0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Najnowszy sondaż cenionej francuskiej sondażowni IFOP wskazuje spadek poparcia o 0,5 proc. dla Emmanuela Macrona i taki sam wzrost poparcia dla Marine Le Pen. Dotychczasowy prezydent utrzymuje pierwszą pozycję, jeśli chodzi o zamiary głosowania w pierwszej turze – 26,5 proc. deklaracji – ale Marine Le Pen zdecydowanie depcze mu po piętach ze swoimi 24 proc.

Od początku wyścigu zdecydowanie poprawiły się również wyniki Jean-Luca Mélenchona (La France Insoumise, radykalna lewica). W styczniu wchodził do wyścigu z poparciem 8,5 proc. Dziś może się poszczycić da razy większym poparciem – 17,5 proc.

Wykres: Politico

Turbokonserwatystkę Le Pen i lewaka Mélenchona może dzielić odległość całego politycznego spektrum, ale równie wiele kwestii ich łączy: populizm, niechęć do NATO, niechęć do Unii Europejskiej, pewnego rodzaju prorosyjskość, bycie „spoza systemu“ (weźmy to w cudzysłów, bo przecież oboje świetnie radzą sobie na francuskiej scenie politycznej od kilkudziesięciu lat).

Od momentu rosyjskiej inwazji ta para zyskała - jak widać na wykresie opublikowanym przez Politico: Le Pen 6 pkt proc. (z 17 na 23 proc.) a Melanchon - 5 pkt proc. (z 12 na 17 proc.). Macron przez chwilę zyskał poparcie (do 3o proc.), ale potem wrócił do 25-26 proc. sprzed agresji Putina.

Kolejna po liberalnym Macronie prosystemowa kandydatka, centroprawicowa Valérie Pécresse, zaczęła wyścig z 16-procentowym poparciem, dziś ma 9 proc. Niewiele więcej niż kolejny populista, nowy na scenie politycznej Éric Zemmour (dziś 8,5 proc., w styczniu 12,5 proc.).

Pozostali kandydaci właściwie zwijają żagle: tegoroczne wybory w zasadzie wieszczą koniec Partii Socjalistycznej na scenie krajowej. Być może utrzyma się w samorządach i regionach, niewykluczone, że merka Paryża Anne Hidalgo, dziś z katastrofalnym wynikiem w sondażach prezydenckich, 2 proc., mimo wszystko utrzyma stanowisko w ratuszu po całkiem sensownym zarządzaniu stolicą w czasie pandemii. Ale na scenie krajowej socjaliści raczej już się nie podniosą.

Wynik kandydata Zielonych, Yannicka Jadota, to stabilne 4,5 proc., o jeden procent mniej niż na początku wyścigu. Jeszcze niedawno niezwykle obiecująca siła proeuropejska i progresywna, obecnie przysiadła. Jednym słowem, we Francji przegrywa system. A to znaczy, że coraz więcej poparcia zdobywa, no cóż, Putin.

Przeczytaj także:

W cieniu wojny

Na początku wojny w Ukrainie wydawało się, że jednak tak nie będzie. Ledwo maskowana prorosyjskość Le Pen, Mélenchona i Zemmoura mogła szokować, choć może najmniej u komunizującego od zawsze i z nostalgią wspominającego czasy lewicowej potęgi światowej Mélenchona. Zemmour co prawda twierdził, że jest solidarny z Ukrainą, ale już w kolejnym zdaniu swojego oświadczenia wobec konfliktu na wschodzie Europy zadeklarował, że przecież winne jest NATO ze swoim nieposkromionym apetytem na rozszerzanie.

Pozostała dwójka nie była aż tak subtelna i NATO obrywało od nich już w pierwszym zdaniu. Le Pen natomiast strategicznie zapomniała o istnieniu Unii Europejskiej i zaproponowała okrągły stół potęg w sprawie Ukrainy – chciała wówczas, by o jej przyszłości zadecydowały Rosja razem ze Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią, Francją i Niemcami, no i może kraje, które z Ukrainą sąsiadują, między innymi Polska. Tyle wygrali na swojej dyplomacji PiS-owcy dygnitarze: francuska kandydatka na prezydenta zaocznie zaprosiła ich do rozbiorowego stołu.

