Zżymamy się, kiedy nasze pociągi są wykorzystywane do obrony świętości JPII przy pomocy kremówek w wagonie restauracyjnym. Sto lat wcześniej posłużyły czerwonemu komisarzowi do obrzucenia błotem Polski
Takie rzeczy tylko w ZSRR
– Co tu robisz?
– Gram w tym filmie.
– A... a ja też będę grać. Więc jeszcze raz spotkamy się w boju, ale tym razem na ekranie.
– Tak, cóż robić.
I jakkolwiek środowisko ludzi kina bywa nietuzinkowe, taki dialog nie mógł wybrzmieć nigdzie indziej, jak tylko w Związku Radzieckim roku 1925.
Tym, który pytał, był czerwony komisarz, watażka i niepospolity bandyta, Grigorij Kotowski. Odpowiedzi udzielał generał-chorąży armii Ukraińskiej Republiki Ludowej, Jurko Tiutiunnyk. Obaj znali się z czasów wojny domowej – a wcale nie stali po jednej stronie. Nie mieli też żadnego doświadczenia aktorskiego. Mimo to powierzono im główne role w jednym z pierwszych sowieckich filmów fabularnych – gdzie zagrali samych siebie.
Jak to się stało, że do tej niezwykle ważnej produkcji zaangażowano naturszczyków i to takich? Najłatwiej odpowiedzieć na drugie pytanie.
Kotowski nie jest znany w Polsce, ale zupełnie inaczej jest w Ukrainie. Podilśk (Podolsk) w obwodzie odeskim do 2016 roku nazywał się Kotowsk, choć z miasteczkiem tym bezpośrednio związany był tylko ojciec Kotowskiego. Wciąż stoi tam mauzoleum, w którym niemal wiek temu złożono zabalsamowane zwłoki Kotowskiego. Spytaliśmy dyrektorkę miejskiego muzeum krajoznawczego, Olenę Kobyliuk, czy nadal się tam znajdują. Usłyszeliśmy, że mauzoleum oblano czerwoną farbą, usunięto popiersie Kotowskiego. Ale mumii – wbrew temu, co zapowiadała jeszcze w 2016 roku rada miejska – nie przeniesiono na cmentarz (przy czym nie ma pewności, czy faktycznie znajduje się tam ciało czerwonego komisarza).
Wróćmy jednak do początków tej historii. Grigorij Kotowski urodził się w 1881 roku w mołdawskim Hîncești, które do 1990 również nazywało się Kotowsk. Przekonywał, że pochodzi z polskiej szlachty, którą za uczestnictwo w powstaniach ukarano konfiskatą majątku. Nie ma na to dowodów. Wiadomo tylko, że ojciec był Polakiem.
Zachowało się za to sporo relacji charakterologicznych. Od dziecka grał na trąbie, skrzypcach, gitarze, klarnecie, tańczył, śpiewał i boksował. Niewysokiego wzrostu, a przy tym jąkała, ćwiczył ciało i ducha. Zwano go Brzozą – to pseudonim wyjątkowych chojraków. Rodzice zmarli wcześnie i mimo że miał zamożnych protektorów, którzy chcieli wysłać go na studia do Niemiec, zaczął kraść. Niebawem miał już bandę i rabował banki. Później jego biografię próbowano przerabiać, dopisywać ideologiczne motywacje, ale wszystko zszyto zbyt grubymi nićmi. Kotowski był raczej drugim Miszką Japończykiem [słynny odeski bandyta - red.], a więc wesołym, szczodrym, ale niewątpliwie groźnym przestępcą. Miał przy tym dużo szczęścia i wielokrotnie ranny, uciekał z więzień i z Syberii.
Raz nawet podczas rozprawy wyskoczył z pierwszego piętra wraz z dwoma strażnikami, do których był przykuty.
