0:00
0:00

0:00

"Żaden mur, żaden płot nie powstrzyma osób, które chcą ratować swoje życie i zdrowie. Ta dramatyczna konstrukcja, ten symbol nieprawości, okrucieństwa, jest podkopywany, przechodzony górą, a ponoć także przecinany" - pisze lokalna aktywistka o pseudonimie Marianna [imię i nazwisko znane redakcji], autorka cyklu "Dziennik Marianny". I opisują jedną z akcji pomocy uchodźcom z ostatnich dni.

Pierwszy odcinek „Dziennika Marianny” opublikowaliśmy 8 października 2021 roku. Marianna mieszka na Podlasiu i razem z grupą przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią obywatelską działalność ratunkową. W kolejnych – nazwijmy je tak – akcjach humanitarnych próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią uchodźców – mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski. Wszystkie odcinki Dziennika Marianny – czytaj tutaj

Na Podlasiu stanął mur. A raczej płot. Wysoki na 5 metrów. Wije się przez podlaskie pola i łąki, podlaską puszczę, stoi na granicy podwórek. Z daleka wygląda jak nieduży płotek, z bliska przytłacza".

Przeczytaj także:

Podkopywany, pokonywany górą, przecinany

Władze nsa czele z Morawieckim i Błaszczakiem odtrąbiły ukończenie płotu, dumne i blade, że już żaden cudzoziemiec się nie przestanie przez tę zaporę. Czy aby na pewno? Wczoraj [3 lipca - red.] dostaliśmy prośby o pomoc od ponad 50 osób, od jakiegoś czasu ta liczba stale rośnie. Mur kosztował co najmniej 1,6 mld zł (350 mln euro), a nie stanowi bariery dla ludzi, uciekających przed wojną, głodem, przemocą, dramatyczną codziennością.

Żaden mur, żaden płot nie powstrzyma osób, które chcą ratować swoje życie i zdrowie. Ta dramatyczna konstrukcja, ten symbol nieprawości, okrucieństwa, jest podkopywany, przechodzony górą, a ponoć także przecinany.

Choć nie obowiązuje już strefa, służby nadal prześladują osoby sprzeciwiające się okrucieństwu na granicy. Pierwszego lipca w Białowieży grupa osób spotkała się z okazji „końca strefy zakazu przebywania” czy raczej ograniczenia jej obszaru (bo do granicy nadal nie można podejść, teraz tablice jednak odgradzają „tylko” teren 200 metrów od linii granicy) oraz zaprotestować przeciwko powstaniu muru.

W miasteczku nadal jest mnóstwo wojskowych, policji, jednak to nie wystarczyło.

Niedużej grupce osób, które się spotkały na proteście, policja przydzieliła tajniaków.

Z kamerkami, filmujących wszystko i wszystkich (także rejestracje zaparkowanych samochodów), z bliska i z daleka, usiłujących wmieszać się w tłum i udających dziennikarzy. Nieudolnie, bo z kajdankami, wystającymi ze zwisających w kroku spodni…

Niby strefa się skończyła, ale nadal nawet zwykli turyści, oglądający z wieży widokowej zachód słońca, są wypytywani przez agresywnych żołnierzy, co robią w tym miejscu, posądzani o nagrywanie ich, zastraszani.

Cały czas dostajemy prośby o pomoc i ruszamy na ratunek.

O 02:30 budzi mnie pikanie telefonu

W lesie tuż przy granicy jest grupa trojga dorosłych z pięciorgiem dzieci. W nocy nie ma kto do nich pojechać. Zasypiam niespokojnie.