Partia Marine Le Pen, Le Rassemblement National, rozwinęła się dzięki sowitym pożyczkom zaciągniętym w rosyjskich bankach. W 2017 roku czyli w poprzedniej kampanii prezydenckiej Marine Le Pen znalazła czas na wizytę w Moskwie i sfotografowanie się w Władimirem Putinem – oficjalna fotografia figuruje do dziś w ówczesnych materiałach promocyjnych.

Do dziś partia nie zwróciła w całości pożyczki, która powinna była zostać zwrócona do końca 2019 roku, a obecną kampanię opłaca z pożyczek zaciągniętych w banku na Węgrzech.

Co prawda na czas kampanii prorosyjskość RN została przygaszona, jednak Le Pen konsekwentnie opowiada się przeciwko sankcjom, zarówno tym najnowszym, jak i sankcjom nałożonym po aneksji Krymu w 2014 roku. Straszy obniżeniem się „siły nabywczej“ Francuzów, choć akurat Francja ze swoją autonomiczną energetyką atomową nie jest aż tak eksponowana na straty wywołane sankcjami energetycznymi, jak inne kraje UE.

Le Pen pozostaje również otwartą przeciwniczką NATO i w razie wygranej chciałaby wyjścia Francji z Sojuszu i jednoczesnego radykalnego dozbrojenia armii. Być może też renegocjacji porozumień wojskowych z innymi krajami europejskimi. Nie sposób tu nie myśleć o konserwatywnej międzynarodówce, która spotkała się pod koniec zeszłego roku w Warszawie – jeśli Le Pen zainicjowałaby sojusz militarny przeciwko NATO, to po której stronie stanęliby polscy rządzący?

Mateusz Morawiecki, polski premier, już teraz rycersko ruszył z pomocą Marine Le Pen, gromiąc Emmanuela Macrona: „panie prezydencie, ile razy negocjował pan z Putinem? Co pan osiągnął? Ze zbrodniarzami się nie debatuje, zbrodniarzy trzeba zwalczać. Negocjowalibyście z Hitlerem, Stalinem, Pol Potem?“. Chodziło o wysiłki, jakie Macron od początku podejmował, ażeby wynegocjować zawieszenie broni, ewakuację cywili – a może nawet pokój w Ukrainie. Macron umawiał się z Putinem na kolejne telefony i informował Francuzów o swoich działaniach, co zresztą bardzo się podobało (świadczy o tym skok sondaży w marcu). Niestety wszystkie te negocjacje okazywały się nieskuteczne. Jak się wydaje – odwrotnie do PR-owych wysiłków Marine Le Pen, aby odżegnać się od swoich dawnych i obecnych związków z Rosją, które udały się na tyle, że jak dotąd nikt nie wyśmiał Morawieckiego – negocjacje z Hitlerem czy Pol Potem to jedno, ale pożyczanie od niego pieniędzy? Dajcie spokój.

Skądinąd na tle śmiałych propozycji w kwestii zbrojeń rzucanych przez konkurentów Emmanuel Macron wydaje się dość powściągliwy. W 2018 roku przeprowadził ustawę o programie wojskowym, utrwalając wydatki na obronność na poziomie 2 proc. PKB rocznie – ok. 23 mld euro – jednak w tym roku wydatki wzrosną do 41 mld euro. Tymczasem Le Pen chciałaby wydawać na zbrojenia co najmniej 55 mld euro rocznie, a Valérie Pécresse utrwalić próg wydatków na poziomie co najmniej 3 proc. PKB, czyli ok. 35 mld euro co roku. Przypomnijmy, że próg wydatków 2 proc. PKB to standard NATO na czas pokoju – tyle wydajemy także my: w tym roku 57,78 mld złotych, czyli około 2,1 proc. PKB Polski.

Siła nabywcza i emerytury

Ale Emmanuel Macron zamierza również przeprowadzić reformę systemu emerytalnego, która zjednoczyłaby mnóstwo mniejszych reżimów w jeden gigantyczny fundusz. Oznaczałoby to stworzenie rezerwy finansowej, po którą rząd mógłby się zwrócić w skrajnym przypadku, gdyby wojna zawitała w obszarze Unii.