W pierwszych latach wojny nie kwapił się do wojska. Dopiero w 1917 roku, gdy znów trafił za kraty, wybłagał, aby wysłano go na front. Po wydarzeniach październikowych przeszedł na stronę bolszewików i walczył na południu Ukrainy. Wiadomo, że raz pokonała go dowódczyni anarchistycznego oddziału Marija Nikiforowa. Ale najczęściej to on gromił: białych Rosjan, Machnowców, czyli anarchistów, a także Ukraińców walczących o niepodległość lub Antonowców, włościan z guberni tambowskiej.
Co najmniej dwa razy szturmował też Odessę i raz z niej uciekał. Relacje z bojów Kotowskiego, gdy dowodził brygadą, a później dywizją, pełne są określeń „heroiczny”, „z poświęceniem”, „zakradł się”, „przechytrzył”. Z kulą w szyi, plecach, ramieniu zawsze był na czele „czerwonych Kozaków”, z którymi „dokonywał cudów”.
Drugi z naturszczyków, Jurko Tiutiunnyk, aż tak barwną postacią nie był. Urodził się dekadę po Kotowskim w chłopskiej ukraińskiej rodzinie. Poprzez matkę spokrewniony był z Tarasem Szewczenką. Podczas wojny walczył pod Warszawą i Łodzią, wykazał się talentem i wysłano go do szkoły podoficerskiej. Po wybuchu rewolucji Tiutiunnyk wpadł w istny kołowrót. Początkowo w carskim wojsku został atamanem kosza, a więc, według kozackiej nomenklatury, dowódcą batalionu. Mimo narodowych przekonań walczył z niepodległościowymi siłami hetmana Pawła Skoropadskiego, bowiem ten sprzymierzył się z Niemcami. Później zbliżył się z Kozakami sympatyzującymi z bolszewikami, tzw. czerwonymi, ale przez przypadek trafił do Petlurowców; o samym Petlurze niebawem. Tam chciano go rozstrzelać, on jednak przekabacił grupę żołnierzy i razem wstąpili do ukraińskiej radzieckiej armii.
Była wiosna 1919 roku i ruszyli na Odessę. W mieście doszło do buntu przeciw bolszewikom. I wtedy Tiutiunnyk dołączył do wojsk Ukraińskiej Republiki Ludowej, której przewodził już Petlura. Jako ważny dowódca brał udział w tzw. I pochodzie zimowym z przełomów 1919 i 1920 roku, podczas którego wyprowadzono większość ukraińskiej armii z oblężenia. Niebawem, już jako generał-chorąży, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej po polskiej stronie.
Po wojnie przebywające w Polsce wojska ukraińskie internowano. Wbrew Petlurze, Tiutiunyk był za dalszą walką. W listopadzie 1921 roku zorganizował II zimowy marsz z Polski i Rumunii do sowieckiej Ukrainy, aby wywołać powstanie.
I wtedy przeciw niemu stanął Kotowski, który go pobił.
Samemu Tiutiunnykowi udało się uciec do Polski i latem 1923 roku powtórzył wypad w mniejszej grupie. Od razu został złapany. Wtedy bolszewicy – przemocą, szantażem, kłamstwem, nie wiemy – skłonili go do współpracy.
Ale jak Kotowski i Tiutiunnyk znaleźli się na planie filmowym? Ukraińskie i rosyjskie źródła nie dają jednoznacznych odpowiedzi. W przypadku Tiutiunnyka sugeruje się, że mogli go w ten sposób ratować koledzy z czasów, gdy walczył razem z „czerwonymi Kozakami”. Historycy filmu wskazują też na możliwe pobudki ideowe reżyserów, którzy szukali klucza do nowego realizmu; efektem takich poszukiwań była m.in. późniejsza metoda Stanisławskiego.
Kotowski nie ukończył jednak zdjęć.
W pododeskiej Czabance, do której wcześniej zapraszał Tiutiunnyka, zamordował go stary znajomy, Mejer Zajder alias Majorczyk.
Według jednej wersji Kotowski był już zbyt popularny w sowieckiej Ukrainie. Próbowano go więc ściągnąć do Moskwy, oferowano synekury. Miał być zastępcą ówczesnego dowódcy Armii Czerwonej, Michaiła Frunzego, ale się nie zgodził. Przekonywał, że woli być bliżej ludu. Inna wersja odwołuje się do wielkiej smuty w świecie rosyjskich bandytów, którzy szukali sposobów na ułożenie się z nową władzą.
