF zwykle odmawia.
Sprawdzam statystyki. W latach 2015-2016 BAMF udzielił pozytywnej odpowiedzi na takie wnioski prawie w 80 proc. przypadków. W 2018 r. w 12 proc. przypadków. Od stycznia do końca kwietnia 2019 roku uwzględnił 2 ze 147 takich wniosków (1,4 proc.).
– Myślę, że robi to z politycznego punktu widzenia, bez względu na sytuację danej osoby – ocenia Cecilia.
– Czasami chce nam się płakać, wiedząc, ile uchodźca musi wycierpieć, a BAMF-u to nie obchodzi.
Jeśli ktoś złożył wniosek o ochronę w Polsce i wyjechał np. do Niemiec, po jakimś czasie jego procedura w Polsce zostaje umorzona, odciski palców po pół roku znikają z systemu i może wejść w procedurę azylową w innym kraju. Wcześniej grozi mu cofnięcie do Polski. By tego uniknąć stara się o azyl w kościele.
Gdy ktoś chroni się „w kościele” przed deportacją do kraju pochodzenia, negocjacje z władzami trwają do czasu znalezienia rozwiązania. Czasami więc wraca do kraju, ale zapewnia się mu tam bezpieczne warunki. Albo przyznaje się mu jakąś formę pobytu w Niemczech. Może to trwać sześć miesięcy, a jeśli trzeba, nawet latami.
Abdulrahman dostał pokój w parafii ewangelickiej Bredenscheid-Sprockhövel. Ma ze 20 metrów kwadratowych, wymalowany na biało i niebiesko. Stół, łóżko, regał pamiętający lata 80., kilka krzeseł. Ścienny zegar odmierza czas, który Abdulowi dłuży się niemiłosiernie. Bo zwykle jest tu sam, a wychodzić za zewnątrz nie może.
– Jest bardzo, bardzo nudno. Próbuję się uczyć niemieckiego, ale poza tym nuda. Miasteczko jest małe, nikogo nie znam – opowiada Syryjczyk. – Czasami przyjdzie ktoś z wiernych, ale większość czasu jestem sam.
Abdul dostaje 50 euro tygodniowo od tutejszego zboru. Robi listę rzeczy, których potrzebuje i wolontariusze przynoszą mu zakupy. Sam nie może wyjść nawet do sklepu, bo jeśli ktoś go zatrzyma, może zostać deportowany.
Żeby zabić czas, grabi liście w kościelnym ogrodzie, obiera ziemniaki, gdy wspólnota gotuje obiady dla seniorów.
– Wciąż jestem przygnębiony, na okrągło myślę o dzieciach i żonie w Syrii – przyznaje Abdulrahman. – Pracowała z organizacją międzynarodową i rząd jej szuka. Musi się ukrywać. Ciągle rozmawiamy przez telefon. Chciałbym, żeby do mnie przyjechała. Nie mogę spać, boję się, że deportują mnie do Łotwy. Rozmawiam o tym z psychiatrą przez whatsappa, ale to za mało.
Abdulrahman jest w kontakcie z łotewską organizacją praw człowieka. Chce złożyć skargę przeciwko Łotwie, a jeśli to się nie uda, przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka (ETPC).
Pochodzi z południa Syrii. Kończył liceum, kiedy w 2011 roku w Dara wybuchły protesty przeciwko rządom Asada. Abdulrahman do nich dołączył i jego nazwisko wciągnięto na listę osób poszukiwanych przez reżim. Miał wtedy 16 lat. Gdy rząd zaczął bombardować swoich obywateli, zgłosił się jako wolontariusz do opatrywania rannych.
Zabitych wyciągał spod gruzów i chował, tym, którzy przeżyli, nosił jedzenie, dopóki w jego mieszkanie nie trafiła bomba.
– Byłem tam wtedy z dwoma wujami, braćmi ojca. Starszy, dentysta zginął na miejscu. Młodszy, student ekonomii i handlu stracił rękę i nogę. Drugą amputowali mu w szpitalu. Ja dostałem odłamkiem w lewe udo i plecy.
Spędził trzy miesiące w Jordanii, przeszedł kilka operacji, potem jeszcze dwie w Izraelu. Wrócił do Syrii.
Jego ojciec handlował meblami i dzielił się z synem pieniędzmi na życie. Kiedy Abdulrahman stanął na nogi, zaczął pracować z międzynarodowymi ngo’sami. Stawiał namioty dla uchodźców, pomagał organizować leczenie dla dzieci, zdobywał pieniądze.
W 2018 rząd syryjski uznał organizacje finansowane przez USA, Wlk. Brytanię i Kanadę za terrorystyczne. Ich działacze mieli zostać zatrzymani i doprowadzeni przed sąd. Wtedy Abdulrahman zgłosił się do prawnika, by pomógł mu wyrobić paszport. Sam wrócił do rodzinnego miasteczka. Żołnierze Asada nie zapuszczali się w jego wąskie uliczki. Wiedzieli, że mieszkańcy są przeciwko nim.
Abdulrahman mieszkał tam z drugą żoną i dwójką dzieci: synami z obu małżeństw. Jeśli wychodził, to tylko na ulicę, na której mieszkała jego rodzina. Raz poszedł do pobliskiego miasta Dara. Zatrzymały go służby specjalne. Spędził w więzieniu 74 dni. Mówi o podtapianiu wodą, rażeniu prądem i torturze zwanej „kołem”, ofiara zgięta w pół wpychana jest w oponę samochodową i bita.
– W końcu zgodzili się mnie wypuścić za 30 tys. dolarów. Trzeba je było wręczyć dyrektorowi departamentu służb specjalnych, żeby nie skierował sprawy do sądu w Damaszku. Inaczej zabiliby mnie, powiesili albo zginąłbym bez śladu.
Ojciec Abdula sprzedał dwa sklepy z meblami, samochód i pożyczył 11 tys. dolarów od krewnych, by ratować syna.
– Wyszedłem z więzienia i natychmiast zadzwoniłem do adwokata, by załatwił dokumenty dla mnie, żony i obu synów – opowiada Abdulrahman.
Syryjka, która tłumaczy naszą rozmowę, wyjaśnia mi, że w ich kraju to normalne. Kobieta po rozwodzie często zostawia byłemu mężowi dziecko, by on je wychowywał. Dzięki temu może łatwiej ponownie wyjść za mąż.
Abdulrahman wyjechał jednak sam. – Nie miałem tyle pieniędzy, by zapłacić za żonę i dwoje dzieci – tłumaczy. – Poza tym drugi syn dopiero się urodził, a ja musiałem uciekać natychmiast.
Legalnie nie mógł przekroczyć granicy. Wciąż figurował na rządowych listach osób poszukiwanych. Od osób współpracujących z rządem kupił za 400 dolarów fałszywy dokument potwierdzający, że jest wojskowym. Na granicy z Libanem go puścili.
Koledzy poradzili, żeby zdobył wizę do Rosji, a stamtąd pojechał na Białoruś i dalej do Polski, i na Zachód.
W Libanie znalazł na Facebooku przemytnika, ojciec dał mu pieniądze na rosyjską wizę, bilet na samolot, pobyt w Białorusi i wszystkie taksówki do i od granicy. Abdulrahman zapłacił przemytnikowi koło 11 tys. dolarów. Tamten zapewniał, że to bardzo łatwa trasa, dojdzie do celu bez trudu.
– To mafie, które tylko wyłudzają pieniądze. Ale nie miałem wyjścia. Gdybym został, zabiliby mnie albo zamknęli na zawsze – mówi Abdulrahman.
Poleciał do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a w październiku 2022 wylądował w Moskwie. Potem już z przemytnikiem, bez wizy, pojechał samochodem do Białorusi. Trzy razy próbował przedostać się do Polski w grupie z innymi osobami. Zatrzymywali ich polscy strażnicy, przeszukiwali i wyrzucali do Białorusi. Abdulrahman z towarzyszami wracali do Mińska, po 2-3 dniach próbowali znowu.
Przemytnik wysyłał im kolejne punkty, oddalone od siebie kilka km, w których mieli przekroczyć granicę.
Raz przechodzili przez rzekę, w grupie 25 osób.
– Było -11°C. Polscy pogranicznicy nas zatrzymali, zniszczyli telefony, zabrali karty sim, rozbili powerbanki, kazali rozebrać się do naga, wypchnęli na Białoruś i spryskali gazem łzawiącym. Rzucili nam przez płot majtki i podkoszulki.
Białorusini wieźli nas do kolejnego punktu, ale nie bili. Za ostatnim razem, Polacy wsadzili nas do więzienia na dwa dni i dali do podpisania papiery zakazujące wjazdu do Unii. Grozili też, że jeśli jeszcze raz spróbujemy przekroczyć granicę, zamkną nas nawet na kilka lat.
Postanowili próbować w Litwie. 2 grudnia 2022 Abdulrahman znalazł się w lesie między Białorusią a Litwą w grupie 15 osób, były tam też kobiety i dzieci.
Przemytnik wysłał im nową lokalizację, w Łotwie. Od 05:00 rano szli przez las. O 10:00 wieczorem przekroczyli granicę i szli dalej. Zobaczyli samochód. Pobiegli, ale to była straż graniczna. Abdulowie, jednej dziewczynie i trzem chłopakom udało się uciec. Dzwonili do przemytnika, bo byli blisko punktu, z którego miał ich zabrać.
Kazał czekać, aż obława się uspokoi. Był silny mróz i sypał śnieg, strasznie zmarzli, ale przemytnik powiedział, że nikt nie przyjedzie, bo łotewska straż graniczna poluje na szmuglerów.
Zasugerował, żeby się poddali strażnikom albo czekali do rana. Wtedy ktoś ich odbierze.
– Całą noc chodziliśmy wokół drzewa, żeby nie zamarznąć i żeby śnieg nas nie zasypał – wspomina Abdulrahman.
Jeszcze trzy razy próbowali przekraczać granicę z Łotwą. Za każdym razem łapali ich strażnicy łotewscy. Zabierali karty sim, powerbanki, niszczyli gniazda w telefonach i wyrzucali na stronę białoruską.
Rozmawiamy od półtorej godziny, Abdulrahman zaczyna przeglądać coś w telefonie, odsłuchuje wiadomości. Irytuje się na tłumaczkę, gdy ta nie może czegoś zrozumieć. Podnosi głos.
– Chcesz przerwy? – pytam. Ale on wraca do opowiadania. Znowu przerywa, dzwoni do kogoś i w końcu oświadcza, że ma dość. Kończymy na dziś.
Przyjeżdżam zgodnie z umową w południe. Pokój Abdula jest zamknięty. Story opuszczone. Wydzwaniam whatsappem i w końcu otwiera. Zdaje się być rozbity. Pyta, czy mu pomogę. Pokazuje w telefonie film z dzieckiem bez pośladków. Przez translator opowiada historię siostrzeńca. Prawie nic nie zostało z mięśni i skóry, po tym jak bomba wybuchła na boisku. Chłopiec potrzebuje wózek inwalidzki. Kosztuje 800 euro. Rodziny na to nie stać. Abdulrahman pyta, czy pomogę mu zebrać pieniądze. Obiecuję pomóc w założeniu zrzutki.
Wracamy do Łotwy z opowieści Abdula. Przy ostatniej próbie przekroczenia granicy Abdulowi nogi odmówiły posłuszeństwa. Jego towarzysze nie chcieli go zostawić, ale byli zbyt zmęczeni, by go nieść, więc postanowili się poddać. Usiedli przy drodze.
Pojawili się ludzie w kominiarkach.
– Błagałem ich o pomoc, mówiłem, nie mogę chodzić – wspomina Abdulrahman. Porazili go paralizatorem w nogę. Nic nie poczuł. Wtedy wymierzyli w bok brzucha.
– Ból był potworny, doszedł aż do głowy. Uwierzyli, że nie mogę chodzić i kazali reszcie nieść mnie do samochodu.
Zabrali wszystkich do obozu w lesie, w którym już wcześniej kilka razy lądowali. Składał się z kilku namiotów. Abdulowi w mokrych ubraniach, było tak zimno i tak bolała go noga, że stracił przytomność.
Zamaskowani mężczyźni lali mu lodowatą wodę na twarz, kopali w brzuch i w nogę w miejscu urazu.
Czterech ludzi w kominiarkach zabrało go do pustego namiotu i przez translator pytali, co mu jest. Opowiedział o urazie nogi w czasie bombardowania w Syrii, o tym, że tkwią w niej w metalowe odłamki, że lekarze musieli mu usunąć z uda niektóre nerwy.
A oni, że ma się rozbierać i pokazać to miejsce. Abdulrahman zdjął spodnie. Jeden z Łotyszy zapalił papierosa i zgasił mu na udzie. Abdul krzyczał, a Łotysz zaciągnął się i znowu przyłożył żarzący się papieros tak, by palił skórę, ale nie zgasł. Przypalał kilka razy, jakby nie słyszał krzyku Syryjczyka. – Trwało to z 10 minut, mam sześć śladów. Wciąż pamiętam, jak strasznie bolało. – mówi Abdulrahman.
Zabrali go do namiotu z chorymi. Położyli, jak wszystkich, na nylonowej podłodze. – Pamiętam trzech Afgańczyków bez nóg i Egipcjanina bez stopy. Amputowali je im po odmrożeniu. Wszystko tam było jednym wielkim stanem zapalnym. Zapach krwi, nieleczonych, ropiejących ran i środków do dezynfekcji. Ludzie jęczeli. Do przykrycia były mokre koce, na podłodze śnieg. Umieralnia. Zostałem tam cztery dni. W nogę wdał się stan zapalny, znowu straciłem przytomność.
W końcu strażnicy wezwali policję, policja pogotowie. Zabrali go do szpitala na jeden dzień, zrobili trochę badań, potem policja odwiozła go do zamkniętego obozu i wsadziła do izolatki.
Po tygodniu przenieśli go do obozu otwartego w Rydze. – Zadzwoniłem do przemytnika, który przysłał po mnie samochód. Bez problemu przejechaliśmy Łotwę, Litwę i Polskę. 20 lutego tego roku dojechałem do Niemiec. Poczułem się bezpiecznie.
Abdulrahman złożył w Bochum wniosek o ochronę międzynarodową, zawieźli go do obozu otwartego w Kolonii.
– Byliśmy we czterech w jednym pokoju. Dawali trzy razy dziennie jedzenie i 42 euro kieszonkowego w każdy wtorek. Mogliśmy ćwiczyć na siłowni i dwa razy w tygodniu uczyć się niemieckiego.
Po miesiącu przenieśli go do obozu w Herne. A tam wielkie namioty ze ściankami działowymi, po sześć osób w jednym pomieszczeniu, po 300 osób w namiocie. Wspólne łazienki i paskudne żarcie. W połowie kwietnia osadzeni protestowali przeciwko trudnym warunkom. Krzyczeli, że brakuje chleba, papieru toaletowego, mydła, sufitów i drzwi. W miejscu przeznaczonym do kilkudniowego pobytu, tkwili miesiącami.
– Trudno było – przyznaje Abdulrahman, spędził tam cztery miesiące.
List z odmową ochrony przyszedł pocztą do obozu na początku czerwca. – Spodziewałem się takiej decyzji, bo w Łotwie na siłę pobrali ode mnie odciski palców, ale bałem się deportacji. Nie chcę nawet o Łotwie słyszeć.
Pomyślałem, by poprosić jakąś rodzinę w Niemczech, żeby mnie ukryła, dopóki odciski palców nie znikną z systemu. Na szczęście jedna z organizacji pozarządowych zapewniła mi prawnika i obiecała postarać się o azyl kościelny. Kolejne 18 dni czekałem na wiadomość z duszą na ramieniu. Bałem, że wpadnie policja i zabiorą mnie do zamkniętego obozu deportacyjnego.
W Dzień Uchodźcy, 20 czerwca tego roku, znalazło się dla Abdula miejsce w biało-niebieskim pokoju. Jedną z niewielu rzeczy, która tu do niego należy, jest błękitny dywanik, na którym modlił się do Allaha w swoim mieszkaniu w Syrii. Teraz robi to w budynku należącym do ewangelików. – Ja ich szanuję, a oni mnie – zapewnia Abdulrahman.
Żegnamy się z nim, zostawiam Abdula samego w jego azylu. Przypomina mi się, co mówiła azylowa prawniczka Cecilia Juretzka o wsparciu dla osób „ukrytych” w azylu kościelnym. Zdarza się, że takie osoby są już w Niemczech od jakiegoś czasu, znają język, pracują, są niezależne. A inni potrzebują wsparcia we wszystkim. Jeśli zbór nie może zapewnić takiego wsparcia, prosi o pomoc kościoły, z którymi współpracuje. Kiedy mimo to kongregacja nie znajdzie nikogo, kto zna język uchodźcy i ma czas, by mu pomagać, ogłasza azyl kościelny bez takiego wsparcia.
– Tak się dzieje szczególnie w Berlinie, bo wszyscy tu są bardzo zajęci, a potrzeby wielkie. Staramy się jednak tego unikać, bo nie jest to dobre rozwiązanie.
Tekst powstał dzięki stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Dziękuję za pomoc Cecilii Juretzkiej z Asyl in der Kirche Berlin Brandenburg, Fundacji Ocalenie i Hope&Humanity.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze