„Jedźcie do Rosji, przecież was oswobożdajem” – mówią rosyjscy pogranicznicy Ukraińcom, uciekającym na Zachód z okupowanych przez Rosję terytoriów. Aby ratować życie, muszą wyprzedać swój majątek. I przejść gehennę podróży przez teren państwa-agresora
Historie zamieszczone poniżej przypominają świadectwa ofiar II wojny światowej. Ludzi, którzy musieli sprzedać majątek, aby ratować życie. Tych, którzy byli poniżani i musieli zapomnieć o godności, żeby przeżyć. Torturowanych i zabijanych za przynależność do jednego narodu.
To dzisiejsza rzeczywistość mieszkańców okupowanych przez Rosjan terytoriów Ukrainy. Ci, którzy wyrwali się stamtąd, zachowają doświadczenie okupacyjne na całe życie. Od innych uchodźców ukraińskich odróżnia ich to, że oprócz traumy wojny, przeżyli traumatyczną ucieczkę przez państwo, które ich zabija.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
„Pamiętam znajomego z sąsiedniej wsi. Zabierali go na piwnicę kilka razy. Nie chciał z nimi współpracować. Mocno bili. Ostatniego razu z uszu leciała krew. Udało mu się uciec do Kijowa. Do tej pory leczy słuch. Otrzymał niepełnosprawność. Miał swój warsztat samochodowy. Teraz biznes przejęli raszyky [inaczej raszyści, tak w Ukrainie mówią na żołnierzy rosyjskich oraz wszystkich, komu jest bliska ideologia rządzącego reżimu Federacji Rosyjskiej – red.]” – taką wiadomość otrzymuję około 23:00 od Kati, która miesiąc temu wyjechała do Polski z okupowanych Ołeszków w obwodzie chersońskim.
To jedna z wielu historii o terrorze na ziemiach okupowanych przez Rosję, którymi tego wieczora zasypuje mnie Katia.
„Zabrali chłopca, który robił zdjęcia czołgów. Powiedzieli, że wysyła koordynaty SZU. Trzymali przez kilka dni. Bili. Wypuścili. Teraz on jedzie do Polski” – to następna historia.
„Do miejscowego funkcjonariusza policji przyjeżdżali kilka razy, namawiali, żeby szedł pracować do nowej policji pod kierownictwem Rosjan. Odmawiał. Każdego razu go bili. Ale tak i nie poszedł”.
„Mój mąż latem nieoficjalnie pracował na stacji benzynowej. Tylko miesiąc. Jednego dnia zajechał tam samochód z dużą „Z-tką”. Wszystkich pracowników zabrali bez wyjaśnień. Sprawdzali telefony. Mąż miał screena, gdzie była informacja, ile ukraińska armia zniszczyła okupantów, broni. Uderzyli go kilka razy karabinem w piersi, po plecach… Pytali o właściciela stacji o pieniądze. Nie umiał odpowiedzieć. Mąż odmówił przyjęcia rosyjskiego paszportu, a ponieważ zdrowie nie pozwala mu walczyć, więc wypuścili go. Powiedzieli, że warto przyjąć rosyjskie paszporty i poziom życia się poprawi”.
„W naszym mieście nad rzeką jest ulica Nyżnia. Tam ludzi wygnali z domów. Przystawiali karabin do skroni i mówili, że mają 20 minut, żeby się zebrać. Komuś dawali dwa dni, niektórym liczyli sekundy. Ludzie przychodzili po rzeczy do swoich domów, kiedy żołnierze gdzieś wyjeżdżali. U kogoś niczego nie brali, u niektórych wywieźli wszystko".
„Niektórych wsi w ogóle nie ma. Zostały starte z powierzchni z ziemi”.
Następnego dnia rano podczas rozmowy wyczuwam, że Katia nie mówi wszystkiego i boi się rozmawiać. Dla niej i dla wielu innych osób, które żyły pod okupacją, russkij mir zostawia traumę na całe życie. O niej mają potrzebę mówić, każdy i każda w swoim czasie.
W Ołeszkach Rosjanie mieszkali kilka ulic od domu Kati. Można było łatwo poznać, gdzie mieszkają. Jeśli chata jest pusta i zamknięta, a okna zasłonięte szmatami, tam mieszkają żołnierzy rosyjscy.
– Dla zabawy jeżdżą na karetkach, narysowali na nich „Z-ki”. Używają ludzi jako żywych tarcz – stawiają czołgi i inne pojazdy w podwórkach domów mieszkalnych.Tam, gdzie żyją ludzie. Mogą wygnać z domu. Matkę chrzestną mojego syna wypędzili z chaty w Prawych Sołonciach. Potrzebowali zająć część wsi i wysiedlili mieszkańców.
Zabierali auta. Nasz sąsiad wypił, zaczął krzyczeć, że nie mają prawa. On taki duży chłop, zaczął dzwonić do tej ich wojennej administracji, odpuścili, do nas nie doszli. Auto swoje sprzedaliśmy, żeby wyjechać – mówi Katia.
6-letni syn Kati zaczął się jąkać od ostrzałów.
– To był sygnał, że trzeba wyjeżdżać. Nad głową też zaczęło latać. Za naszym ogródkiem strzelali z moździerzy w stronę Chersonia – mówi Katia. – Żyliśmy przy wyjeździe z miasta, nawet dawałam koordynaty SZU, skąd strzelają Rosjanie. 200 metrów od domu. W ogrodzie znalazłam 25 pudeł z pociskami kalibru 120. Powiedzieli, że sprawdzą, a nas prosili trzymać się blisko schronu. Ale tam przyleciało dopiero po miesiącu, kiedy Rosjan już nie było.
Katia ma 26 lat i nigdy nie była za granicą. Z mężem i synem ruszyli przez Krym, bo innej drogi nie było. Żeby uzbierać pieniądze na drogę, sprzedali wszystko.
Z terenów okupowanych wyjeżdżali przez punkt kontrolny w Armiańsku.
– Kierowcy powiedzieli, gdzie mamy iść. Tam wypełnialiśmy dokumenty, dokąd jedziemy. Z tym papierkiem jechaliśmy przez całą drogę – tłumaczy Katia.
Katia przeszła kontrolę bez pytań, ale męża Rosjanie zatrzymali na „biesiedu” [rozmowę - red.]. Przepytywali przez trzy godziny.
O co pytali? Dlaczego telefon jest zarejestrowany tylko od pół roku. Dlaczego wśród znajomych na Facebooku niektórzy mają zdjęcia z flagą Ukrainy. I tak dalej.
Mąż Kati nie miał rosyjskiego numeru telefonu, nie mogli się odnaleźć. Ale udało się.
– Tam nazywali nas żdunami, od słowa żdat', czyli czekać. Co, nie dażdaliś Ukrainy, a teraz uciekacie jak szczury? – wspomina ze łzami w oczach Katia. – Dziewczynę ze Skadowska pytali, dlaczego wyjeżdża, co nie podoba się w Ukrainie? „Jedźcie do Rosji, przecież was oswobożdajem”. Tak mówią ładnie, a ty nie możesz niczego powiedzieć.
Wyjazdy mieszkańców okupowanych terenów do krajów zachodnich organizują prywatni przewoźnicy.
– Do Polski jechaliśmy przez Most Kerczeński, przez obwody woroneski i smoleński w Rosji, potem przez Białoruś i Litwę. Po drodze już nie sprawdzali – opowiada Katia. Oprócz jej rodziny w autobusie jechało jeszcze 26 osób.
Za podróż z Ołeszek do Krymu rodzina zapłaciła 3000 hrywien (ok. 360 zł) za trzy osoby. Stąd przejazd do Warszawy kosztuje 350 dolarów za dorosłą osobę, 300 za dziecko.
Bezpłatne ewakuacje są tylko do Rosji. Ludzie nazywają je ewakuacjami od oswoboditelej, od oswobodzicieli.
– Ludzie nie chcą jechać do Rosji, bo trafiają do miejsc, z których już mogą nie wrócić. Tu są terroryzowani, tam stają się niewolnikami – mówi Katia.
Tak było w przypadku dzieci z Chersonia. Jesienią nowe władze okupowanego terytorium obwodu chersońskiego rzeczywiście wywoziły dzieci na „obozy” na Krym niby w celach rekreacyjnych. Ich śladem pojechały matki. Dzisiaj nie ma kontaktu ani z dziećmi, ani z matkami. Opisywaliśmy to w OKO.press wcześniej:
Rodzina Kati spędziła w podróży w sumie cztery doby. Teraz są w Nowej Soli. W Polsce znajomi pomogli rodzinie zalegalizować pobyt, znaleźć mieszkanie. Mężowi, który jest budowlańcem, załatwili pracę.
– Najważniejsze, że jest cicho i spokojnie. Jednak boimy się, kiedy samolot leci nad głową – mówi Katia. – Nigdy nie zapomnę tych dźwięków. Słyszysz wystrzał, lot pocisku i wybuch. Wszystko blisko.
Maria, moja druga rozmówczyni, mieszkała w Nowodniprowce, wsi w obwodzie zaporoskim. Wkrótce po inwazji żołnierze rosyjscy zajęli to terytorium. Zajmowali puste mieszkania lub wyganiali właścicieli. Mieszkają do dziś w ukraińskich domach.
W pierwszym dniu okupacji uzbrojeni żołnierze rosyjscy przyszli do Marii. Zastępca dowódcy Artiom przepytywał kobietę.
– Mówię do niego, oczywiście po rosyjsku: „Chcesz mi powiedzieć, że mój syn jest w SZU?”
Mówi do mnie: „Wiemy, że syn walczy przeciwko nam. Wiemy, gdzie mieszka twoja mama, gdzie mieszka twoja córka, siostry”. Nie bili, ale za to była presja psychiczna.
Wychodząc, zniszczyli bramę w jej domu, zabrali auto, Ładę siódemkę. Nocą zwrócili auto z wytartymi oponami, na szybach nakleili „Z-ki”.
– Nie miałam poczucia, że jestem w domu. Nie będę pani wszystkiego opowiadać, to było okropne.
Rano Maria poodklejała „Z-ki”. Rosjanie przyszli i pytają, czemu to zrobiła.
– A po co mi one? Powiedz mi, co one znaczą – mówi do Artioma.
– Wolną Rosję.
– Urodziłam się w Ukrainie, jestem w Ukrainie, nie potrzebuję waszych „Z-tek”, powiedziałam mu. Potem córka krzyczała na mnie: „Mamo, zadajesz sobie sprawę, że mogli cię zabić?”
Do domu Marii Rosjanie wchodzili, kiedy chcieli.
– Przychodzili codziennie robić pranie, nie mogłam im powiedzieć, że nie wolno. Bałam się. Mieszkam sama. Pytali, dlaczego się boję. Mówię: „Przyszliście do mnie do domu z karabinami, jak mam się nie bać. Skąd mam wiedzieć, co możecie mi zrobić”.
Jeden mówi: „Przecież jesteś u siebie w domu”. Mówię: „Naprawdę? Myślałam, że to wy jesteście u siebie w domu, a ja jestem gościem”.
Żołnierze rosyjscy zajęli cztery domy naprzeciwko Marii. Przez całą dobę we wsi było słychać wystrzały. Grady i karabiny maszynowe okupanci postawili obok wsi, na ulicach i podwórkach, gdzie mieszkają ludzie.
– Zaporoską elektrownię atomową to nie ukraińscy żołnierze ostrzeliwują. Widzieliśmy i wiemy wiele. Enerhodar ostrzeliwują Rosjanie. A oni ciągle mówili, że to SZU – mówi Maria. – Nieprawdą jest też to, że pracownicy elektrowni są kolaborantami. Ich zmuszają podpisywać umowy z Rosją. Znajomego z pracy zabrali, przepytywali, w domu wszystko sprawdzili. Dużo jest tam osób, które zabierali do piwnic, żeby „przekonywać”.
Rosjanie zabierają ludzi do piwnic nawet za to, że człowiek popatrzy na nich, jadąc rowerem. Biją, przepytują, kogoś wypuszczają.
– Nie można było normalnie rozmawiać przez telefon. Nie można mówić, że jesteś „w okupacji”, ale że żyjesz na oswobożdionnym, wyzwolonym terytorium. A jakie to wyzwolone terytorium, jeśli tam ludzie boją się powiedzieć słowo?
Do tej pory Maria, kiedy rozmawia z siostrą przez telefon, musi się pilnować.
– Wyjechałam prawie dwa miesiące temu, powiem pani tylko jedno: do dzisiaj boję się. Dzieci również, wnuki też. Ktoś zatrzaśnie drzwi – podskakujemy. Strach został.
– Myśleliśmy, że do jesieni nasi przyjdą – mówi Maria. To się nie stało. – Byli u nas chłopcy z Baszkirii. Jeden z nich mówi mi: „Jedźcie stąd, póki nie przyszli baradatyje, ci z brodami. Od razu was zabiją”.
Maria i jej bliscy mieli powody lękać się o swoje życie. Syn Marii jest żołnierzem zawodowym i służy w szeregach SZU.
– Teraz osiedliło się ich jeszcze więcej na wsi i są baradatyje – mówi Maria.
– To kadyrowcy?
– Tak. Do tego jesienią zniknął prąd i gaz, było zimno. Stwierdziłam, że nic dobrego już nie będzie – mówi Maria.
22 listopada Marii, jej córce, mężowi córki i wnukom udało się wyjechać. Matki, ze względu na wiek, nie udało się zabrać. Zostały również dwie siostry Marii.
– Teraz ryzykuję ich życiem, „orky” przecież wiedzą wszystko o moich bliskich.
Żeby zebrać pieniądze na wyjazd, rodzina Marii musiała sprzedać auto, artykuły AGD, rzeczy. – Kiedy jedni zbierają pieniądze na wyjazd, Rosjanie z pustych mieszkań kradną dywany, krzesła, komody, blendery – mówi Maria
Skorzystali z usług prywatnych przewoźników. Jechali przez Czonhar, gdzie znajduje się punkt kontrolny przy wjeździe na Krym.
– Kobiet nie sprawdzają tak szczegółowo, a jeśli u mężczyzn zauważają proukraińskie tatuaże, bransoletki, symbole, to ich zabierają i nikt nie wie, co z nimi się dzieje – opowiada Maria.
Przed Mostem Kerczeńskim podróżni znowu wynosili torby, zdejmowali buty. Rosjanie telefony sprawdzali.
Najtrudniej jednak było w Czonharze, przy wjeździe na Krym. Celnicy pytali:
– Dlaczego jedziesz do Polski, a nie zostajesz w Rosji?
– A dlaczego powinnam tu zostać? Nikogo nie mam w Rosji – mówi Maria. I dodaje: – Celniczka męczyła przy nas niesłyszącą dziewczynkę, chociaż tłumaczyłam jej, że ta nie słyszy. Każdy, kto wyjeżdża z okupacji, powinien być przygotowany na poniżenia.
W Rosji nikt ich nie zatrzymywał, kierowcy mają wszystko umówione. Od granicy łotewskiej rodzina po raz kolejny zmieniła autobus. Podróż do Bydgoszczy, gdzie teraz mieszkają, zajęła ponad 3 doby. Ze wsi Marii do Melitopola podróż kosztowała 1500 hrywien, około 170 złotych za pięć osób. Jechali na stojąco dwie i pół godziny. Z Melitopola do Czonhara zapłacili także 1500 hrywien za osobę. Z Czonhara do Warszawy – 500 dolarów za każdego.
– Taki strach przeżyć, jaki przeżyłam ja i moje dzieci, nie daj Boże nikomu. Niech będą przeklęte te orki. Tyle łez…
Maria ma 58 lat. Przed inwazją pracowała w Polsce w fabryce pojemników do przechowywania żywności. W lutym pojechała do domu, 27 lutego 2022 roku miała zaplanowaną operację żylaków w Zaporożu.
Wtedy po raz ostatni widziała syna. Trzeciego dnia wojny zgłosił się dobrowolnie do SZU.
– Jesteśmy wdzięczni Polakom z całego serca. Kiedy nie było o synu wiadomości przez pięć dni, dzwoniłam wszędzie i wszystkich prosiłam, żeby modlili się za mego syna. Znajomi Polacy mnie wspierali – mówi Maria.
Syn Marii obecnie przebywa w szpitalu wojskowym. Powiedział matce, że dostał zapalenia płuc, bo spał na ziemi. Maria podejrzewa, że może to być nie do końca prawda.
– Mówi mi: „Mamul, nie obrażaj się, nie mogę tu być, muszę wracać do towarzyszy”. Mówię mu: „Synku, pomyśl o mamie”. Odpowia: „Masz swoje piekło, a ja swoje. Cierp, mamo!”.
W Bydgoszczy małżeństwo Ukraińców pomogło rodzinie znaleźć mieszkanie. Nowa znajoma znalazła pracę dla zięcia i starszego wnuka. Maria szuka, gdzie zrobić operację żylaków, żeby iść do pracy.
– Gdybym była młodsza i miała więcej zdrowia, to sama poszłabym do wojska. Nie miałabym litości dla żadnego orka… Za nasz ból, że nasze domy okradli, starli z ziemi. Nie wiem, jaka matka ich urodziła – mówi Maria. – Tłumaczyłam im: „To wy przyszliście do nas zabijać, a nie my do was”. Odpowiadali: „My was oswobożdajem od banderowców”. Mówię, że sama jestem banderówką, moja matka pochodzi z obwodu chmielnickiego. Przed kim mnie bronić będziecie?
W Polsce i innych krajach zachodnich uchodźcom z Ukrainy pomagają wolontariusze w punktach recepcyjnych i centrach pomocy humanitarnej. Dominika Przychodzeń jest wolontariuszką w centrum tranzytowym przy Dworcu Warszawa Wschodnia. Kieruje punktem Fundacji Otwarty Dialog, który mieści się w namiocie, prowadzonym przez Norwegian Refugee Council i władze Warszawy.
Do punktu przyjeżdżają autobusy z Białorusi i Łotwy. Kierunek ewakuacji przez Rosję jest nazywany północnym. Sieć wolontariuszy w Rosji, Białorusi i na Łotwie pomaga uchodźcom wyjechać z okupowanych terenów. Punkt współpracuje z fundacją Rubikus, która zajmuje się bezpłatnymi ewakuacjami Ukraińców.
– Ci ludzie, żeby bezproblemowo przekroczyć granicę rosyjską i przejechać przez Rosję, muszą być dobrze przygotowani. Mają często ruskie paszporty. Muszą przygotować też telefony, żeby tam nic nie znaleźli – mówi Dominika Przychodzeń.
Niektórzy uchodźcy z Ukrainy zostają w Polsce, część jedzie do Niemiec albo do innych państw UE. Tygodniowo do punktu w Warszawie przyjeżdżają trzy-cztery autobusy, w każdym około 50 osób.
– Ci ludzie są po tak traumatycznych przejściach, że najczęściej po kilku dniach wychodzi ich panika. Wszystkiego się boją – mówi Dominika. – Mieliśmy dziewczynę, która bała się pojechać do pokoju, który jej załatwiliśmy. Bała się wsiąść do taksówki. Bała się, że będzie musiała przyjechać komunikacją do naszego punktu na obiad. Wszystkiego się bała. W takim przypadku prowadzimy taką osobę do psychologa, oczywiście, za jej zgodą.
Albo taka historia. Chłopak sam musiał przyjechać do punktu pomocy humanitarnej na Modlińskiej. Został poinstruowany, gdzie ma jechać, gdzie ma wysiąść. Wysiadł na przystanku i siedział tam kilka godzin. Nie poszedł do tego punktu i nie odezwał się, że czeka na przystanku. Podejrzewam, że to też było związane ze stresem.
Traumatyczne przeżycia tak blokują tych ludzi, że oni często nie są w stanie nic samodzielnie zrobić.
Zazwyczaj ludzie, którym udało się wyjechać z terenów tymczasowo zajętych przez Rosję, odmawiają rozmów. W domu zostali ich bliscy. Boją się o ich życie lub po prostu chcą zapomnieć o okrucieństwach, które widzieli.
Niektórzy, jak bohaterki tego tekstu, Maria i Katia, czują się odpowiedzialni. Chcą dać świadectwo o tym, co się tam dzieje, ale proszą o zmianę imion.
Dominika opowiada o wolontariuszce z Mariupola, która dołączyła do ich centrum.
– Dwa miesiące przesiedziała w bunkrze. Pierwszy raz o tym powiedziała, jak kiedyś poszłyśmy na piwo i się na tyle wyluzowała, że mogła mi opowiedzieć swoją historię. To były dla mnie tak straszne rzeczy, że jak ona mi to opowiadała, to siedziałam naprzeciwko niej i płakałam. Ona już była u nas parę miesięcy i dopiero po takim czasie się otworzyła – mówi Dominika.
Anna z chłopakiem wyjechała z Chersonia pięć dni przed wyzwoleniem, o którego doszło 11 listopada 2022 roku. Nie myśleli, że uda się tak szybko oswobodzić miasto, a życie w okupacji już było nie do zniesienia.
Była to już jej druga próba wyjazdu. W sierpniu, kiedy próbowali wyjechać autem przez Krym, Rosjanie nie przepuścili Anny.
– Sprawdzali paszporty i zobaczyli, że nie mam aktualnego zdjęcia [w Ukrainie jest obowiązek aktualizacji zdjęcia w dowodzie osobistym w wieku 25 i 45 lat]. Nie skończyłam wtedy jeszcze 25 lat. Pytają mnie, czy wkleję zdjęcie, jak skończę 25. Mówię: „Oczywiście”. On na to: „To jest ukraiński paszport, żeby wkleić zdjęcie, trzeba będzie jechać do Ukrainy”. Odpowiadam: „Wiem”. On: „I gdzie będziesz wklejać?” Ja: „Skoro to ukraiński paszport, to w jakim kraju mogę to zrobić?”. „To znaczy, że planujesz jechać do Ukrainy? W takim razie nie wjedziesz do Krymu, jedź sobie przez Lwów” - szydzi on.
Pięć godzin Rosjanie im tłumaczyli, na czym polega operacja specjalna, którą w świecie nazywa się po prostu wojną. Wręczyli Annie dokument, że jest osobą niepożądaną na terytorium Federacji Rosyjskiej.
Kiedy nie udało się wyjechać przez Krym, Anna z chłopakiem chcieli jechać przez Mariupol, przez punkt kontrolny w Rostowie nad Donem. Pojechali, ale okazało się, że tam trzeba przechodzić filtrację, na którą trzeba czekać tygodniami. W samozwańczych republikach Donieckiej i Ługańskiej mają swoje zasady, inne niż w Krymie.
Z Chersonia można było wyjechać jeszcze przez Wasyliwkę w obwodzie zaporoskim. Jednak od 1 października 2022 roku Rosjanie wprowadzili ograniczenia na wyjazd z TOT – tymczasowo okupowanych terytoriów. Miejscowi opowiadali, że okupanci ostrzelali kolumnę samochodów i były ofiary.
Para zakochanych nie chciała ryzykować życia. Nie było innego wyjścia, jak próbować jeszcze raz przez Krym.
Do drugiego wyjazdu Anna skrupulatnie się przygotowywała. Miesiąc przed tym stworzyła nowe profile w mediach społecznościowych, uprzedziła bliskich i znajomych, żeby pisali do niej neutralne treści.
– Na granicy wiedzieli, że już próbowałam wyjechać. Cztery godziny ze mną rozmawiali, gdzieś dzwonili w mojej sprawie, ale w końcu przepuścili – mówi Anna. – Myślałam, że jak przejdę granicę, to już mogę być spokojna. Jednak w każdym okręgu federalnym nas zatrzymywali, bo mieliśmy ukraińskie tablice rejestracyjne. I znowu FSB, przepytywanie. Trudno znosić kilkakrotnie, jak ktoś czyta na głos twoje wiadomości do matki. Taka presja psychiczna.
Na jednym z przesłuchań Anna bardzo się stresowała. Usłyszała, że tacy jak ona w Rosji robią zamachy terrorystyczne.
– Obwiniają i poniżają człowieka bez żadnych dowodów. Ciągle chcą sprowokować. Pytają mnie: „Może cię nie przepuścili, bo krzyczałaś na punkcie kontrolnym Sława Ukraini?” Mówię: „Zdaję sobie sprawę, że jestem na punkcie kontrolnym Federacji Rosyjskiej”. On: „Czyli gdybyś była gdzie indziej, mogłabyś wykrzykiwać nazistowskie hasła, tak?”.
– Zależy, na kogo trafisz – ciągnie opowieść Anna. – Niektórzy pytają, czy nam podoba się operacja specjalna. Jak ona może mi się podobać, jak ja budzę się od wybuchów, cała moja rodzina wyjechała i nie wiadomo, kiedy wszyscy się zobaczymy. Jak to może się podobać normalnemu człowiekowi, kiedy straci bliskich?
Po tym, jak na początku października był wybuch na Moście Kerczeńskim, służby rosyjskie zaczęły szczegółowo sprawdzać podróżnych. Anna:
– Dużo czasu to zajmuje. Chcieliśmy jak najszybciej przez tę Rosję przejechać. W Krasnodarze w aucie pospaliśmy kilka godzin i pojechaliśmy dalej.
Kiedy wyjeżdżali z Rosji, na pożegnanie pogranicznicy przyczepili się jeszcze do jej chłopaka. 4 godziny trwało przepytywanie.
Z Rosji do Odessy Anna i jej chłopak jechali na około przez Gruzję, Turcję, Bułgarię, Rumunię i Mołdawię. Ich celem od początku była Ukraina. Chcieli razem wrócić i zamieszkać w Kijowie.
– Chcemy pracować w swoim kraju. Za granicę nie wyjechaliśmy, bo mamy tu bliskich – mówi Anna.
Mama Anny, Olga opowiadała OKO.press, jak wyglądało życie w Chersoniu podczas okupacji i po wyzwoleniu miasta przez SZU.
W drodze dowiedzieli się, że miasto zostało wyzwolone. Anna nie wierzyła w wiadomości. Jeszcze kilka dni temu widziała, jak nowa władza wywozi do Rosji dzieła z chersońskiego muzeum, jak odbiera Ukraińcom ich pamięć narodową.
Podróż z Chersonia do Odessy zajęła im tydzień zamiast czterech godzin jak kiedyś. Anna z chłopakiem pokonała ponad pięć i pół tysiąca km, zamiast 200, aby żyć w wolnej Ukrainie.
Wyjazd z okupowanych terytoriów planują setki Ukraińców. Ludzie załatwiają sobie sami przewoźników, co jest bardzo kosztowne, jadą swoim samochodem lub zgłaszają potrzebę ucieczki do wolontariuszy. Czekają na miejsce.
Są jeszcze ewakuacje, organizowane przez władze okupacyjne, które w Ukrainie nazywane są deportacją.
Ten temat potrzebuje odrębnego wyjaśnienia. Ukraińcy, którzy przymusowo trafiają do Rosji, są izolowani informacyjnie. Pozostają często bez środków do życia i nie mają możliwości wyjazdu na Zachód. Ukraińskie władze dają wskazówki, jak działać w przypadku przymusowej ewakuacji na teren Federacji Rosyjskiej.
Ukraińcy nie naruszają prawa, gdy wyjeżdżają przez Rosję w związku z wojną, ponieważ bezpieczeństwo ludzi jest ponad wszystko. Ci, którzy ratują się przed wojną, jadą przez Rosję nie tylko do krajów Zachodu. Wracają też do Ukrainy, na tereny wolne od Rosjan.
Według danych ONZ w Rosji jest zarejestrowanych około 3 mln uchodźców z Ukrainy.
Dziennikarze VoxUkraine we współpracy z Meta wskazują na to, że rosyjska propaganda manipuluje danymi ONZ, twierdząc, że Ukraińcy chętniej wybierają kierunek wschodni, niż ewakuację do krajów UE. Media rosyjskie piszą, że do Rosji przybyło dwa razy więcej uchodźców z Ukrainy, niż do Polski (gdzie według danych zarejestrowało się ponad półtora miliona Ukraińców) i trzy razy więcej, niż do Niemiec (gdzie znajduje się ponad milion uchodźców z Ukrainy).
Jednak jeśli przyjrzeć się tym samym danym, widać, że łącznie do krajów UE wyjechało prawie 5 mln ukraińskich uchodźców. Prawdą jest też to, że z okupowanych terytoriów do innych państw Zachodu można było wyjechać tylko przez Rosję. Stąd te liczby.
Nie ma danych, ilu osobom udało się wyjechać z terenu państwa-agresora.
Świat
Chersoń
kobiety
Krym
okupacja Ukrainy
Rosja
uchodźcy z Ukrainy
wojna w Ukrainie
wolontariat
wolontariusze
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Komentarze