Francuzi bronią się przed reformą.

Jej ogłoszenie pod koniec 2019 roku spowodowało strajki i paraliż całego kraju. W kontekście lockdownu Macron zapowiedział wycofanie się z planów zmian. Niedawno jednak reforma emerytalna wróciła na agendę i właściwie spadek poparcia, który Macron notuje na ostatniej prostej, wynika właśnie z tej zapowiedzi. Prezydent wie jednak, że między populistycznym zwrotem w kraju, wojną na obrzeżach Unii i zachodzącą już za kulisami rekonstrukcją struktury europejskiej, nie może sobie pozwolić ani na to, by reformę wyciągnąć jak z kapelusza w środku swojej drugiej kadencji. Jego zwycięstwo musi się łączyć z przyzwoleniem na przeobrażenie Francji, a nie z przygotowaniami na wojnę domową, z jaką musiałby się liczyć, gdyby nie uzyskał zawczasu poparcia obywateli dla ruchu, który uznaje za niezbędny.

Niestety, wszystkie wyliczenia pokazują, iż reforma emerytalna uderzy w siłę nabywczą większości francuskich pracownic i pracowników. A siła nabywcza to ostatnio wyborczy fetysz, dodatkowo uwidoczniony przez inflację.

W marcu we Francji ceny wzrosły o 4,5 proc. w porównaniu z tym samym miesiącem zeszłego roku. Do tego, tak jak wszędzie, również we Francji od lat pogłębiają się nierówności. Od kryzysu strefy euro w 2008 roku, z którego nominalnie Francja wyszła za prezydentury François Hollande’a (2012-2017), większości obywateli nie udało się odzyskać poczucia, że panują nad swoim budżetem. Stąd popularność Żółtych Kamizelek w 2018 i 2019 roku czy wszechobecne rozczarowanie dotychczasowym systemem – zarówno partyjnymi molochami, przede wszystkim Partią Socjalistyczną, ale również pikującą dziś w sondażach centroprawicą Les Républicains.

Między innymi bilionowy biznes turystyczny sprawia, że Francja, która jeszcze kilkanaście lat temu była bastionem niezależnej kultury, dziś wypycha młodych bobos (czyt. bourgeois-bohème, elity mieszczaństwa i kultury), swoich przyszłych luminarzy, już nawet nie na przedmieścia Paryża, ale do regionów.

Problem jednak w tym, że Francja jest państwem scentralizowanym i wszystko, co istotne, nadal wydarza się w Paryżu.

A że na mieszkanie w Paryżu mało kogo już stać, coraz więcej decydentów wywodzi się nie z elit intelektualnych, a finansowych.

Do władzy dochodzą więc ludzie na wejściu obarczeni przede wszystkim zobowiązaniami wobec własnego środowiska, a przede wszystkim coraz bardziej oderwani od realiów życia zwykłych obywateli (sam Macron, zanim objął stanowisko ministra gospodarki w rządzie Manuela Vallsa za prezydentury Hollanda, był bankierem na wysokim stanowisku w Société Générale).

Wielu Francuzów z coraz większą sympatią patrzy na populistów, którzy winą za zmianę poziomu życia obarczają Europę i wymuszaną przez nią konkurencję z krajami takimi jak Polska.

Widmo „polskiego hydraulika“ wraca dziś choćby pod postacią taniej żywności z importu, która ma uderzać np. w szlachetne francuskie tradycje hodowli bydła. Zrzucanie winy na Europę jest łatwiejsze niż walka z nierównościami w kraju, zgubnymi dla tkanki miejskiej skutkami masowej turystyki czy „parkowaniem pieniędzy“ w nieruchomościach, co zaburza i tak kruchy ekosystem, windując ceny mieszkań do poziomu, któremu coraz trudniej sprostać, mieszkając i pracując w tym samym mieście. Jak wiemy z doświadczenia, populiści, jeśli w ogóle na to coś poradzą, to będzie to rozwiązanie tylko na chwilę. Ale przynajmniej nie mówią ludziom zaciągającym kolejne kredyty, że wszystko jest OK.

A co z imigracją?

W odróżnieniu od lat poprzednich kwestia migracji nie wydaje się kluczowa w tych wyborach. Albo może po prostu wszystko zostało już powiedziane? Tylko Éric Zemmour, jedyny kandydat, którego kampania w znacznej mierze opierała się na kwestii imigrantów, próbował narzucić ton w tym obszarze, proponując, między innymi utworzenie odrębnego ministerstwa do spraw repatriacji imigrantów.

Wiadomo jednak, że sytuacja przybyszy nie jest ciekawa. Emmanuel Macron, który w okresie pandemicznego zamknięcia zlecił likwidację paryskich obozowisk bezdomnych przybyszy, w ostatnich miesiącach zabrał się za zamykanie meczetów, na przedmieściach stanowiących często główny ośrodek integracji dla młodych pokoleń nieetnicznych Francuzów.

Licząc do trzeciego tygodnia marca, Francja przyjęła około 26 000 uchodźców z Ukrainy. Na podstawie po raz pierwszy uruchomionej dyrektywy UE z 2001 roku o standardach tymczasowej ochrony wysiedleńców aplikujące o pozwolenie na pobyt i pracę osoby z ukraińskim obywatelstwem dostają je praktycznie od ręki, co tym mocniej podkreśla podział na kategorie „dobrych“ i „złych“ przybyszy.

Dla większości kandydatów taki stan rzeczy jest jak najbardziej do zaakceptowania – na ich tyle wyróżnia się Jean-Luc Mélenchon, który chciałby m.in. uprościć procedury przyjmowania, poluzowania kryteriów i likwidacji Frontexu.

Co ciekawe, w tej kwestii kandydat skrajnej lewicy zaczął przeczyć swojej własnej historii – w poprzednich kampaniach prezydenckich, w 2012 i 2017 roku, opowiadał się za przyznawaniem okresowego pozwolenia na pracę, ale zdecydowanie oponował przeciwko „permanentnej przeprowadzce połowy świata“ do Francji. Zwrot programowy u Mélenchona wynika z chęci przekonania do siebie twardych wyborców tradycyjnej lewicy, która od zawsze optowała we Francji za gościnnością – do spadku popularności Socjalistów przyczyniły się w znacznym stopniu zamachy terrorystyczne, które interpretowano na tle etnicznym, ale impuls przyjmowania i gościnności wobec przybyszy wciąż utrzymuje się u co najmniej kilkunastu procent obywateli wieloetnicznej Francji, co stara się skapitalizować wyga lewicowego populizmu.

Co w drugiej turze?

Bez względu na nadzieje Jean-Luca Mélenchona, nie należy się nastawiać na niespodzianki – do drugiej tury najprawdopodobniej przejdą Emmanuel Macron i Marine Le Pen.

W porównaniu do poprzednich wyborów sondażowy dystans między nimi mocno się skurczył, a co więcej, po raz pierwszy w takim stopniu kwestionowany jest niepisany mechanizm „pożytecznego głosu“, społecznej mobilizacji na rzecz „rozsądnego kandydata“ i przeciwko nacjonalistom.

Antysystemowa Le Pen może zgarnąć głosy Érica Zemmoura, który dla prawicy zmobilizował głosy wielu imigrantów i ich potomstwa, i przynajmniej część głosów Mélenchona. Nie jest oczywiście wykluczone, że tradycyjny elektorat tego ostatniego częściowo odpłynął do Zemmoura, a obecne poparcie JLM zawdzięcza osieroconym lewicowcom – w takim wypadku Le Pen nie będzie miała czego szukać na lewym skrzydle.

Tak czy inaczej, głosy antysystemowe sumują się do lekko licząc czterdziestu kilku procent i to znajduje odzwierciedlenie w projekcjach wyników drugiej tury, 52 proc. dla Macrona i 48 proc. dla Le Pen. Czyli niepokojąco blisko.

;

Udostępnij:

Agata Czarnacka

Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.

Komentarze