Umówiliśmy się w pobliskim miasteczku o 08:00 rano, tuż pod sklepem. Kolejną dobę spałam tylko 3 godziny. Mamy 4 plecaki, w tym 1 lekki, który Mateusz bierze na brzuch jako drugi. Idzie tak, nie widząc, co ma pod nogami, ale zaskakująco dobrze sobie radzi, to ja – jak zwykle – ciągle się przewracam. Na mapie nasz teren wygląda jak zwykły las. Wiemy jednak, że to wzgórza i wąwozy. Wspinamy się więc i schodzimy, przedzieramy się przez krzaki, schylamy, przechodząc koło otwartego pola. Tym razem idziemy przez pole kwitnących poziomek. – Muszę tu wrócić, jak dojrzeją – myślę. Wiem jednak, że pewnie nie wrócę, chyba że znowu będą tu ludzie.

Po niedługim czasie docieramy do miejsca, w którym ma być nasza grupa. Tuż obok jest pilarz – słyszymy dźwięk piły, obok stoi traktor. Chwilę szukamy grupy. W końcu jest. Na ziemi leży na brzuchu czterolatek. Śpi niespokojnie. Obok siedzi dziewięcioletnia dziewczynka w koszmarnie brudnej kurtce, z przepięknym uśmiechem, którym obdarza mnie za każdym razem, kiedy na nią patrzę. Kiedy zobaczę ten uśmiech po raz kolejny, zrozumiem, że to wyuczone zachowanie – mała już wie, że w tym koszmarnym świecie za taki uśmiech można dużo dostać. Przy dzieciach siedzi kobieta. Ma piękną, ale wymęczoną twarz. Obok mężczyzna, jej mąż. Dalej kolejny chłopiec – może ze dwanaście lat, drugi mężczyzna, tulący śpiącego trzylatka okrytego kurtką i folią, oraz starszy nastolatek. Odosobniony, onieśmielony, trochę naburmuszony.

Tuż przed przyjazdem do grupy byłam w sklepie. Dostaną więc nie tylko konserwy, batony energetyczne i zupę ze słoika, ale także świeże drożdżówki, soczki marchewkowe, jajka z niespodzianką, żelki i banany. I jednego pluszowego zająca z siatką czekoladowych jajek w garści. Ten zając stanie się potem kością niezgody między dziewczynką a jej młodszym bratem, ale na razie wywołuje szeroki uśmiech. Rozdajemy część ubrań, przygotowujemy samogrzejące się dania. To taka magia w puszce – wystarczy wbić szpikulec w kilka miejsc, żeby jedzenie po chwili zaczęło się niemal gotować.

Jednocześnie jesteśmy bardzo niespokojni – tuż obok w końcu jest pilarz. Sugerujemy grupie przeniesienie się dalej. Pakujemy z powrotem rzeczy do plecaków i przechodzimy pod świerki.

Najmłodszy chłopiec zgadza się, żebym go niosła na biodrze. Uśmiecham się do niego, pokazuję zdjęcia na telefonie (moje dzieci, małe kózki, kolorowe koguty).

Ale on cały czas jest sztywny ze strachu

Staram się iść tuż obok jego ojca, żeby bał się mniej. W końcu trochę się rozluźnia, ale dalej odwraca ode mnie głowę. Chowamy się pod świerkami i próbujemy ustalić, co dalej. Grupa jest w bardzo niebezpiecznym miejscu. Mateusz i Staszek powinni wracać do pracy, ja z kolei właśnie dostałam informację, że Rasha, kobieta, u której byłam 2 dni wcześniej, prosi o pomoc. Odpisuję, że jak tylko skończymy tę interwencję, ruszę na południe. Będę miała do przejechania ponad 75 km i kilka kolejnych do przejścia.

Patrzymy na rodzinę, na jej plecaki, na dwoje (na razie!) dzieci, które trzeba nieść. I na dystans, który już dziś przeszli. – Idziemy z nimi – decydują koledzy. Rashy będzie musiał pomóc ktoś inny.

Mateusz dzwoni i wydaje dyspozycje swoim pracownikom. Kuca pod świerkami i mówi, ile i czego mają przygotować. Brzmi to kuriozalnie. I pokazuje, jak wygląda teraz nasze życie.

Staszek miał dojechać do pracy, a potem odebrać żonę i dzieci. Znów tego nie zrobi, choć się zarzekał, że na pewno się uda.

Ja już w zasadzie nie mam pracy, a dzieci mają opiekę, więc w sumie nie muszę się spieszyć, bo nie mam do czego wracać. To dobrze czy wręcz przeciwnie – bardzo źle? W tym momencie to wszystko się nie liczy. Liczą się „nasze” dzieci w lesie. Dzielimy się rzeczami do niesienia. Chłopczyk już nie chce, by niósł go ktokolwiek poza tatą, biorę więc plecak taty, choć ten się zarzeka, że da radę. Uśmiecham się do niego. Zawsze tak jest. Proszą o pomoc, bo muszą, ale tak bardzo chcą poradzić sobie sami, a potem zadbać także o nas. Żebyśmy my nie byli głodni, żebyśmy nie nieśli za dużo, żeby gałęzie nie smagały nas po twarzach.

Tata ma przez ramię przewieszony szalik, na nim sadza synka. Nosiłam tak kilka razy dziecko przez kilkaset metrów i był to był koszmar. Przeklinam w duchu bajzel w letnim magazynie, przez który nie znaleźliśmy nosideł.

Ruszamy. Każdy z ojców niesie swoje najmłodsze dziecko, my dźwigamy plecaki, kobieta ma mały plecak, starsze dzieci też coś niosą. W sumie jest nas dziesięcioro, duża grupa. Staramy się być cicho, ale nie zawsze się to udaje. Kiedy tylko się zatrzymujemy, wszyscy natychmiast padają na ziemię.

Na jednym z postojów średni chłopiec prosi o opatrzenie mu nóg. Ma bąble i obtarcia. Opatrujemy je, kiedy dziewczynka też zdejmuje buty.

Staram się nie okazać przerażenia na widok jej nóg

Są biało-żółte, pokryte stwardniałą skórą, bolą przy każdym dotknięciu. To tzw. stopa okopowa, widziałam ich wiele, ale jeszcze nigdy u dziecka.

Myjemy stopy obojgu dzieciom, smarujemy tłustą maścią i zakładamy skarpetki. Chłopiec idzie dalej sam, dziewczynce nie zakładamy butów, a Mateusz bierze ją na barana. Rodzice się wzbraniają, chcą nieść ją sami, ale patrzę na nich ze zmarszczonymi brwiami (i z uśmiechem) i mówię, że nie ma dyskusji. To wyjątkowa grupa – przewodzi jej drobna kobieta o cichym głosie, a słuchają mnie, a nie – jak zazwyczaj – chłopaków. Idziemy dalej. Mateusz niesie duży, ciężki plecak i dziewięciolatkę, Staszek, też z plecakiem, nas prowadzi, ja staram się pilnować, żeby grupa się nie rozproszyła.

Jest południe, środek dnia, więc wydaje nam się, że nie powinno być dużo ludzi w lasach. Jednak po jakimś czasie natykamy się na kolejną osobę ścinającą drzewa. Wycofujemy się i trafiamy na polanę, pełną sasanek. Są ich dziesiątki, setki, tysiące. Chcemy zrobić tu postój. Siadamy w tych sasankach, ale po chwili obłażą nas dziesiątki, setki, tysiące czerwonych mrówek. Zrywamy się na równe nogi i przenosimy w bezpieczniejsze miejsce. Jesteśmy na skraju lasu, tuż obok pola ze wschodzącym żytem, ciągnącego się w poprzek wzgórza. Widok jest przepiękny, a miejsce w miarę bezpieczne – raczej nikt nie ma powodu się tu szwendać. Dziewczynka chce już iść sama, ale jeszcze się na to nie zgadzamy. Dopiero na następnym postoju, na którym już wszyscy cykamy sobie fotki, jak najlepsi kumple na wycieczce, dajemy jej suche buty i pozwalamy iść samej.

Idziemy już kilka godzin, a przed nami jeszcze kawał drogi. Zabieramy kobiecie plecak, próbujemy też pomóc tacie niosącemu synka w szaliku. Mężczyźnie pot spływa po nosie, skrzy się na łysiejącej głowie. Chłopiec jednak nie chce dać się nieść nikomu innemu, wtula się w tatę, a ten cierpliwie go przytula. Przechodzimy kolejne wąwozy, wspinamy się na kolejny stok.

Jakiś czas idę pierwsza, schodzę szybko ze stromego wzgórza i nagle staję jak wryta – tuż obok mnie stoi mężczyzna z maczetą.

Mateusz, który pierwszy go zobaczył, cofa naszą grupę pod górę, ale już za późno, mężczyzna widział nas wszystkich. Przez głowę przelatują mi myśli. Zostaję na dole i jestem bardzo miła. Mężczyzna ścina leszczynę na tyczki do pomidorów, rozmawiamy więc o pomidorach. I o pogodzie.

Oglądam maczetę. Jest ostra jak brzytwa

Mężczyzna patrzy pod górę i widzi grupę chowającą się na stoku. Przygląda się, ciekawy, ale nie czuję w nim niechęci. Raczej obawę, może strach. Rozmawiamy jeszcze chwilę, w końcu mężczyzna odchodzi.

– Nie będzie pan nigdzie dzwonił, prawda? – ni to pytam, ni to stwierdzam, ni to błagalnym, ni to stanowczym tonem. – Nie będę, może się pani nie martwić – odpowiada odchodząc.

Doganiam go jeszcze i pokazuję dzieci na zdjęciach. Patrzy na jedno i nie chce widzieć już nic więcej. Odchodzi jeszcze szybciej. Chyba jemu też nie mieści się to wszystko w głowie. Macham do naszej grupy, która schodzi na dół po stoku, przerażona. Chcą uciekać, ale przecież nie mają już siły. Idziemy dalej, aż w końcu docieramy do bezpiecznego miejsca.

Wszyscy są bardzo zmęczeni, powoli kończy się woda. My musimy już iść. To bardzo trudne. Dzieci już się ośmieliły, najstarszy chłopak śmieje się i rozmawia ze mną na migi. Staszek jako pierwszy odchodzi od grupy.

Przechodzi jakieś 100 metrów i prawie wchodzi na idących ścieżką żołnierzy

Szybko pada na ziemię i przykrywa się płachtą maskującą, którą miał w jednej z apteczek. Wcześniej trochę się śmiałam, jak ją upychał, teraz podziwiam jego przezorność. Pisze do nas spod tej płachty. Żołnierze go usłyszeli, ale chyba za bardzo się bali, żeby zareagować.

Rzucają tylko patykami w stronę miejsca, gdzie się chowa. I śmieszno, i straszno.

On ich nie widzi. Leży tam długo, a my w tym czasie tłumaczymy grupie, że ma być idealnie cicho. Są przerażeni.

W końcu Staszek prosi swojego kuzyna, żeby „przypadkiem” przejechał się po lesie i sprawdził, czy żołnierze jeszcze tam są. Kuzyn jest niezawodny – szybko się zjawia i sprawdza teren, a potem zabiera Staszka ze sobą. Ja nie mam pomysłu, co dalej, ale zaciskam zęby i żegnam się z grupą, obiecując, że jeszcze dziś wrócę, choćby po to, żeby sprawdzić, czy żołnierze się znów nie pojawili.

Wychodzimy z lasu i wracamy. Mateusz i Staszek jadą do domu, a ja ruszam załatwić jakąś sprawę i proszę Danutę, żeby przywiozła mi rzeczy, telefon i kartę sim dla ojca z synami.

Danuta przyjeżdża z przyjaciółką Leną, która nie wie za wiele o tym, co się dzieje na granicy. Teraz razem próbują skonfigurować telefon, ale karta, którą mają, nie działa, dostałyśmy przeterminowaną. Złe jak osy jedziemy do Basi po inną kartę, a potem ruszamy do lasu. Danuta przywiozła z magazynu śpiwory, karimaty i płachty do zbudowania namiotu. Bierzemy to wszystko i jedziemy. Jest już zupełnie ciemno. Dojeżdżamy prawie na miejsce, a Lena pyta, czy iść ze mną. – "Jasne – odpowiadam – będzie mi raźniej”. Jakieś 10 minut szukamy grupy. Niby tu już przecież byłam, ale teraz nie widać praktycznie nic, jest zupełnie ciemno.

