Tak jak posłuszni władzy „neo-sędziowie” ferują dziś wyroki, oparte o dyrektywy polityczne swoich mocodawców, tak „neo-historycy” posłusznie przyjmują zadania, powierzone im przez przełożonych. Co dalej robić z ich twórczością – pyta historyk Jan Grabowski
Na zdjęciu: Jarosław Kaczyński, prezes PiS, europosel Ryszard Czarnecki i Jan Żaryn (wtedy jeszcze dyrektor Biura Edukacji IPN). 10-lecie IPN, 2010 rok.
„Środki, jakie polskie państwo jest gotowe rzucić do walki z historią są wręcz nieograniczone – i świadczą o rosnącej desperacji polskich nacjonalistów. Widzą oni, że Holokaust jest tym jedynym odcinkiem polskiej historii, który rezonuje w szerokim świecie i nad którym nie są w stanie uzyskać kontroli” – pisze Jan Grabowski, historyk z Uniwersytetu w Ottawie, autor i współautor wielu prac na temat historii Holokaustu, w tym fundamentalnej pracy zbiorowej „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski” (2018).
Książka, opowiadająca o strategiach przetrwania polskich Żydów w czasie Zagłady, dokumentująca tysiące przypadków współpracy Polaków z Niemcami oraz zbrodni popełnianych na szukających ratunku Żydach, wywołała ataki ze strony prawicy. Jej autorom i redaktorom – prof. Janowi Grabowskiemu i prof. Barbarze Engelking – wytoczono proces cywilny, wspierany przez Redutę Dobrego Imienia, organizację powołaną do walki ze „zniesławieniem narodu polskiego”. Chodziło o pomylenie dwóch osób o tym samym nazwisku w liczącej 2 tys. stron książce. W 2021 roku Sąd Apelacyjny uznał pozew za nieuzasadniony i oddalił go w całości. „Ingerencja w badania naukowe nie jest zadaniem dla sądów” – orzekł sąd.
Tekstem Jana Grabowskiego otwieramy dyskusję o na temat powiązań między polską historiografią a polityką. Czy rzeczywiście, jak twierdzi prof. Grabowski, polscy historycy unikają tematu Zagłady? Czy temat Holokaustu jest traktowany jako marginalny w polskich muzeach? Jak daleko sięga ingerencja państwa w kształtowanie narracji historycznej? I czy zwyciężył już w polskiej historiografii nurt neo-historii, którego celem jest obrona dobrego imienia Polski za cenę historycznej prawdy?
Do tematu będziemy wracali w kolejnych tekstach polemicznych.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Gdybym miał określić największe różnice między pisarstwem historycznym uprawianym w demokratycznym świecie (z naciskiem na Stany i Kanadę, gdzie od ponad trzydziestu lat pracuję jako zawodowy historyk) i w Polsce, to zapewne wskazałbym przede wszystkim kwestię miejsca mniejszości w historiografii, a w drugim szeregu stopień ingerencji państwa w kształtowanie narracji historycznej.
Zacznijmy od mniejszości, definiowanych wzdłuż podziałów etnicznych, religijnych czy seksualnych. Wrażliwość historyczna, o której mowa, przejawia się nie tylko w samym opisie i interpretacji historycznego vécu, czyli wymiaru doświadczenia mniejszości. W równym stopniu jej wyrazem jest gotowość historyka do spojrzenia na historię własnego kraju i społeczeństwa przez pryzmat postrzegania grup marginalizowanych. Jak się okazuje, jest to ćwiczenie stymulujące intelektualnie – tak dla autora, jak i dla jego czytelników.
Zejdźmy jednak z poziomu abstrakcji do konkretnych przykładów.
W znakomitej książce amerykańskiego historyka Williama Hagena „The Anti-Jewish Violence in Poland, 1914-1920” rozdział poświęcony odzyskaniu przez Polskę niepodległości w listopadzie 1918 roku zatytułowany jest: „Polski świt, żydowska północ”. Hagen opisuje na kilkudziesięciu stronach akty przerażających okrucieństw, jakich dopuścili się Polacy (ci w mundurach i po cywilnemu) na bezbronnych Żydach. Mowa jest nie tylko o wielkich pogromach (takich jak pogrom lwowski) lecz również o mordach popełnianych przez Polaków na żydowskich sąsiadach koło Krakowa, pod Żywcem, w wioskach Małopolski i byłego Królestwa.
Hagen opisuje gwałty, spotykające się z aprobatą tłumów, które plądrowały żydowskie mieszkania. Opisuje też działania polskich polityków, dla których życie i zdrowie żydowskich współobywateli nie miało najmniejszego znaczenia, gdy zagrożony był „image” Polski w świecie oraz interes „prawdziwych”, rasowo zdefiniowanych, Polaków. Czy nie warto przynajmniej przez chwilę spojrzeć na odzyskanie niepodległości z perspektywy ludzi bitych, gwałconych i rabowanych tylko dlatego, że urodzili się po „złej stronie” rasowej i religijnej przepaści?
Nie bójmy też spojrzeć na wczesne lata 30. XX wieku – czas, który dyrektor jednego z największych polskich „muzeów pamięci’ dość niefortunnie określił jako „szczególnie pozytywny okres w dziejach Polski”. To właśnie wtedy do kodeksu karnego wprowadzono artykuł o „szkalowaniu dobrego imienia narodu polskiego”. Ten sam paragraf, który w nieco tylko zmienionej postaci do dziś straszy w polskim prawie karnym pod postacią artykułu 133 kk.
Czy nie warto by spojrzeć na ten okres z punktu widzenia Ukraińców z wiosek pacyfikowanych przez polskie wojsko? Żydów, bitych przez endeckich bandytów w salach wykładowych? Czy też kupców, polskich obywateli, którym premier RP Sławoj-Składkowski oświadczył, że nie pochwala, co prawda, przemocy fizycznej stosowanej wobec nich, ale jeżeli chodzi o walkę ekonomiczną – to jak najbardziej!
Siedem stron na Zagładę...
Myśli te przyszły mi do głowy w czasie lektury niedawno wydanego, opasłego tomu pt. „Geschichte Polens, 1939-2015”, pióra cenionego polskiego historyka Andrzeja Friszke oraz politologa Antoniego Dudka. Książka, przeznaczona dla niemieckiego czytelnika, liczy sobie ponad 700 stron i – zgodnie z tytułem – traktuje o prawie stu ostatnich latach historii naszego kraju.
Jako historyk zajmujący się Holokaustem, szczególną uwagę zwróciłem na to, jak autorzy odnieśli się do zagłady polskich Żydów, największej – co podkreślam z całą stanowczością – tragedii w dziejach Polski. W miarę lektury mina mi rzedła: odpowiedzialny za tę część „Geschichte Polens” Andrzej Friszke, pobieżny, „po łebkach”, opis Zagłady zawarł na siedmiu (!) stronach, dodając dwie kolejne na analizę nastawienia polskiego społeczeństwa do tragedii żydowskiej. Nastawienie samych Żydów do wymordowania ich narodu nie wzbudziło już w badaczu większego zainteresowania.
Jeżeli ktoś chciałby udowodnić niemieckiemu czytelnikowi, że Holokaust, w oczach Polaków, w oczach polskich historyków, jest czymś zewnętrznym, wyłączonym poza nawias polskiej historii, to nie mógłby tego zrobić w sposób bardziej przekonywujący, niż autorzy wspomnianej książki. Proporcje są ważne, budują oś narracji, wskazują na wagę, jaką autor przykłada do danego zagadnienia i kierują czytelnika w stronę szczególnie nośnych tematów.
...lub siedem linijek
Jeżeli Zagładzie trzech milionów polskich Żydów, katastrofie o dziejowym znaczeniu, znany historyk piszący w trzeciej dekadzie XXI wieku, poświęca trzy razy mniej miejsca, niż politycznej organizacji polskiego podziemia podczas wojny, mniej miejsca niż wyborowi Karola Wojtyły na papieża czy też zagadnieniu powojennej emigracji, to jest to smutne i bolesne. Ale przede wszystkim jest to symptom znacznie ogólniejszej malaise (choroby – dop. red).
Gdyby się komuś bowiem wydawało, że książka Friszkego i Dudka jest czymś wyjątkowym, to byłby w błędzie. Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć po inne opracowania historii Polski. W 2006 roku, nakładem Wydawnictwa Naukowego PWN ukazała się „Historia Polski, 1914-2005” Wojciecha Roszkowskiego. Historyk, profesor UW, omówieniu Zagłady oświęcił w swej książce pół strony.
Marek Borucki, autor „Historii Polski do 2009 roku” (wydanej w 2009 roku) zdołał to zagadnienie ująć na jednej czwartej strony. A nieocenieni Jan i Małgorzata Żarynowie, autorzy książki „Polskie dzieje” (znów Wydawnictwo Naukowe PWN), sięgnęli po laur pierwszeństwa, omawiając problematykę Zagłady w czterech zdaniach, na siedmiu linijkach! Choć trzeba uczciwie przyznać, że książka Żarynów ukazała się w roku 1998 roku, czyli w okresie, z punktu widzenia badań nad Holokaustem w Polsce, przedpotopowym.
Zjazd historyków bez referatu o Holokauście
Wyłączenie historii Zagłady poza nawias polskiej historii nie ogranicza się zresztą tylko do literatury historycznej. Moi amerykańscy i kanadyjscy znajomi (i studenci) udający się w podróż do Polski, nieraz zadają mi pytanie, o „jakieś szczególnie ciekawe muzeum Holokaustu”, które warto obejrzeć. Trudno mi opisać ich zdumienie, gdy tłumaczę, że w Polsce nie ma żadnego takiego muzeum.
Jeżeli już mowa o muzeach, które „zatrącają tematycznie” o Zagładę, to wykluczenie tematu w sposób plastyczny można prześledzić w Muzeum Historii Polskich Żydów „Polin” (swego czasu nazwanym przez dr Elżbietę Janicką „Ambasadą Polski w Polsce”), gdzie to Polacy z daleka, spoza murów, z aryjskiej strony, bądź też z okna jadącego przez getto tramwaju, zmuszeni są patrzeć na to, jak Niemcy męczą Żydów. Bo Zagłada, jak wiemy, to przecież nie nasz, a niemiecko-żydowski problem...
O tym co dzieje się w głównym nurcie polskiej historiografii, o kierunkach badań, o trendach, o tym co jest istotne dla polskich historyków, najdobitniej świadczą odbywające się raz na pięć lat Powszechne Zjazdy Historyków Polskich wielce zasłużonego Polskiego Towarzystwa Historycznego (PTH), organizacji z ponad stuletnią tradycją.
Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat członkowie PTH wygłosili na Powszechnych Zjazdach setki referatów; zorganizowali setki paneli dyskusyjnych. Omawiano stan badań dotyczących wszystkich epok historii Polski, poruszano wszystkie kluczowe zagadnienia. Wszystkie, z wyjątkiem – raz jeszcze powtórzę – największej tragedii w dziejach Polski, jaką było wymordowanie narodu polskich Żydów.
Kolejny Powszechny Zjazd PTH odbędzie się za dwa lata, w Białymstoku. Wraz z grupą historyków Zagłady zaproponowaliśmy komitetowi organizacyjnemu panel, kilka referatów, poświęconych nowym badaniom z naszej dziedziny. Niestety, w ogłoszonym już programie Zjazdu, zgodnie z długą tradycją, nie znalazł się ani jeden referat poświęcony Zagładzie. Być może na kolejnym Zjeździe, u progu czwartej dekady XXI wieku, cech polskich historyków dojdzie (z prawie stuletnim poślizgiem) do wniosku, że Holokaust jest jednak częścią historii Polski? Nie należy tracić nadziei.
Carte blanche dla IPN
I tu dochodzimy do punktu drugiego, stanowiącego główną różnicę między tym, jak się „pisze historię” w demokratycznym świecie Zachodu i w Polsce. Czyli stopnia ingerencji państwa w kształtowanie dyskursu historycznego oraz reakcji środowiska naukowego na tę ingerencję. W omawianym już programie Zjazdu Historyków, ze zdumieniem zauważyłem dwie oddzielne sesje, dołączone na specjalnych prawach i organizowane przez Instytut Pamięci Narodowej na innych zasadach, niż reszta kongresu.
Krótko mówiąc, PTH objęło swoim patronatem i dało carte blanche instytucji, którą nie waham się określić mianem największego zagrożenia dla polskiej historiografii. Instytucji, którą dwie największe partie opozycyjne uznały za tak głęboko i niereformowalnie skompromitowaną, że zobowiązały się ją zlikwidować, jak tylko dojdzie w Polsce do zmiany władzy.
Zacznijmy od tego, że jednym z ważnych kryteriów odróżniających historyka od urzędników pracujących w IPN (czy też w szeregu innych instytucji, takich jak Instytut Pileckiego czy „muzeach pamięci”, powołanych przez polskie państwo w celu tworzenia i obrony narracji historycznej miłej rządzącym), jest wolny wybór tematów badawczych. Tak jak posłuszni władzy „neo-sędziowie” ferują dziś wyroki oparte o dyrektywy polityczne swoich mocodawców, tak „neo-historycy” posłusznie przyjmują zadania, powierzone im przez przełożonych.
Mobilizacja „neo-historyków”
Nie ma to oczywiście nic wspólnego z pisaniem historii, a wszystko – z zalewającą nas dziś propagandą historyczną i mitologią narodową. Wiosną 2018 roku ukazała się praca zbiorowa „Dalej jest noc” (której byłem współautorem), która spotkała się z niezwykle wrogą, wręcz histeryczną, reakcją władz. W kampanii nienawiści skierowanej przeciwko wszystkim autorom tej pracy, władze uruchomiły kontrolowane przez państwo media, w tym gazety, TVP i Polskie Radio.
Równocześnie zaktywizowano IPN, którego ówczesny dyrektor oświadczył, że w obliczu naszej publikacji Instytut bez zwłoki uruchomi „programy badawcze”, których celem będzie danie odporu wynikom prac niezależnych historyków. I tak też się stało – w ciągu następnego roku do ataków na „Dalej jest noc” oraz jej autorów dołączyli „neo-historycy” z IPN, czy też z Instytutu Pileckiego, ludzie często bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w dziedzinie badań nad Zagładą!
Posypały się pisane na zamówienie przełożonych recenzje, wewnętrzne kolokwia, wystawy, publikacje, a nawet powstało pismo, na którego łamach „neo-historycy” z państwowego nadania mogą głosić w języku polskim i angielskim swoje słuszne poglądy. Środki, jakie polskie państwo jest gotowe rzucić do walki z historią są wręcz nieograniczone – i świadczą o rosnącej desperacji polskich nacjonalistów. Widzą oni, że Holokaust jest tym jedynym odcinkiem polskiej historii, który rezonuje w szerokim świecie i nad którym nie są w stanie uzyskać kontroli.
Dziejopisarstwo w służbie ksenofobii
Zjawisko nie dotyczy wyłącznie badań nad Zagładą. O groźnej roli „neo-historyków” mogą się wypowiedzieć badacze stosunków polsko-ukraińskich lub ci, zajmujący się powojennym podziemiem antykomunistycznym. To też są obszary, na których władza pragnie chronić narodowe mity, choćby miało to się skończyć wyrzuceniem „nieprawomyślnych” historyków z pracy.
Sytuacja na scenie polskiego dziejopisarstwa jest niezwykła – i groźna. Rok w rok stworzone i finansowane przez władze instytucje wpuszczają na rynek „masę literacką i naukową” (o innych formach kształtowania pamięci już nie wspomnę), która w sposób widoczny i zapewne trwały wpływa na pamięć narodową i sprzyja wykształceniu się postaw ksenofobicznych.
Co dalej z neo-historykami?
Próbuję przenieść polski scenariusz na lepiej znany mi grunt naukowy Ameryki Północnej. Instytucje posłuszne partiom rządzącym mogą zapewne i tam powstać. Ale nie wyobrażam sobie akceptacji w świecie naukowym dla ludzi i organizacji, których misja polega na pisaniu historii pod dyktando państwa. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie AHA czy CHA (naszych asocjacji historyków), obejmujących patronatem, wystawiających czek in blanco instytucji w rodzaju IPN, tak jak postąpiło PTH.
Co dalej robić z neo-historykami i ich twórczością? Czy nie warto zastanowić się, jak traktować pisane przez nich prace? Czy przykładem dla polskich historyków nie powinni się stać polscy prawnicy, walczący o ocalenie chwiejącego się systemu sprawiedliwości? Oto tematy, które na pewno warto poddać pod dyskusję w okresie nadchodzących wyborów politycznych.
Historyk, pracuje na uniwersytecie w Ottawie. Badacz Holokaustu, autor i współautor artykułów i prac naukowych m.in. „»Ja tego Żyda znam!«. Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939-1943” (2004), „Zarys krajobrazu. Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942-1945” (2011), „Klucze i kasa. O mieniu żydowskim w Polsce pod okupacją niemiecką i we wczesnych latach powojennych, 1939-1950” (2014). „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski” (2018).
Historyk, pracuje na uniwersytecie w Ottawie. Badacz Holokaustu, autor i współautor artykułów i prac naukowych m.in. „»Ja tego Żyda znam!«. Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939-1943” (2004), „Zarys krajobrazu. Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942-1945” (2011), „Klucze i kasa. O mieniu żydowskim w Polsce pod okupacją niemiecką i we wczesnych latach powojennych, 1939-1950” (2014). „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski” (2018).
Komentarze