Jeden z podkomendnych zamordowanego w 1919 roku słynnego Miszki Japończyka, Naftali Frenkel, stał się nawet autorem optymalizacji systemu łagrów. Stalin uczynił go za to później nadzorcą Biełmorkanału. Inni, jak właśnie Mejer Zajder, były „adiutant” Miszki, zwany z tego powodu Majorczykiem, kontynuowali dotychczasową działalność. Plotka głosi, że Zajder prowadził dom publiczny i podczas jednej ze zmian władzy w Odessie ukrywał Kotowskiego.
Po zwycięstwie bolszewicy pozamykali takie przybytki i w 1923 roku Zajder przyszedł do Kotowskiego prosić o pomoc w znalezieniu pracy.
Otrzymał stanowisko szefa ochrony wielkiej piekarni koło Humania. W czasach NEP-u, a więc poluzowania ekonomicznego w bolszewickiej doktrynie, było to coś znacznie intratniejszego niż burdeltata za caratu.
Archiwalia nie mówią, jak potoczyła się dalsza znajomość Kotowskiego i Majorczyka. Wiadomo tylko, że w dniu morderstwa, 5 sierpnia 1925 roku, Kotowski w Czabance spotykał się z pionierami. Później przy ognisku gościł dawnych podkomendnych. I nagle pojawił się Zajder. Żona Kotowskiego, która była na werandzie, wspominała, że około godz. 3 rano rozległy się wystrzały. Po chwili przybiegł do niej Zajder. Położył się krzyżem i zakrzyknął „Zabiłem komandira!”. Pochwycono go i osadzono, ale za kratami zorganizował siatkę przestępców, która rządziła więzieniem i na wolność wyszedł po pięciu latach.
Podwładni Kotowskiego, wśród nich m.in. odeski kasiarz, w żargonie „miedwieżatnik” (niedźwiedziarz), Grigorij Wal’dman, uznali to za potwarz. Dopadli Majorczyka w Charkowie i w okrutny sposób zamordowali. Nie wyjaśnia to jednak powodów poprzedniej zbrodni. Współcześni autorzy filmów opartych na biografii Japończyka sugerują, że chodziło o zemstę za zabicie króla odeskich bandytów. Ale nie ma powodów, żeby obarczać odpowiedzialnością za to Kotowskiego.
Wdowa po Kotowskim twierdziła, że Zajder był wykonawcą czyjegoś rozkazu.
Niestety, archiwalia, włączając w to dokumenty ze sprawy, jeszcze na początku XXI wieku pozostawały utajnione. Pewne jest tylko to, że w ciągu sześciu lat, począwszy od 1919 roku, zginęło dwóch najważniejszych ludzi kryminalnej Odessy, która przed I wojną światową była dużo bogatsza niż obecnie; sam urząd miejski dysponował budżetem trzykrotnie wyższym. I owymi królami miasta byli Miszka Japończyk i właśnie Kotowski. Pierwszego bez wątpienia zabili bolszewicy.
Tiutiunnyk co prawda doczekał premiery filmu w 1926 roku, ale i on długo nie pożył. Przeniesiono go do ówczesnej stolicy Ukrainy, Charkowa, gdzie kontynuował pracę przy filmach jako konsultant i współautor scenariuszy; dał się poznać jako niezły literat. Tam też współpracował z ukraińską filozofką i historyczką Nadiją Surowcową, którą w 1927 roku zesłano na Kołymę za rzekome propagowanie nacjonalizmu.
Możliwe, że te kontakty były pretekstem, pod którym w 1929 roku aresztowano Tiutiunnyka.
