0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Wyborcza.plFot. Piotr Skórnicki...

W rozmowie z OKO.press prof. Rafał Chwedoruk ocenia sytuację Szymona Hołowni i jego formacji oraz całego rządu koalicyjnego na krótko przed zapowiadaną rekonstrukcją. Ekspert stawia następujące tezy:

  • Słaby wynik Szymona Hołowni w pierwszej turze odebrał mu wszystkie polityczne atuty. Obecnie może próbować przetrwać w polityce jedynie szachując silniejszych partnerów niepewnością co do możliwości dialogu z drugą stroną.
  • Platforma Obywatelska ma szansę się odbudować i umocnić, ale będzie to wymagało przynajmniej wizerunkowej zmiany przywództwa. Donald Tusk powinien zrobić miejsce liderom młodszego pokolenia.
  • Radosław Sikorski jako nowy lider PO byłby prezentem dla Nowej Lewicy. I „przedłużeniem epoki Tuska, a nie prawdziwym nowym otwarciem".
  • Zapowiadana rekonstrukcja rządu nie przyniesie jakościowej zmiany.
  • Cała scena polityczna przesunęła się bardzo głęboko na prawo. Centrum i lewica muszą znaleźć sposób na odpowiadanie na lęki społeczne wokół migracji, by odciąć tlen skrajnej prawicy.

„W Polsce nie ma zapotrzebowania na soft konserwatyzm"

Dominika Sitnicka, OKO.press: Czy Pana zdaniem Szymon Hołownia rzeczywiście mógł prowadzić rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim, Adamem Bielanem i Michałem Kamińskim na temat rządu technicznego opartego na prawicy oraz wyjścia z Koalicji 15 października?

Prof. Rafał Chwedoruk, politolog, Uniwersytet Warszawski: Zacząłbym od tego, że w ostatnich kilkunastu latach w Polsce mieliśmy do czynienia z wysypem partii tworzonych wokół popularnych postaci. Były to formacje, które pozycjonowały się jako swoiste antypartie – miały być czymś jakościowo innym i lepszym od tradycyjnych ugrupowań. Tak było z ruchem Kukiza, z Nowoczesną, z ruchem Palikota. Problem w tym, że wszystkie te formacje przejęły wady partii tradycyjnych, nie mając jednocześnie ich zalet.

Jeśli doszło do spotkania między politykami PiS – w tle także z byłym działaczem tej formacji, Michałem Kamińskim – a Szymonem Hołownią, to z całą pewnością nie była to rozmowa równorzędnych partnerów. Informacje, które do nas docierają, są w dużej mierze pochodną tego, co PiS chce, abyśmy wiedzieli. Widać wyraźnie, kto jest beneficjentem całego zamieszania, a analiza zawsze powinna zaczynać się od pytania: kto na tym zyskuje?

PiS może cieszyć się z kryzysu w koalicji. Co w takim razie kierowało Szymonem Hołownią?

Hołownia, zawierając sojusz z PSL-em, liczył, że jego formacja stanie się realną, w wymiarze społecznym trzecią drogą. W dużej mierze udało mu się osiągnąć sukces dzięki wyborcom Platformy – wielu z nich głosowało na Hołownię. W kluczowych dla Polski 2050 wyborach parlamentarnych formacja ta skorzystała z niemal otwartego wsparcia ze strony PO i jej elektoratu. Ale było jasne, że taki stan nie może trwać wiecznie.

Wystarczyła sprawa praw kobiet, w tym aborcji, by ujawniła się kruchość tego poparcia. Wypowiedzi Szymona Hołowni były w tej kwestii niespójne – trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, jakie naprawdę ma poglądy. To pokazało, że poparcie liberalnego elektoratu było warunkowe.

Strategia Trzeciej Drogi zakładała, że wejdzie do Sejmu dzięki liberalnej stronie, a potem wykorzysta kryzys PiS i nieokreśloność Konfederacji. Jednak ten plan się nie powiódł, odejściu wyborców liberalnych nie towarzyszył napływ tych konserwatywnych.

Hołownia znalazł się dziś w sytuacji, w której nie może już przyjąć żadnej strategii, a tylko doraźną taktykę służącą przetrwaniu w polityce.

Symboliczny gest PSL-u po wyborach pokazał, że doświadczeni politycy tej formacji nie wiążą już swojej przyszłości z Hołownią. Jemu została jedynie indywidualna, desperacka walka o przetrwanie – swoje i swojego najbliższego otoczenia. Wszelkie manewry wokół niego mają dziś na celu tylko wzmocnienie pozycji negocjacyjnej przed rekonstrukcją rządu, bo to Polska 2050 jest główną przegraną tych wyborów.

Przeczytaj także:

Pomimo tego, że to kandydat PO przegrał z Karolem Nawrockim.

Platforma, choć przegrała wybory prezydenckie, jest na tyle silna, że przetrwa. Lewica nie zyskała, ale też nic nie straciła. Ludowcy paradoksalnie zyskali, bo przesunięcie debaty politycznej w prawo wzmacnia ich jako bardziej konserwatywny podmiot koalicji. Natomiast wynik Hołowni odebrał mu wszystkie atuty – dziś może szachować silniejszych partnerów jedynie niepewnością co do jego możliwości dialogu z drugą stroną sceny politycznej i jego konsekwencjami.

Ostatnie wybory jasno pokazały, że w Polsce nie ma dziś zapotrzebowania na konserwatyzm w wersji soft.

Nie da się być politykiem prawicy i jednocześnie należeć do obecnej koalicji rządzącej. Trzecia Droga próbowała gestów wobec wyborców prawicowych, ale nie przyniosło to żadnych efektów. PiS i inne prawicowe ugrupowania bez trudu odzyskały swój elektorat. Szymon Hołownia, nawet gdyby dziś chciał przejść pod skrzydła PiS, nie zabrałby tam ze sobą niemal żadnych wyborców.

To samo w takim razie dotyczy PSL-u. Przecież też chcą być, czy przynajmniej formalnie nadal są umiarkowanymi konserwatystami poza obozem twardej prawicy.

Ludowcy przez lata ratowali się egzotycznymi sojuszami – z Kukizem, który w skali lokalnej przynosił głosy, czy właśnie z Hołownią. Nadal też bazują na poparciu wyborców PO, którzy traktują PSL jako „Platformę w wersji light".

Co ciekawe, w 2019 roku PSL dostało wiele głosów od tradycyjnych wyborców SLD, ceniących bardziej konwencjonalny styl uprawiania polityki. Choć baza PSL-u jest dziś ograniczona, to wciąż utrzymują tradycyjne bastiony – na południu woj. świętokrzyskiego, w wielu powiatach lubelskiego, na północy Mazowsza i na Warmii i Mazurach. Mają też liczne kadry, aparat organizacyjny, wieloletnią tradycję, rozpoznawalną historyczną symbolikę.

Nawet jeśli nie wejdą do kolejnego Sejmu, będą atrakcyjnym sojusznikiem – zwłaszcza dla Platformy, która może dzięki nim wypełnić symboliczny deficyt, jeśli chodzi o poparcie na wsi. W ostateczności też i druga strona barykady może skorzystać na współpracy z ludowcami właśnie ze względu na ich tradycję, wizerunek, struktury. Dlatego PSL może sobie pozwolić na testowanie opinii publicznej, sprawdzanie różnych wariantów rozwoju sytuacji.

A czy Partia Szymona Hołowni może być jeszcze dla kogoś takim „łakomym kąskiem”?

To zależy, jak zdefiniujemy „partię”. Polska 2050, mimo pewnych lokalnych przyczółków, nie jest dziś formacją porównywalną z PO, PiS czy nawet Lewicą i PSL-em. Wystarczy spojrzeć na biogramy posłów – mamy tam zarówno osoby mocno związane z liberalnym środowiskiem, jak i kompletnych debiutantów. Pomimo prób budowania pewnych przyczółków, właściwie w ogóle nie są zakorzenieni w samorządach. Gdyby realizować kontrowersyjną taktykę Hołowni, możliwe jest wręcz pęknięcie klubu parlamentarnego.

Obecnie Hołownia stanowi atrakcyjny punkt odniesienia dla PiS-u – jest najsłabszym ogniwem koalicji. Wszelkie zawirowania polityczne będą najbardziej uderzały właśnie w niego. Nie ma dokąd pójść, niewiele może zyskać, ale za to bardzo łatwo może wypaść z polityki. Dlatego wszelkie działania wokół niego mają sens z taktycznego punktu widzenia. W średniej perspektywie zapewne

PO z chęcią przyjęłaby Polskę 2050 na pokład Koalicji Obywatelskiej – jako Nowoczesną bis, być może nawet z samym Hołownią, mimo jego ostatnich wpadek.

A czy widzi Pan jakąkolwiek szansę, by Polska 2050 przetrwała jako samodzielny byt? Na przykład pod wodzą Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz?

Trudno wyobrazić sobie trwałe współistnienie dwóch niemal identycznych partii odwołujących się do tego samego elektoratu. Nie mogły istnieć jednocześnie PiS i Solidarna Polska, PO i Nowoczesna, Lewica i Ruch Palikota. Tak samo teraz nie mogą koegzystować Platforma i Polska 2050.

Kiedyś Nowoczesna Petru wyprzedzała Platformę w sondażach, ale gdy Schetyna został liderem, stało się jasne, że w ciągu kilku – kilkunastu miesięcy Nowoczesna stanie się satelitą PO. I tak się stało. Uważam, że podobny scenariusz jest dziś najbardziej prawdopodobny i paradoksalnie – najbardziej optymistyczny dla Polski 2050.

Bo dziś ta partia jeszcze może negocjować z PO – miejsca na listach, swoją rolę w koalicji, być może nawet rolę samego Hołowni. Ale to już negocjacje z pozycji o wiele słabszej niż przed wyborami, a nawet niż przed spotkaniem z Kaczyńskim.

Odpowiadając na powyższe pytanie przed wyborami prezydenckimi, należałoby rzec: Polska 2050 może odegrać dużą rolę tylko w przypadku wielkiego kryzysu lub rozpadu Platformy. Ale dziś żadnych alternatywnych scenariuszy nie widać – i nawet liberalni wyborcy przestają widzieć w Hołowni „łagodniejszego Tuska”.

Niewyraźne linie podziału

Ale czy po przegranych wyborach przez Rafała Trzaskowskiego nie grozi Platformie Obywatelskiej właśnie ten potężny kryzys? KO traci w sondażach, pojawiają się zapowiedzi powstania nowych partii. Z jednej strony to Wadim Tyszkiewicz i samorządowcy, z drugiej – miliarder Arkadiusz Muś. Te ruchy już widać.

Tak, choć trudno sobie wyobrazić, by doświadczeni samorządowcy czy znani przedsiębiorcy – osoby z pewnym dorobkiem, ale raczej mało wyraziste z punktu widzenia przeciętnego wyborcy – byli atrakcyjni dla tych, których Platforma przestała przekonywać.

Warto zauważyć, że najbardziej lojalni wobec Platformy są ci, którzy głosują na nią od lat – to dosyć oczywiste. Problemy zaczynają się wśród młodszych grup wiekowych. Mam tu na myśli zarówno tych najmłodszych wyborców, którzy licznie poparli Trzaskowskiego pięć lat temu, jak i tych, którzy teraz również głosowali, ale już znacznie większa ich część nie oddała głosu na kandydata PO. Najmłodsze roczniki wkroczyły w świat PO w dużo niższym procencie niż ich starsi o kilka lat odpowiednicy.

Warto też dojrzeć zjawisko, które zresztą bywało korzystne dla Polski 2050, jak np. w Legionowie, czy Nowym Dworze Mazowieckim – tam część młodej klasy średniej zaczęła szukać alternatywy dla lokalnych działaczy związanych z Platformą. W Warszawie ten proces może się ujawnić wyraźniej przy kolejnych wyborach prezydenckich.

Trudno uznać, że działacze reprezentujący nieco inną generację – często mający bliskie relacje z Platformą i nieodróżniający się od niej istotnie programowo nagle mogliby stać się realną alternatywą. Przecież tego typu próby są podejmowane od lat. Przykładem może być inicjatywa prezydenta Dutkiewicza – skończyła się właściwie na stworzeniu grupy nacisku wokół PO. To nie jest prosty proces. