0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Daniel MIHAILESCU / AFPFot. Daniel MIHAILES...

Na zdjęciu: aktywista rumuńskiej organizacji Romów „ARESEL” ciągnie traktorem makietę rosyjskiego czołgu na tle portretu Putina. Antywojenny protest pod Ambasadą Rosji w Bukareszcie, 16 maja 2022 roku.

Mija rok od rozpoczęcia tzw. specjalnej operacji wojskowej. Przez ten czas doniesienia o bombardowaniach miast, szpitali, szkół, dworców i centrów handlowych tuż za naszą granicą stały się informacyjną codziennością.

Prawie półmilionowy Mariupol zamienił się w zwalisko gruzów. Liczba zabitych mieszkańców tego miasta do dziś nie jest dokładnie znana. Ogniowe szkwały rosyjskiej artylerii zrujnowały około stutysięczny Siewierodonieck i niewiele mniejszy Lisiczańsk. Liczący przed rokiem ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców Bachmut stał się frontowym miastem widmem. Rosjanie obrócili w perzynę wiele mniejszych miasteczek – Awdijiwkę, Sołedar, Wołnowachę, Liman, Marinkę, Wuhłedar. Wyludnili wioski i przysiółki znajdujące się wzdłuż linii frontu, liczącej przeszło tysiąc kilometrów.

Nawet dziś, po upływie roku, nie znamy całkowitej liczby wszystkich ofiar. Zabitych, rannych, okradanych i upokarzanych, zniszczonych psychicznie stratą bliskich, stresem pourazowym, zmuszonych do porzucenia domów. Nikt nie potrafi przewidzieć, jak długo potrwa wojna. I jak wielu ludzkich istnień jeszcze pochłonie. Jedno jest pewne.

Kiedy wojna się skończy, zostawi po sobie okaleczone pokolenie, które będzie musiało poradzić sobie traumami fizycznymi i psychicznymi.

Dla Ukrainy wojna obronna już stała się nowym tożsamościowym mitem założycielskim. Jak napaść i masowe zabijanie Ukraińców przepracują Rosjanie? Czym ta wojna stanie się dla nich? Wiele zależy od tego, w jaki sposób odpowiedzą sobie w przyszłości na pytanie o przyczyny tej wojny i własną współodpowiedzialność. Istotne jest również to, kto im te odpowiedzi będzie suflował.

Tę wojnę zaczęła właściwie aneksja Krymu w 2014 roku, ale my zbudziliśmy się z nią 24 lutego 2022 rano. Wtedy była szokiem, dziś jest częścią codzienności. W Ukrainie giną tysiące ludzi, kraj jest zrujnowany, ale trwa w solidarnym, wspaniałym oporze. Polska pomaga, pokazując siłę społeczeństwa obywatelskiego.

Od roku to jest nasza wojna.

W OKO.press przypominamy ten czas, analizujemy, gdzie jesteśmy i co może stać się dalej: z wojną, z Ukrainą, z Rosją. Z Europą i Polską. Oto nasz cykl ROK NA WOJNIE

Przeczytaj także:

O co ta wojna?

Zgodnie z raportem Celeste Wallander, specjalistki do spraw międzynarodowych problemów bezpieczeństwa w Departamencie Obrony USA, Rosja do lutego bieżącego roku zaangażowała w wojnę około 80 procent sił lądowych. Innymi słowy, w ciągu minionego roku niemal cały potencjał wojenny, który putinowska Rosja budowała w XXI wieku, ugrzązł w ukraińskim czarnoziemie.

Podobno medialni macherzy i manipulanci wciąż kontrolują propagandowy przekaz, ale coraz trudniej w to uwierzyć. W przestrzeni informacyjnej panuje chaos. Telewizyjni showmani obsługujący treść i interpretację bieżących doniesień przeczą sami sobie. Mówią jedno, by nazajutrz twierdzić coś zgoła innego.

Oficjalna propaganda nie potrafi nawet wyjaśnić, gdzie podziała się przeszło dwustutysięczna zawodowa armia, która rok temu przekroczyła ukraińskie granice. Co się dzieje ze zmobilizowanymi w pośpiechu jesienią ubiegłego roku trzystoma tysiącami, skoro już krążą pogłoski o kolejnych pięciuset tysiącach, które mają zostać wcielone do armii w najbliższym półroczu.

Zwycięstwo, czyli co?

Wojna ma trwać aż do zwycięstwa. Nikt nie powinien w zwycięstwo wątpić. Tyle że coraz trudniej się połapać, czym to zwycięstwo miałoby być. I jaki jest jego cel.

Propagandyści mówili najpierw o wyzwalaniu bratniego narodu spod jarzma „szajki narkomanów i neonazistów”, debanderyzacji, denazyfikacji itd. Potem przyszła kolej na manichejskie bajdury o walce z szatanem, ostatecznej bitwie sił światła i ciemności.

Dziś mówi się już o obronie Moskwy przed inwazją NATO – nowej hipostazy III Rzeszy. W ciągu roku błyskawiczna operacja drugiej, najsilniejszej armii na świecie przepoczwarzyła się w rekonstrukcję „wielkiej wojny ojczyźnianej”, wymagającej milionów ofiar, które muszą zostać złożone na ołtarzu ojczyzny.

Na początku lutego agencja TASS odważnie poinformowała, że w rosyjskich uniwersytetach pojawi się przedmiot wyjaśniający cele wojennej operacji. Ale dopiero od września. Póki co Margarita Simonian, szefowa propagandowej telewizji RT, wyjaśniła widowni, że na wojnie jak w życiu – wszystko jest względne i uwarunkowane. Wojna to nieprzewidywalny proces, więc jej cele nie mogą być jednoznaczne i znane zawczasu.

Możemy dojść do Lizbony albo wyzwolić Donbas, wyzwolić Kijów albo nie oddać Moskwy. Tak czy owak, zwyciężymy – wyjaśniła Simonian.

Jaką cenę ma zwycięstwa i co oznacza? Po co zawracać sobie tym głowę. Rzeczywistość jest płynna, nie ma w niej nic ostatecznie pewnego. Poza tym, że wcześniej czy później i tak wszyscy umrzemy. Nie należy zatem opierać się przed poświęceniem życia w imię wyższego celu, nawet jeśli ów cel jest w danym momencie niejasny. I tak propaganda przeszła od beztroskiej fanfaronady do wyjaśniania sensu życia i śmierci. A przecież wszystko zaczynało się tak dobrze.

Osiem lat dla Rosji

Po 2014 roku relacje Rosji z tzw. Zachodem układały się fatalnie. Nie tylko Unia Europejska i NATO nie uznały aneksji Krymu i tzw. DNR (Donieckiej Republiki Ludowej) i ŁNR (Ługańskiej Republiki Ludowej). Krym jako część Federacji Rosyjskiej do dziś uznały tylko Afganistan, Korea Północna, Kuba, Nikaragua, Syria i Wenezuela. Łukaszenkowska Białoruś migała się przez osiem lat przed uznaniem Krymu za de iure przynależne Rosji.

Mimo wszystko przez osiem lat nie zrobiono nic, co na serio przekonałoby kremlowskich gangsterów, że poniosą jakiekolwiek poważne konsekwencje za łamanie przyjętych reguł. Tzw. kolektywny Zachód (umownie: USA, UE, NATO i G7) wprowadzał sankcje niemrawo.

Nikt nie chciał ryzykować lukratywnych interesów i poważnego konfliktu z Rosją.

Rosja zbudowała przez lata sieć skorumpowanych polityków i przedsiębiorców. Kupowała ich bez większych problemów. Czasem nawet tego nie ukrywając, by wspomnieć choćby o dyrektorskiej posadzie Gerharda Shrödera w spółce Nord Stream 2 AG. W Europie co rusz dawano wyraz zaniepokojeniu. I z beztroskiej pazerności łamano własne embargo, sprzedając w tajemnicy części do czołgów i rakiet. Można o to zapytać Francuzów.

Trudno się dziwić, że w jakimś momencie kremlowski gangsterzy utwierdzili się we własnej omnipotencji.

Możesz? Bij pierwszy

Przed kilku laty Władymir Władymirowicz wygłosił publicznie jedną ze swych głębokich mądrości, którą usłyszał na leningradzkiej ulicy: „Jeśli awantura jest nieunikniona – bij pierwszy”. Każdy, kto choć raz brał udział w osiedlowej bijatyce lub przynajmniej widział ją z balkonu, wie, że zazwyczaj wszystko zaczyna się od „brania na huki”. Robienia groźnych min, wypinania klaty, wykrzykiwania bluzgów. Nie inaczej było tym razem.

Niedługo przed rozpoczęciem „specjalnej operacji wojennej” wiceminister spraw zagranicznych FR Siergiej Riabkow wystąpił z żądaniem wobec NATO, żeby „zbierało manatki i wynosiło się” ze swoją infrastrukturą na granice sojuszu z 1997 roku. Przed rozpętaniem wojny na pełną skalę, Putin udał się na otwarcie igrzysk olimpijskich w Pekinie, gdzie najprawdopodobniej towarzysz Xi udzielił mu błogosławieństwa.

Wrócił stamtąd w bardzo bojowym nastroju i oznajmił, że zdaje sobie sprawę z technologicznej przewagi NATO na poziomie konwencjonalnym. Ale Rosja ma bombę atomową, więc, używając ulicznej stylistyki wodza, nikt jej nie podskoczy. Dla lepszego efektu zarządził pokazowe ćwiczenia jądrowych sił strategicznych. Po czym rzucił się do bitki.

Druga najsilniejsza armia świata

Już w pierwszych tygodniach „zdobywania Kijowa w trzy dni” elitarne jednostki rosyjskiej armii zaczęły potykać się o własne nogi. Desant na podkijowskie lotnisko w Hostomelu skończył się porażką. W Ukrainie pojawiły się grupy rosyjskich żołnierzy, prowadzonych przez oficerów z nieaktualnymi papierowymi mapami w chlebakach.

W pierwszych dniach pancerne kolumny próbowały dojechać pod Kijów bez osłony przeciwlotniczej. Rozciągały się na szosach, wystawiając na ogień artylerii i wyrzutni przeciwpancernych. Bardzo szybko dała też znać o sobie niewyobrażalna skala korupcji w rosyjskiej armii i FSB.

Działania tajnych agentur dają znakomitą okazję do defraudacji. Nikt poza wąską grupą oficerów nie wie przecież, jaka jest realna liczba agentów, zasięg działania siatki, użyteczność informacji itp. Jednym z wielu przykładów rozjechania się korupcyjnego świata fikcji z rzeczywistością był samobójczy rajd kolumny rosyjskich samochodów opancerzonych w kierunku centrum Charkowa.

Rosyjscy komandosi, którym udało się przeżyć samobójczą rejzę, zeznali, że otrzymali rozkaz przyłączenia się do „powstańców”, obsadzenia głównych urzędów i posterunków policji. Tam mieli czekać na wejście zasadniczych sił rosyjskiej armii. Kiedy wjechali do Charkowa, ich kolumna została rozbita. Część samochodów spłonęła, a pozostałe kluczyły po ulicach, nie mogąc znaleźć punktów zbornych miejscowych dywersantów, którzy, jak się okazało, istnieli tylko w raportach i rozliczeniach finansowych.

Na nieistniejących siatkach konspiracyjnych przez lata zarobiono miliony dolarów.

Rosyjski komandos Paweł Fiłatjew, którego 24 lutego wysłano na Kijów, wydał książkę, w której szczegółowo opisał inwazję z perspektywy żołnierza. Opowieść o jego elitarnym oddziale desantowym, który wysłano do boju w ciężarówce z niedziałającymi hamulcami, jest zaledwie jedną z dykteryjek, składających się na ogólny chaos, w jakim od pierwszych dni odbywała się „specjalna operacja wojenna”.

W kwietniu przetrzebione elitarne jednostki rosyjskie uciekły spod Kijowa. Zostawiając po sobie pierwsze dowody zbrodni wojennych, mordów, gwałtów i kradzieży. Determinacja ukraińskiego społeczeństwa, ochotników i armii uzbrojonej w stary sowiecki sprzęt przebiła nadęty balonik pod nazwą druga najsilniejsza armia świata. Bez tego nie byłoby dziś żadnej pomocy wojskowej i nowoczesnego natowskiego sprzętu, którym zaczęto dozbrajać Ukrainę. Szczegółowy przebieg walk to temat na inne książki, które z pewnością wkrótce zaleją rynek wydawniczy.

Ruchoma czerwona linia

Przed strasznymi konsekwencjami przekroczenia „czerwonej linii” ostrzegał jeszcze w styczniu ubiegłego roku przedstawiciel Rosji w ONZ Wasilij Nebenzja. Działo się to na kilka tygodni przed rozpoczęciem inwazji. W ciągu ostatniego roku wiedzę na temat tego, gdzie w danym momencie przebiega ta linia, trzeba było bez przerwy uaktualniać. Trudno dziś policzyć, ile razy rosyjscy politycy i propagandyści grozili atomowymi gromami z jasnego nieba, jeśli „czerwona linia” zostanie przekroczona. I jak często mówili przy tym, że nastąpi wtedy „eskalacja”.

Co może oznaczać słowo „eskalacja” po roku wojny, w trakcie której wystrzelono miliony pocisków rakietowych, artyleryjskich i strzeleckich?

Najpierw obawiano się reakcji Rosji na wysłanie ręcznych wyrzutni przeciwpancernych, potem przeciwlotniczych. Wiosną Ukraińcy zatopili krążownik „Moskwa”. Koniec świata nie nastąpił. Z zachodu wysłano nowoczesne rakiety przeciwokrętowe i 155 milimetrowe haubice M777. I znów nic. Potem dotarły pierwsze mobilne wyrzutnie rakiet (tzw. HIMARS -y). Rakiety zaczęły trafiać w rosyjskie centra dowodzenia węzły logistyczne. Latem Ukraińcy zaczęli ostrzeliwać rosyjskie bazy i lotniska na świętej krymskiej ziemi. Uszkodzono most krymski. Okazało się, że to też nie jest czerwona linia. Do ukraińskiego wojska trafiły pierwsze natowskie bojowe wozy piechoty. Nie było to jednak „czerwona linia”.

Jesienią Rosjanie uciekli z okupowanej części obwodu charkowskiego, kilku rejonów obwodu ługańskiego. Potem z Chersonia, który po fejkowym referendum był już ponoć rosyjskim miastem. I nic. Coś wybuchło w bazie bombowców strategicznych w Engelsie, głęboko na terytorium Rosji. „Czerwona linia” się przesunęła.

Duchy wojny atomowej

Na początku tego roku zapadła decyzja o dostarczeniu ukraińskiej armii nowoczesnych natowskich czołgów i pocisków rakietowych średniego zasięgu. Na wieść o tym „czerwona linia” znowu uciekła. Rosyjski front propagandowy przez całe lato groził uderzeniami atomowymi. Jesienią wydawało się nawet, że świat stanął na progu wojny atomowej.

We wrześniu ubiegłego roku Jake Sullivan doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa ostrzegł Rosję, że jeśli zostanie użyta taktyczna broń jądrowa to „konsekwencje będą katastrofalne”. Sullivan, co istotne, uchodzi za jednego z liderów ugodowego skrzydła w Białym Domu. Znacznie ostrzejszy od niego sekretarz stanu Antony Blinken w tym samym czasie wyraził się, że skutki będą „przerażające”.

Wypowiedzi obu polityków uznano za zawoalowaną groźbę zmasowanego użycia arsenału konwencjonalnego i zniszczenia wojsk rosyjskich na terenie Ukrainy razem z flotą czarnomorskiej uderzeniem rakietowym. Sporo pisano również o możliwym polowaniu rakietowym na Putina i jego najbliższy krąg. Trudno powiedzieć, patrząc z zewnątrz, ile jest w tym prawdy i co faktycznie oznaczały słówka „katastrofalny” i „przerażający”.

Jedno jest jednak dość widoczne. Jesienią groźby atomowe osiągnęły apogeum, a potem ciśnienie zaczęło opadać. Na początku 2023 roku w Europie i USA zaczęto otwartym tekstem mówić o zbrojnym odbiciu Krymu, czego wcześniej unikano, między innymi z obawy przed rosyjską bronią atomową. Chyba możemy odetchnąć. Duchy wojny atomowej wróciły do szafy. Przynajmniej do czasu, kiedy znowu ktoś ich nie wypuści.

Sankcje zaczynają działać

Do końca ubiegłego roku wskaźniki makroekonomiczne gospodarki rosyjskiej nie wyglądały dramatycznie. Oficjalny wskaźnik bezrobocia jeszcze na początku 2023 roku wyniósł niespełna 4 proc. Pojawia się więc pytanie, czy wprowadzone sankcje są wystarczające. Czy może mamy do czynienia z kolejną zabawą w chowanego? Podobną do tej, którą znamy z drugiej połowy ubiegłej dekady.

Realna sytuacja może nie wyglądać tak kolorowo, jak w oficjalnych raportach trafiających do mediów. Jeśli weźmiemy np. pod uwagę niewidocznych w tej statystyce Rosjan w wieku produkcyjnym, którzy znaleźli się na przymusowych bezpłatnych urlopach, a ich liczba sięga już blisko 2,5 miliona, to rzeczywista liczba pozbawionych dochodu sięga 10 proc. Wzrost bezrobocia dopiero zaczyna się rozpędzać. Np. przemysł motoryzacyjny zatrudniający około 3,5 miliona pracowników w ciągu minionego roku zmniejszył produkcję o około 70 proc.

Początek 2023 roku pokazuje, że krach dopiero nadciąga, ale jego konsekwencje mogą być zabójcze.

Wojna, sankcje i utrata części rynków spowodowały, że rezerwy rosyjskiego banku narodowego stopniały o około połowę. Niedobory w budżecie państwa osiągnęły stan deficytu z 1998 roku. A to dopiero początek widocznych skutków sankcji, które w ubiegłym roku uderzyły w import, a w tym zaczną dotkliwie bić w główne źródła dochodów z rosyjskiego eksportu, czyli paliwa kopalne i inne zasoby naturalne.

Uderzenie w rosyjski eksport

Po 24 lutego Rosja zaczęła tracić gazowy rynek w UE. Już jesienią ubiegłego roku dochody ze sprzedaży ropy i gazu spadły o 20 proc. Europie, zwłaszcza Niemcom, w zasadzie udało się uniezależnić od rosyjskiego gazu. Sprzedaż gazu do Chin, póki co pokrywa zaledwie około 10 proc. strat dochodów z handlu z Europą. Pokrzykiwania propagandowych błaznów przekonujących, że Rosja bez problemu może przerzucić się całkowicie na sprzedaż gazu Chinom, działają już tylko na nie wypuszczających pilota z ręki wyznawców Putina.

W końcu 2022 roku uderzono w najbardziej lukratywne źródło dochodu, czyli eksport ropy. Państwa UE, G7 i Australia ustaliły pułap cen za baryłkę rosyjskiej ropy na poziomie 60 dolarów. Zdecydowano również o korygowaniu ich tak, by utrzymywała się co najmniej 5 proc. poniżej ceny rynkowej. Wprowadzone na początku tego roku unijne ograniczenia na import produktów naftowych mogą kosztować Rosję utratę dochodów z 40 proc. ich eksportu.

W tej chwili Rosjanie mówią o zwiększeniu eksportu produktów naftowych do Chin, Indii i Brazylii. Ale najprawdopodobniej pomoże to zrekompensować tylko połowę dotychczasowego eksportu do Unii Europejskiej. I to w optymistycznym wariancie, przy pominięciu problemów technicznych.

Utrudnienia w eksporcie ropy nie uniemożliwiają handlu. Ale konieczność szukania ścieżek omijania sankcji bywa, delikatnie rzecz ujmując, uciążliwa. Hindusi chętnie kupują rosyjską ropę, tym bardziej że jej cena spadła. Po to, żeby nie naruszać restrykcji, płacą w arabskich dirhamach i prowadzą operacje przez banki w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Kremlowska kamaryla w szarej strefie

Sankcje oczywiście daje się obchodzić. Irański reżim radzi sobie w takich warunkach od ponad czterdziestu lat. Porównanie w tym kontekście Rosji do Iranu jest dość kuszące, ale nie do końca precyzyjne. Gospodarka współczesnej Rosji jest bez porównania bardziej zintegrowana i uzależniona od Europy i USA niż gospodarka Iranu w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Długotrwałe obchodzenie sankcji oznacza przejście kremlowskiej kamaryli, przyssanej do rosyjskich zasobów naturalnych, ale posiadającej majątki na tzw. Zachodzie, w szarą strefę. Co częściowo już się wydarzyło.

Oprócz czysto finansowych kwestii warto pamiętać, że eksport paliw kopalnych, zwłaszcza ropy naftowej i gazu, był podstawowym narzędziem wpływu na Europę. Kremlowscy lunatycy w zasadzie własnoręcznie zakręcili kurek z gazem, licząc na to, że tzw. stara Europa ulegnie. Skorumpowana i rozleniwiona elita europejska, z którą wcześniej pogrywali jak chcieli, nie mogła na to nie zareagować.

W Europie do niedawna nikt nie miał najmniejszej ochoty, by doprowadzić do wyeliminowania Rosji z rynku na gazu i ropy. Taki pomysł wydawał się absurdalny. Niemal całkowicie uzależnieni od rosyjskich złóż Niemcy, nawet po odejściu Angeli Merkel, stawali na głowie, żeby do tego nie doszło.

Ale kremlowscy idioci brawurowo pozbawili pola manewru swoich niedawnych sprzymierzeńców biznesowych.

Putin ukradł Rosji przyszłość

O strzałach w kolano, które w minionym roku wymierzyła sobie siedząca w Moskwie leningradzka bratwa, można pisać bez końca. Nic nie wskazuje na to, żeby kremlowski urka i jego najbliżsi koledzy mieli się opamiętać. Właśnie zaczyna się następna rosyjska ofensywa na froncie. Z nią kolejne ofiary i zbrodnie wojenne. W konsekwencji kolejne sankcje i coraz szczelniejsza izolacja. W tym stopniowe odcinanie od technologii. Bez których zawali się nie tylko rosyjski przemysł.

Putin odbiera przyszłość 140 milionom Rosjan. Możliwe, że również ich dzieciom i wnukom. Przy aktualnym tempie zmian w kulturze i technologiach katastrofa, którą ściąga putinowski reżim, może zepchnąć to społeczeństwo w cywilizacyjną przepaść na całe dekady.

Wygląda na to, że władza zdaje sobie sprawę z zagrożeń, wynikających z konieczności przeprowadzenia w 2023 roku kolejnej mobilizacji i konsekwencji nadciągającego krachu gospodarczego. Tegoroczny budżet państwa przyjęty przez Dumę Państwową zakłada zwiększenie środków na tzw. obronność o 43 proc. względem minionego roku.

Środki przeznaczone na bezpieczeństwo wewnętrzne, czyli innymi słowy, na aparat represji, zwiększono o połowę.

Azjatyccy partnerzy pokazują Putinowi miejsce w szeregu

Putin od lat ignoruje dobrobyt i przyszłość zwykłych ludzi. Zawsze najbardziej kręciły go tzw. sprawy międzynarodowe. Rosja pod jego rządami stara się pozycjonować jak ongiś ZSRR, jako lider światowej większości – eksploatowanego przez wyzyskiwaczy ludu „globalnego południa”.

Słychać to w powtarzanych monologach kremlowskich oficjeli o nowym wielowektorowym ładzie, upadku „globalizmu”, umieraniu liberalnej demokracji i końcu skapcaniałego Zachodu, który na stare lata sfiksował i oddał władzę pazernym dewiantom.

Azja, Afryka. Ameryka Łacińska to jednak nie tylko wyklęty lud planety. To również, a może przede wszystkim, niegdyś kolonizowane, a dziś potężne Indie i oczywiście Chiny. I dziesiątki innych wysokorozwiniętych państw. Rosja do niedawna skutecznie grała w tym towarzystwie rolę najsilniejszego militarnie wujaszka. Pozwalano jej na to, dopóki nie dostała pierwszego lania i nie zwiała spod Kijowa.

Histeryczne groźby użycia broni atomowej wprowadziły w konsternację indyjskich i chińskich towarzyszy.

We wrześniu 2022 roku azjatyccy przyjaciele pokazali Putinowi miejsce w szeregu,

Podczas ubiegłorocznego szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy w Samarkandzie ostentacyjnie poniżali go prawie wszyscy. Wielcy i maluczcy. Również niedawni wasale Moskwy z byłych republik ZSRR.

Gospodarz szczytu, prezydent Uzbekistanu Szawkat Mirzjjojew nie raczył go nawet przywitać na lotnisku. Prezydenci Azerbejdżanu i Kirigistanu, Ilham Alijew i Sadyr Dżaparow demonstracyjnie spóźnili się na spotkania z Putinem, karząc mu czekać przed kamerami. Ten sam upokarzający spektakl powtórzył premier Indii Narendra Modi. Największy zawód sprawił Putinowi sam Xi Jinping. Przez cały czas trwania szczytu ani razu nie spojrzał mu w twarz. Pasywno agresywne chińskie sztuczki to nic w porównaniu z tym, że Xi ostentacyjnie nie zjawił się na wspólnej kolacji z Putinem.

Finałowe przedstawienie urządził Recep Erdoğan. Podczas spotkania w przerwie obrad turecki wódz rozsiadł na najwyższym krześle i jak wujo na imieninach wygłaszał anegdotki, z których wciśnięty znacznie niżej Władymir Władymirowicz musiał się głupkowato śmiać. Ostatnim wiernym druhem okazał się Aleksander Łukaszenka. Plątający się wokół nich prezydent Tadżykistanu Emolali Rachmon sprawiał wrażenie usilnie kombinującego, jakim sposobem odbić i więcej nie wrócić.

Rosja poza ligą światowych potęg

Putin wrócił do Moskwy ośmieszony. Na publicznych afrontach sprawa się nie skończyła. Chiny i Indie jasno zadeklarowały, że nie wyobrażają sobie użycia broni atomowej. Za niedopuszczalne uważają nawet mówienie na ten temat. Modi, który dotychczas co roku osobiście spotykał się z Putinem, w 2022 roku zrobił unik. Chińczycy zaczęli udawać, że nie mieli zielonego pojęcia o rosyjskich planach ataku na Ukrainę. Jakby tego było mało, Xi wyraził się bardzo jasno, że na świecie są dwie wiodące potęgi – USA i Chiny.

To, jak będą układać się relacje między tymi państwa, pokaże przyszłość. Skandal wywołany zestrzeleniem nad USA domniemanej chińskiej aparatury szpiegowskiej i odwołanie wizyty sekretarza stanu Antony’ego Blinkena pokazują, że nie będą one łatwe.

Czy Chiny rzeczywiście zrezygnowały z użycia Rosji jako tarana w rywalizacji z tzw. Zachodem? Jak dalej potoczą się losy Tajwanu i czy napięcie wokół tej wyspy nie doprowadzi w końcu do bezpośredniej konfrontacji z USA? Czy Chińczycy i tzw. Zachód zachowają pragmatyzm? I nie będą demolować relacji, od których zależy stabilność globalnej gospodarki i ekonomii?

To wszystko pokaże przyszłość.

Tak czy owak, aspiracje Rosji do roli przewodniej siły w walce światowego proletariatu 2.0 przeciw zachodnim imperialistom zamieniło się w kolejny mem.

Czego Putin zdaje się tego nie zauważać i podejmuje coraz bardziej desperackie działania w celu pokazania wiodącej roli Rosji na froncie globalnej sprawiedliwości.

W jednym okopie z Koreą Północną

Na początku 2023 roku minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow wyruszył w tournée po krajach Afryki. Dyplomatyczna ofensywa odbyła się w absurdalnej atmosferze. Ławrow w otoczeniu afrykańskich przywódców oskarżał tzw. Zachód o próby odbudowy kolonializmu w Afryce. Wygłaszał przemowy o wielowektorowym świecie, obiektywnych, niedających się zatrzymać procesach i dziejowym postępie. Momentami sprawiał wrażenie, jakby nauczył się na pamięć leninowskich formułek o imperializmie jako najwyższym stadium kapitalizmu.

W tym samym czasie propagandowe rosyjskie media w triumfalnym tonie donosiły o wielkiej grze mocarstw o zasoby Afryki, w której kolonialny Zachód przegrywa z Rosją i Chinami. Dając przy tym pokaz klasycznej, XIX wiecznej retoryki kolonialnej. Ciekawe, czy któryś z kremlowskich geniuszy sformułuje doktrynę „dekolonizacji poprzez kolonizację”. Skoro jakiś czas temu Nikołaj Patruszew (sekretarz Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej) wpadł na pomysł „deeskalacji przez eskalację”, to znaczy, że ich kreatywność nie zna granic.

Mniej więcej w samym tym czasie, kiedy Ławrow wojażował po Afryce, z bratnią pomocą Rosji pospieszyła Kim Jo Dzong, siostra wodza Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Dzong Una. Towarzyszka Jo Dzong oznajmiła, że w walce ze światowym złem koreański lud będzie siedział w jednym okopie z Rosją, aż do końca. Przy okazji rozeszły się pogłoski o dostawach amunicji z KRLD do Rosji.

W tzw. jednym okopie z Rosją wciąż tkwi jeszcze Iran. Jak długo? Zobaczymy.

Arkana polityki, czyli kto jest cwelem?

Po procesie Adolfa Eichmanna Hanna Arendt napisała, że w istocie ów zbrodniarz okazał się człowiekiem przeciętnym, bardziej klaunem niż szatanem. Za takie uwagi dostała po uszach i nasłuchała się, że trywializuje ogrom nazistowskich zbrodni. Zło chcielibyśmy przecież widzieć jako coś przerażająco poważnego, skomplikowanego i niepojętego. Czasem wyobrażamy sobie zło jako niezachwianą racjonalność, chłodną bezduszną kalkulację.

Zło po raz kolejny okazało się mieć twarz skończonego idioty, zaplątanego we własnych urojeniach.

Zamiast filmowego „doktora śmierć” widzimy napompowanego kwasem hialuronowym, starszego pana, łypiącego niepewnym wzrokiem zza masywnego stołu. I zamiast diabolicznych manifestów słyszymy knajacki bełkot Dmitrija Miedwiediewa, którego nikt nie traktuje serio. Dziwimy się, że ów agresywny, napuchnięty od wódki osobnik to były prezydent najrozleglejszego państwa na świecie.

Jesienią ubiegłego roku tzw. wagnerowcy, najemnicy formacji Jewgienija Prigożyna, podręcznego człowieka Putina, wrzucili do sieci nagranie. Zwrócili się do generała Walerija Gierasimowa (wtedy jeszcze szefa Sztabu Generalnego) i zwyzywali go od „cweli”. Wkrótce rzecznik prasowy ministerstwa obrony poinformował, że to prowokacja „ukraińskich nacjonalistów”. Prigożyn, który zaczynał karierę w Petersburgu od podpalania konkurencyjnych budek z hot-dogami i wymuszeń na bazarach, zareagował błyskawicznie i sfilmował się z żołnierzami.

A ci w obecności i za pozwoleniem Prigożyna dziarsko potwierdzili, że Gierasimow i Siergiej Szojgu (minister obrony FR) to „cwele”.

Na tym nie skończyła się wymiana bluzgów między ministrem i generałami „drugiej armii świata” a jednym z podręcznych ludzi naczelnego geopolityka planety. Na scenę wkroczył stary „wor w zakonie” (ros. przestępca, uznany przez innych kryminalistów za autorytet - red.), niejaki Sasza Kurara, który ogłosił, że w heroicznych latach 90. w więzieniu Prigożyn „robił mu laskę”. Jak wieść niesie, Saszę Kurarę wyciągnęli z rękawa wkurzeni generałowie, żeby zdyskredytować Prigożyna.

Z podobną powagą dywagowano później na temat znaczenia zbiorowego gwałtu na Oldze Zenkowej, dziennikarce propagandowego kanały NTW, którego w okupowanym Melitopolu dopuścili się bratanek Ramzana Kadyrowa Hasan Ibrahimow i jego podkomendni. W żołdackiej przemocy łatwiej było zobaczyć przemyślany akt polityczny niż przyjąć do wiadomości, że Ibrahimow i jego chłopcy robią, co im się podoba tylko dlatego, że mają karabiny, więc nikt im nie podskoczy. A w razie poważniejszych kłopotów przyjdzie wujek Ramzan i naprostuje sytuacje.

Marzenia gangstera Wowczika

Można dyskutować w najdrobniejszych szczegółach czy w tzw. kolektywnym Putinie więcej jest wielkoruskiego „imperca” czy sieroty po Związku Radzieckim. Czy chciałby być drugim Piotrem I, Aleksandrem III, czy jednak Stalinem. Można rozkładać jego przemowy na czynniki pierwsze. Znajdować w nich liczne analogie z wystąpieniami Hitlera. Rzucać w tym kontekście nazwiskami ideologa rosyjskiego faszyzmu Ilijna, oszołoma Dugina i dziesiątek innych historycznych albo współczesnych historiozofów, geopolityków i innych mędrców.

Tak czy inaczej, na koniec zawsze wyjdzie nam brikolaż przestępczej grypserki i wiary w prawo pięści, doraźnie z dofastrygowanymi skrawkami ideologii.

Zaczynając od wycinków z marksizmu-leninizmu, na kazaniach batiuszki Filoteusza kończąc.

W podobnych okolicznościach zawsze przypomina mi się książka „Generation P” Wiktora Pielewina. A w szczególności monolog gangstera Wowczika, który postanowił zamówić w agencji reklamowej podbudowę ideologiczną dla swojego biznesu:

„Straciliśmy zupełnie naszego ducha, zrozum to. A przecież my jesteśmy Rosja. Strach nawet pomyśleć, jaki wielki kraj. Zgadza się? (…) Krótko i na temat, ja ci zaraz ideę wyjaśnię. Nasz biznes wychodzi na arenę międzynarodową. I tam krąży cały hajs, czeczeński, kolumbijski, kumasz? Jeśli na to popatrzeć po prostu jak na hajs, to hajs jest wszędzie taki sam. Ale za każdym hajsem stoi jakaś narodowa idea. U nas też był… ten… komunizm. A teraz się skończył i nie ma żadnej idei, oprócz hajsu. No ale za hajsem nie może stać po prostu hajs. Bo potem nie wiadomo dlaczego jedni są na górze, a drudzy na dole. Czeczeni ją mają, a u nas nie ma. No i oni na nas patrzą jak na gówno. A potrzebna jest prosta, konkretna rosyjska idea. Żebym mógł każdej suce, z każdego tam Harvardu wyjaśnić w punktach – rach-ciach, i co się gapisz!? Żeby oni nie myśleli, że my w Rosji tylko pieniędzy się nakradliśmy i wstawiliśmy sobie zbrojone drzwi. Żeby oni kurwy taką duchowość poczuli jak w czterdziestym piątym pod Stalingradem. Kumasz?”

Jasna, konkretna rosyjska idea, którą zamówił Wowczik okazała się nieprzydatna. Niedługo po rozmowie z copywriterem Tatarskim, Wowczik zginął podczas strzelaniny na bazarze.

Jak długo pociągnie kremlowski Wowczik Putin i ilu ludzi zabije jego zapiekła mania wielkości?

Wtargnięcie do Ukrainy i rozpętanie w niej piekła w imię geopolitycznych fantazji przyniosło odwrotne skutki. W dużym stopniu odnowiło światowe przywództwo USA. Przysypiające w fotelu NATO znów staje się jednym z najstabilniejszych źródeł bezpieczeństwa na naszej planecie. Udział Putina w stworzeniu nowej tożsamości Ukrainy, osadzonej w antagonizmie wobec wszystkiego, co rosyjskie to temat na osobne studium.

Przed rokiem zdrowy rozsądek długo nakazywał nie dowierzać, że Putin zacznie wojnę, która zniweczy wszystko, co w ostatnim dwudziestoleciu udało mu się osiągnąć. Okazało się jednak, że długotrwała fiksacja na punkcie zniszczenia Ukrainy spowodowała, że utracił kontakt z rzeczywistością. Ale dopóki nie poniesie całkowitej klęski, będzie zabijał i niszczy, głosząc przy tym wymyślane na poczekaniu, kolejne wersje „jasnej, konkretnej idei”.

;
Na zdjęciu Albert Jawłowski
Albert Jawłowski

Adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, badacz terenowy, pisarz. Autor książek, m.in.: „Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów" i „Miasto biesów. Czekając na powrót cara".

Komentarze