Zarzucano mu współpracę z Ukraińską Organizacją Wojskową, choć nie było tajemnicą, że podczas pobytu w Polsce był jej ważnym członkiem. Sprawa nabrała biegu i przeniesiono go do Moskwy. Tam obwiniono o ukraiński nacjonalizm i oczekiwano, że poda szczegóły szpiegowskiej siatki. Tiutiunnyk powtarzał, że wszystko już powiedział w 1923 i nie podtrzymuje kontaktów z zagranicą. Mimo to skazano go na karę śmierci, ale z klauzulą „wyroku nie wykonywać bez specjalnego rozkazu”. Z dokumentów rehabilitacyjnych wynika jednak, że zamordowano go 20 października 1930 roku – choć ukraińscy emigracyjni działacze przekonywali, że osiem lat później był widziany na Dalekim Wschodzie.
„Moim najlepszym sposobem na radzenie sobie z jakimś lękiem, jest nakręcenie filmu o nim” – mawiał Hitchcock, ale bolszewicy wcześniej niż mistrz suspensu odkryli terapeutyczną funkcję kina. W przypadku tej konkretnej produkcji zależało im na zdyskredytowaniu przebywającego w Paryżu Simona Petlury i zdławieniu jego legendy.
Co musiało się stać, że chłopak z ubogiej mieszczańskiej rodziny z Połtawy został zapamiętany przez historię jako bat’ko narodu ukraińskiego?
Badacz Jan Jacek Bruski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” porównuje pierwsze lata Petlury do początków Iosifa Dżugaszwilego alias Stalina. Obaj wstąpili do seminarium, związali się z ruchami lewicowymi, co najważniejsze, pochodzili z rodzin o podobnej sytuacji ekonomicznej.
Petlura nie był specem od wojskowości, a raczej utalentowanym publicystą i aktywistą, umiejącym przekonać ludzi do swojej idei. Ta zdolność wtrąciła go do czyśćca historii, bo od 1919 roku już jako szef Ukraińskiej Republiki Ludowej musiał wybierać mniejsze zło. Po pierwsze, aby nie zniechęcić do siebie kadry oficerskiej, nie przeciwstawił się stanowczo pogromom Żydów. Jest to czarna karta kijowskiego państwa, które przetrwało niespełna trzy lata – od 1918 do listopada 1920. Po drugie, postawił na Polaków, nie szukał zachodnich aliansów, i gdy wybuchła wojna z bolszewikami, walczył ramię w ramię z Piłsudskim.
Jednak kończący wojnę traktat ryski oprócz Polski i Rosji radzieckiej podpisała marionetkowa, zależna od Moskwy i przez nią wchłonięta republika ukraińska. I nagle zaangażowanie Petlury, jego oficerów, w tym Tiutiunnyka, okazało się pozbawione treści. Wtedy też Piłsudski wygłosił do ukraińskich żołnierzy słynne
„Ja was przepraszam panowie. Ja was bardzo przepraszam. Tak nie miało być”.
Strona radziecka domagała się wydania Petlury. Po miesiącach ukrywania się zmuszono go do wyjazdu do Paryża. Ponoć jeszcze w 1922 roku Lenin miał powiedzieć, że „Żaden Denikin, Judenicz nam nie straszny, bo ich programy się zestarzały. Nam, bolszewikom, bać się tylko jednego lidera – Petlury”. Nie wiadomo, czy jest to prawdziwa wypowiedź, ale faktem jest, że 25 maja 1926 roku w Paryżu Petlura zginął z rąk bolszewika, Żyda związanego z Odessą, Szolema Szwarcbarda.
Morderca swój czyn tłumaczył zemstą za pogromy, jakich doświadczyli jego bliscy w Ukrainie. Wstawili się za nim m.in. Albert Einstein oraz Henri Bergson i został uwolniony. Wielu uważa jednak, że to służby radzieckie wykorzystały zdesperowanego Żyda do swoich celów. Dodajmy, że przed wyjazdem z Odessy do około 1919 roku Szwarcbard był podkomendnym Kotowskiego.
Tiutiunnyk przekonywał w listach, że zleceniodawcy filmu zamierzali rozpropagować obraz ukraińskiego nacjonalisty jako „zdrajcy, karierowicza, próżniaka, intryganta, alkoholika, przestępcy i narkomana”. A przy okazji w negatywnym świetle przedstawić Polaków oraz ich sojuszników, Francję i Anglię i – last but not least – ukoić indywidualne lęki pewnego ważnego czekisty.
Był nim Jakow Lifszyc, który na początku lat 20. przewodził kijowskiej komisji przeciwdziałania kontrrewolucji i sabotażom. Z „działaniami reakcyjnymi”, mającymi na celu przywrócenie dawnego porządku oraz z wszelkiego rodzaju szkodnictwem i dywersją, bolszewicy już wtedy walczyli na dwa sposoby. Doraźnie, torturując i rozstrzeliwując podejrzanych oraz prewencyjnie, rekwirując im całą żywność, czego efektem stała się tzw. pierwsza klęska głodu lat 1921-1923.
Lifszyc miał powody obawiać się, że jego zbrodnie wyjdą na jaw, bo Polacy, którzy weszli, a de facto wjechali tramwajem do Kijowa na początku maja 1920 roku, odkryli zbiorowe mogiły, za które bezpośrednio odpowiadał. Gdyby był pewien, że bolszewicy utrzymają władzę, zapewne nie troszczyłby się o pozory humanitaryzmu.
Wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, żeby nakręcić film dla radzieckich mas, w którym prezentowana byłaby alternatywna historia, uwznioślająca bolszewików i dyskredytująca działaczy Ukraińskiej Republiki Ludowej. Niejako przy okazji on i jego ludzie zostaliby przedstawieni w pozytywnym świetle. A że był wielkim fanem kolejnictwa i później, przed rozstrzelaniem w czasie wielkiego terroru, pełnił funkcję ministra kolejnictwa ZSRR, nie mógł nie wprowadzić do scenariusza symboliki związanej z pociągami.
A sam film, który premierę miał w 1926 roku? Nadano mu niecodzienny tytuł i współcześni marketingowcy dostrzegliby tu powiązanie nowych sensów ze znanym, lecz nie kojarzonym z tymi treściami desygnatem.
Mamy więc P.K.P. („Piłsudskij kupił Petluru”), przy czym w akronimie PKP drugie P zapisano odwrotnie, w lustrzanym odbiciu.
To obraz niemy, ale jego reżyser i ceniony dramaturg Gieorgij Stabowij sięgnął po rozwiązania nowatorskie dla ówczesnej kinematografii. Razem z Lifszycem przyjęli zasadę, że cała historia ma być złożona z prawdziwych wątków. Wiadomo nie od dziś, że za pomocą wybiórczego posługiwania się faktami można udowodnić fałszywe tezy i tak też skonstruowano P.K.P. Do pracy przy filmie zaproszono zatem bohaterów tamtych wydarzeń i powierzono im również funkcje konsultantów.
Tiutiunnyk miał więc dokładnie opisywać polskie realia, które niezgorzej znał z autopsji, oraz polityków i żołnierzy Ukraińskiej Republiki Ludowej, z którymi planował akcję wojskową. Sceny rozgrywające w Polsce nakręcono na terenie odeskiego studia filmowego WUFKU (Wsiukrainskiego Fotokinouprawlenija).
Warszawską libację ukraińskiego polityka zaaranżowano w przestrzeni z oszkloną witryną, na której cyrylicą napisano „Amerykanskij Bar”.
Rzeczywiście na początku lat 20. w Warszawie przy Senatorskiej 27 znajdował się taki lokal, odwiedzany przez środowiska rządowe.
Inaczej rozegrano początkową scenę, gdy filmowy Petlura sprzedaje Polakom Ukrainę. Relacje między Piłsudskim a Petlurą publicyści porównują czasami do małżeństwa z rozsądku. Sam Piłsudski traktował jednak Ukrainę jako bufor chroniący Polskę przed bolszewicką Rosją. Dowodem tego była m.in. wyraźna dysproporcja w stosunkach między politykami. Delegację, która z ramienia Petlury przyjechała w 1919 roku szukać w Warszawie sojuszy, Piłsudski zaprosił do kantyny oficerskiej, czym dał do zrozumienia, że są petentami.
Piłsudskiemu marzyło się stworzenie cordon sanitaire, jak nazywał to francuski premier Clemenceau, czyniąc aluzję do stref oddzielających zdrową ludność od przestrzeni zakażonej. W tym przypadku – zarazą bolszewizmu.
W skład takiego tworu miały wejść prócz Ukrainy także Białoruś oraz Litwa, Łotwa i Estonia. Jednak państwa bałtyckie nie zamierzały być zderzakiem. Mińsk wpadł w ręce bolszewików i jedynym podmiotem, z jakim można było tworzyć kordon sanitarny, stała się Ukraina Petlury. W efekcie 21 kwietnia 1920 roku podpisano tzw. umowę warszawską, którą sygnował z ramienia Polski wiceminister spraw zagranicznych Jan Dąbski, a ze strony ukraińskiej szef ministerstwa spraw zagranicznych Andrij Liwycki.
Ale już kilka dni później Piłsudski w wywiadzie dla „Daily News” mówił: „Jeśli chodzi o politykę rządu ukraińskiego, traktuję to jako eksperyment. Jeśli im się uda – to się uda. Jeśli nie osiągną sukcesu, to nie będą go mieć”. W tym czasie w sztabie Petlury panowało przekonanie, że tylko dyplomacja, a więc i pertraktacje z Polską, mogą „ratować [ich] wojsko przed całkowitą zagładą”. Takie podejście miało wielu wrogów wśród niższych rangą oficerów, zaś oddanie Polsce terytoriów z Równem i Krzemieńcem włącznie co drugi Ukrainiec mógł uważać za zdradę.
Polityczna pragmatyka połączona z wielkim szczęściem na polu bitwy dała Polsce niepodległość, a Piłsudskiemu miejsce w panteonie mężów stanu. W przypadku Ukraińców wiedzionych przez Petlurę te same założenia przyczyniły się do klęski. Tym boleśniejszej, że Polska, wciąż kierując się politycznym pragmatyzmem, podpisała umowę kończącą wojnę z bolszewicką Rosją, czym unieważniła pakt z Petlurą. Ten, schroniwszy się w Polsce, nie bez kozery przybrał nazwisko Stefana Mogiły.
Wobec takiego obrotu spraw radziecka propaganda miała ułatwione zadanie.
Patrzcie, sprzedano was – mogli mówić Ukraińcom – polscy panowie obiecali niepodległość, a jak zawsze oszukali i zabrali wam ziemie.
I nic dziwnego, że film P.K.P. rozpoczyna się od przyjazdu Piłsudskiego pod budynek z polskim napisem „Hotel Bristol”, z napisem cyrylicą UNR, Ukrains’ka Narodna Respublika. Do roli Naczelnika Państwa celowo wybrano aktora większego, tęższego niż Piłsudski. Prawdziwy hotel znajdował się w Tarnowie i radzieccy filmowcy, nie mogąc tam kręcić, mimo wszystko scenę powiązali z polskością. Scenę nakręcono więc w odeskim Szachskim Pałacu, który do wojny domowej zwano Pałacem Brzozowskiego i gdzie m.in. zatrzymywał się Słowacki, a w 1919 roku rezydował polski konsul.
Momenty batalistyczne nakręcono z niebywałym wówczas rozmachem, dbając przy tym o realizm szczegółów. Polscy żołnierze ubrani są w polskie mundury i używają odpowiedniego uzbrojenia. Równie skrupulatnie odmalowano spotkania ukraińskich spiskowców w Kijowie. Dziś trudno odgadnąć, których konkretnie, tym bardziej że od 1917 roku do ostatecznego przejęcia miasta przez bolszewików w połowie 1920 władza zmieniała się tam 15 razy. Można jednak podejrzewać, sądząc po drobnomieszczańskich zwyczajach, a przy tym powiązaniach z duchowieństwem, że byli to zakonspirowani zwolennicy Petlury.
Tiutiunnykowi polecono opisać cechy charakteru tych działaczy i w P.K.P. wyeksponowano oczywiście tylko te negatywne. Wierność szczegółom musiano nawet powściągać, bo interweniowała Moskwa. Szef policji politycznej, OGPU, Polak z pochodzenia Wiaczesław Mienżynski, zabronił odsłaniania tajników ich pracy. I ograniczył produkcję do jednej części; pierwotnie P.K.P. miał być filmowym dyptykiem.
Znalazły się tam co najmniej dwie sceny, które zapamiętali nie tylko widzowie, ale i światowi krytycy. Pierwsza z nich kończy wątek polskiej grabieży zachodniej Ukrainy. To trudny i wciąż niedostatecznie opracowany w historiografii temat. Jak czytamy we wspomnieniach z tamtego okresu, walka między Polakami a armią bolszewicką była bojem na wyniszczenie. Obie strony przyjmowały wielokrotnie taktykę spalonej ziemi. Opisywał to m.in. Babel, który od wiosny 1920 roku był wojennym korespondentem i udokumentował występki bolszewickiego atamana Iosifa Apanasienki, który na przedmieściach Lwowa nakazał swoim żołnierzom „siostrę [miłosierdzia] zarżnąć, Polaków zarżnąć”.
Izaak Babel zapisał: „Piekło. Jakąż to wolność przynosimy, okropieństwo”.
W jego „Dzienniku 1920” znajdziemy też relacje ze zbrodni wojsk walczących po stronie polskiej. Najczęściej nie byli to Polacy. Pisarz przedstawił m.in. zbrodnie ukraińskich Kozaków esauła Jakowlewa, którzy „zaszlachtowali” chasydów, dziecku odrąbali ręce, gwałcili kobiety i mordowali w sposób bestialski. Ich ofiarami byli najczęściej Żydzi. Relacjonuje także rekwirowanie – już przez Polaków – wszelkiego pożywienia oraz kradzieże, jakich dokonywali; głównie obuwia. Nie znaleźliśmy jednak tekstów historycznych, w których próbowano by to podsumować.
Tu jednak z pomocą przychodzi kolejna książka, tym razem Michaiła Bułhakowa, Biała gwardia. Z tej opartej na faktach powieści dowiadujemy się, że Niemcy wycofując się z Kijowa w 1919 roku, rabowali, co tylko się dało. Polacy, którzy na przełomie kwietnia i maja 1920 roku równie szybko weszli, co i wyszli z tego miasta, też nie mogli ewakuować się z pustymi rękoma. Pośrednio potwierdza to rosyjski historyk Jarosław Butakow, mówiąc w wywiadzie dla „Newsweeka”, że polska armia w czasie wojny 1919-1921 „nie była tym razem ofiarą, ale prowadziła ekspansję i to bardzo brutalną”. Od badacza należałoby jednak oczekiwać, że taka konstatacja zostanie poparta danymi ze źródeł. Tego jednak Butakow nie robi w sposób zadowalający.
Na ekranie widzimy, jak żołnierze w rogatywkach z orzełkiem rekwirują zboże czy maszyny rolnicze i wszystko ładują do pociągów.
Wagony są oznakowane akronimem PKP zapisanym raz cyrylicą, raz po polsku. Spogląda na to stary Ukrainiec i drwiąc, po trzykroć wskazuje palcem; po każdym geście pojawia się plansza z wyjaśnieniem i są to kolejno: P – Piłsudski, K – kupił, ostatnie P – Petlurę.
Druga ze świetnych scen przedstawia Kotowskiego, gdy je zupę w chłopskiej chacie. Nie jest to już naturszczyk Grigorij Kotowski, bo ten padł od kuli Zajdera, ale grający komisarza aktor. I nagle wbiega żołnierz z informacjami z pola. Ukraińcy i Polacy wycofują się – tu ukazano odwrót, który później zakończy się zwycięską bitwą pod Warszawą, ale tego nie ma już w filmie – i czerwonoarmista oznajmia, że mimo sukcesów konnica nie ma sił dalej ścigać wroga. W odpowiedzi dowódca znad talerza trzykrotnie wali pięścią w stół i trzykrotnie wykrzykuje, za każdym razem głośniej (oddano to zróżnicowaną wielkością liter na planszach): „Gnać!, Gnać!, Gnać!”.
Nic dziwnego, że dziś w rosyjskich mediach, nie tylko branżowych, „P.K.P.” wciąż żyje. Jedni komplementują urodę grających tam kobiet, inni podkreślają udział Tiutiunnyka. Przypominają, jak po nieudanym II pochodzie zimowym został złapany przez bolszewików i zmuszony do ściągnięcia z Polski żony i dzieci. Jeszcze inni widzą w tej produkcji alegorię dążeń Ukraińców do „eurosojuza”. Wieszczą, że tak samo jak sto lat temu, zostaną przez Europę oszukani, a na domiar złego kraj rozgrabią Polacy wespół z Rumunami. Wodą na młyn takich rozważań są kwestie przewozu i handlu ukraińskim zbożem oraz dzisiejsza polska awantura o to zboże.
A gdyby zrealizował się czarny scenariusz i Rosjanie wygrali obecny konflikt, to zapewne powstałyby kolejne „P.K.P.” Zgrabnie i przekonywująco, dowolnie układając fakty, putiniści przedstawiliby w nim kłamliwą narrację. Choć może przeceniamy obecną rosyjską propagandę, która nie jest tak groźna i wyrafinowana jak bolszewicka? O najnowsze rosyjskie filmy dotyczące ukraińskiej tematyki zapytaliśmy naszego przyjaciela, Igora Sawieljewa, rosyjskiego pisarza młodego pokolenia, a przy tym opozycjonistę, prowadzącego akcję „Miasto bez Z” (o akcji m.in. w „Gazecie Wyborczej"):
„Dzięki, dużo się nauczyłem – odpisał Igor – Okazuje się, że w Rosji nakręcono co najmniej trzy blockbustery o wydarzeniach z 2014 roku: Euromajdanie, zajęciu Krymu i konflikcie na południu Ukrainy. To „Krym” Aleksieja Pimanowa (2017), „Donbas. Okraina” (Donbas. Przedmieścia) Renata Dawlet’jarowa (2019) oraz „Solncepiok” (Spalone słońcem) Maksima Briusa i Michaiła Wasserbauma (2021). Popytałem, nikt nic nie wie o tych filmach, w tym krytycy filmowi. Produkcje te dysponowały dużymi budżetami (do 6 mln dolarów), przydzielonymi głównie przez państwo lub osoby z nim związane. W mediach mówiło się o Jewgieniju Prigożynie jako głównym sponsorze „Solncepioku”. A mimo to przeszły albo niedostrzeżone przez rynek kinowy, albo w ogóle tam nie trafiły.
I jeśli longiem przeczytasz ich streszczenia, to wątpliwe, czy uda ci się rozeznać w tym bigosie, ugotowanym w stylu radzieckiego kina końca lat 40. (mieszanina „Upadku Berlina” i „Spisku bankrutów”). Jedyne, co zapamiętałem, to to, że jeden z filmów nazwano „Ługańską masakrą piłą mechaniczną” (przez analogię do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”).
Najambitniejszym projektem z tej trójcy jest „Krym” (nie mylić z późniejszą komedią Tigrana Kieosajana). Okazuje się, że była z nim związana afera z podbijaniem rankingów na Kinopoisk [rosyjska baza informacji o filmach], a także pojawianiem się i znikaniem sponsorów w napisach (zapewne obawiali się sankcji). I tyle wysiłku, patosu, rozwinięta promocja we wszystkich talk-showach, a nikt „Krymu” nie widział i nie pamięta. Na [międzynarodowym, największym na świecie portalu filmowym] IMDb „Krym” otrzymał ocenę 3,6, a druzgocąca recenzja tego filmu od wideoblogera BadComediana zyskała więcej wyświetleń niż sam film.
Duet pisarski, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Duet pisarski, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Komentarze