Wysyłam wiadomości do matki, ona zamiast mi odpisać, czy mnie słyszą (wołam ich szeptem) pisze, że jest im zimno, są głodni i mam ich ratować. Rozumiem ją, ale jednocześnie czuję, że zaczyna wymuszać na mnie pomoc.

W końcu ich znajdujemy.

Siadamy wśród nich, z trudem w ciemnościach rozróżniam kształty ciał

Próbujemy rozmawiać, dzwonię do tłumacza i proszę go, żeby się dowiedział, jaka jest sytuacja. To jego rodacy, powinno być w miarę łatwo. Ojciec czyta poruszając ustami, jakby sylabizował (czy w ogóle można sylabizować po arabsku…?).

Tłumacz mówi: „Wiesz Marianna, on nie jest głupi z wyboru”. Śmieję się, chowając twarz w dłoniach. A tłumacz dodaje: „Wychował się w bardzo złej okolicy, pewnie prawie w ogóle nie chodził do szkoły”. Daję ojcu działający telefon i rzeczy do spania.

Lena siedzi na ziemi i nie może przestać się dziwić. Przyjechała kilka godzin wcześniej na Podlasie i choć teoretycznie wiedziała, co tu się dzieje, zobaczenie na własne oczy ludzi śpiących w lesie jest ponad jej możliwości pojmowania. A w sumie ich „niezobaczenie”, bo w nikłym świetle telefonu, przez który rozmawiamy z tłumaczem, widzi tylko dwójkę, a ja ją przekonuję, że jest ich ośmioro. Razem liczymy nogi, ale nie wszystkie da się zobaczyć.

W trakcie rozmowy ojca z tłumaczem, zastanawiamy się z Leną, czy kiedy się śmiejemy, nasi ludzie mogą pomyśleć, że to z nich. „Mogą – mówię – ale przecież my też potrzebujemy jakiejś odrobiny normalności…”.

Opowiadam Lenie, jak wiele miesięcy temu zapytałam Ibę, którego w kotłowni ukrywali ludzie z jednej wsi, czy nie przeszkadza mu, że się śmieję. Odpowiedział mi, że nie i że pierwszy raz od wielu tygodni widzi uśmiech na czyjejś twarzy. W końcu się żegnamy, a ja proszę ojca, żeby został w tym miejscu, był cichusieńko. I obiecuję mu, że wrócę. Taka obietnica to wielka odpowiedzialność, ale nie umiem już inaczej.

Następnej nocy wracam. Już łatwiej ich znaleźć, ale znów jest zupełnie ciemno. Macam ręką ściółkę i znajduję głowę. Próbuję obudzić jej właściciela, czyli najstarszego syna, ale ten fuka tylko na mnie i się odwraca. Jest ciepły i suchy, śpi smacznie, nie rozumie, co się dzieje. Śmieję się w duchu.

Ojciec zbudował wspaniałe obozowisko

Pod karimatami leżą ubrania, na karimatach folia, a dopiero na tym śpiwory. Nad chłopcami rozpostarta jest folia, on sam śpi pod gołym niebem, tuląc najmłodszego synka. Wszystkie śmieci popakowali w worki ‒ zawsze mnie to dziwi i wzrusza. Obchodzę obozowisko i budzę ojca. Szybko się zrywa, budząc niechcący malucha. Mężczyzna ufa mi bezgranicznie. A przecież zna mnie dopiero drugi dzień.

Z Polakami ma same koszmarne doświadczenia, wcześniej 8 razy wypychano go z dziećmi przez druty, polskie służby zniszczyły mu telefon.

A jednak nam, mi zaufał. Jakaż to musi być desperacja.

;
Na zdjęciu Redakcja OKO.press
Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze