0:00
0:00

0:00

Francja jest europejskim liderem, gdy o chodzi wykorzystanie własnej energii nuklearnej. Dzięki niej może do pewnego stopnia być niewrażliwa na obserwowany obecnie w Europie radykalny wzrost cen gazu i niebezpiecznie niski stan rezerw tego surowca. (Tę sytuację tłumaczy się z kolei odbiciem światowej gospodarki po covidowym szoku, nadmiernym uszczupleniem europejskich zapasów gazu w ubiegłym sezonie oraz niemożnością polegania na zwiększonych dostawach z Rosji).

Co prawda, energia jądrowa odpowiada we Francji za mniej niż połowę (42 proc.) całkowitego zaopatrzenia w energię. Ale to i tak znacznie więcej niż gaz ziemny (18 proc.) i ropa naftowa (28 proc,). Dla porównania, w Niemczech te dwa ostatnie surowce odpowiadają za 34 proc. i 43 proc. zaopatrzenia w energię. W wartościach absolutnych, Niemcy potrzebowały w 2020 roku dwa razy więcej gazu ziemnego niż Francja. A we wschodniej części UE są kraje, które od dostaw gazu ziemnego (zwłaszcza z Rosji) zależą jeszcze bardziej niż Niemcy.

Przeczytaj także:

Szczodre państwo

A jednak – mimo bezpiecznika, jakim jest dla Francji własna energia jądrowa – wzrost cen energii elektrycznej jest także w tym kraju nieunikniony. W grę wchodzą bowiem jeszcze inne czynniki, takie jak przerwa w pracy niektórych reaktorów oraz wzrost cen europejskich uprawnień do emisji CO2 (także pośrednio związany z rosnącymi cenami gazu).

Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, francuski regulator oszacował niedawno wzrost cen energii elektrycznej na 45 proc. począwszy od lutego tego roku. To byłby nie lada szok dla przemysłu i gospodarstw domowych we Francji.

Rząd Jeana Castexa dwoi się i troi, żeby do tego nie dopuścić. Minister gospodarki wprowadził w tym miesiącu ograniczenia taryfowe, w wyniku których ceny energii dla wszystkich konsumentów nie mogą wzrosnąć o więcej niż średnio 4 proc. w 2022 roku.

Aby to stało się możliwe, rząd zobowiązał firmę EDF (głównego dostawcę energii we Francji), aby ta zwiększyła odsprzedaż energii jądrowej swoim konkurentom po preferencyjnych cenach. Rząd wprowadził również rozwiązania uzupełniające. Częściowo zamroził ceny gazu na poziomie z listopada 2021 roku. Zapewnił także czeki energetyczne dla gospodarstw domowych o najniższych dochodach.

Niektóre z tych rozwiązań wzbudzają pewne kontrowersje. W ubiegłym tygodniu pracownicy EDF zorganizowali strajk przeciwko wymogowi odsprzedawania energii po zaniżonych cenach – bo ten w praktyce oznacza, że EDF musi wziąć na siebie wzrost cen energii.

Z kolei część ekspertów wytyka rządowi, że stosuje rozwiązania awaryjne (i kosztowne dla budżetu), gdy tymczasem obecna sytuacja była do przewidzenia.

Trudno jednak uniknąć wrażenia, że z punktu widzenia konsumentów liczy się przede wszystkim efekt finalny, jakim jest tylko nieznaczny wzrost cen energii. A że ci konsumenci są jednocześnie wyborcami, wygląda na to, że Emmanuelowi Macronowi udało się, na tę chwilę, rozbroić jedną z najgroźniejszych min na jego drodze do reelekcji. Jego rywalom niezwykle trudno jest urzędującego prezydenta atakować na tym polu.

Byłoby pewnie inaczej, gdyby – mimo wysiłków utrzymania cen energii w ryzach – rozkręciła się we Francji inflacja. Jeden z niedawnych sondaży wskazywał na to, że siła nabywcza pozostaje dla Francuzów troską numer jeden – o wiele ważniejszą od migracji, środowiska, a nawet pandemii. Wygląda jednak na to, że to troska na wyrost. Zgodnie z szacunkami Komisji Europejskiej, w grudniu 2021 roczna inflacja wyniosła we Francji 3,4 proc., a to jeden z najniższych wyników w całej strefie euro.

Droga środka

Ceny energii to jedna sprawa – a inną, znacznie szerszą, jest polityka energetyczna. Ta też jest tematem trudnym dla konkurentów urzędującego prezydenta. Macron bowiem w sprawach energetycznych zajmuje wygodną pozycję na przecięciu głównych osi krajowej debaty, a zarazem jest niezwykle skuteczny na poziomie europejskim i międzynarodowym.

Za jego kadencji Francja wcieliła się w rolę jednego z globalnych liderów w walce ze zmianami klimatu, czego widomym znakiem są Porozumienia Paryskie z 2015 roku. To również dzięki staraniom, między innymi francuskiego rządu, energia jądrowa została niedawno uznana przez Komisję Europejską za pomocną na drodze do transformacji niskoemisyjnej – a tym samym zasługującą na wsparcie finansowe (choć UE nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji w tej kwestii).

Z politycznego punktu widzenia kluczowe wydaje się to, że – w swojej polityce energetycznej – Macron skutecznie łączy cechujące francuskie społeczeństwo przeciwieństwa. Dostrzega potrzebę rozwoju energii odnawialnej z jednej strony i dalszego polegania na energii jądrowej z drugiej.

To zgodne jest z wnioskami raportu, opublikowanego kilka miesięcy temu przez RTE (francuskiego operatora systemu przesyłu energii elektrycznej). Wskazane są tam różne scenariusze transformacji energetycznej kraju w perspektywie 2050 roku. Co jednak najważniejsze, każdy z nich wymaga zarówno energii odnawialnej jak i energii jądrowej; różnią się tylko proporcjami.

To zatem jeden z tych przypadków, gdy postawa „i jedno, i drugie” (fr. en même temps), z której słynie Macron, sprawdza się w praktyce. Urzędujący prezydent może przedstawiać się jako polityk bardziej w tej kwestii rozsądny i wiarygodny – zarówno od polityków prawicy, którzy jednostronnie hołubią atom (a demonizują wiatraki); jak i od części lewicy, która chciałaby stawiać wyłącznie na odnawialne źródła energii.

Temat na później

A jednak to wszystko nie oznacza jeszcze, aby Macron był w sprawach energii zupełnie teflonowy. Póki co, skutecznie radzi sobie w doraźnym reagowaniu na wzrost cen prądu. Gdyby jednak na rynku energii miało dojść do poważniejszego szoku (np., gdyby Rosja wstrzymała dostawy gazu ziemnego do Europy na wiele lat), wówczas znacznie trudniej będzie mu ochronić francuskich konsumentów przez jego konsekwencjami.

Podobnie, gdyby z rozmaitych powodów ceny energii miały pójść we Francji w górę, trudno będzie mu uchronić się przed wzmożoną krytyką. Można się spodziewać, że Francuzi staną się wówczas bardziej krytyczni wobec Europejskiego Zielonego Ładu – zwłaszcza gdyby podobny ferment miał się wzmocnić także w innych państwach członkowskich. A w takim wypadku Macron ucierpiałby szczególnie, bo to on jest w tej chwili frontmanem proeuropejskości à la française.

W dłuższym okresie, na krytyce unijnej polityki klimatycznej mogą skorzystać politycy prawicy i skrajnej prawicy. Nieprzypadkowo temat ten starają się na naszym podwórku zagospodarować politycy Solidarnej Polski.

Polityka energetyczna jest już teraz coraz częściej elementem polityki tożsamościowej, nie tylko w Europie, także w Ameryce. Suwereniści cenią w Polsce węgiel, we Francji atom – w obu krajach odżegnując się od miejskich elit spod znaku „cyklistów i wegetarian”.

Co znamienne, nawet ta wyjątkowa, mogłoby się wydawać, zbitka słowna ma nad Sekwaną swój odpowiednik: wyborcy prawicy śmieją się z „bobo, bio, vélo” (czyli hipsterów jeżdżących na rowerach i kupujących wyłącznie żywność bio).

Warto też pamiętać, że ruch żółtych kamizelek (fr. gilets jaunes) zrodził się z oporu przeciwko podwyżkom cen benzyny, argumentowanym przez rząd potrzebą ograniczenia emisji. A tamte protesty ukazały głęboką różnicę w stylach życia pomiędzy co najmniej dwiema Francjami; przeciwstawiły wielkie miasta i prowincję, uczniów z pierwszej i z ostatniej ławki.

Energia – jako element wojny kulturowej i ideologicznej, a nie tylko chłodnych rozważań ekonomicznych – to zatem potężny oręż polityczny na najbliższe dekady. Jeśli jednak Marine Le Pen, Éric Zemmour lub Valérie Pécresse chcą w kwietniu tego roku wygrać wybory, to raczej muszą szukać szczęścia tam, gdzie Emmanuel Macron jest bardziej podatny na zranienie.

;
Paweł Zerka

Ekspert (Policy Fellow) w paryskim biurze Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) - https://ecfr.eu/profile/pawel_zerka/

Komentarze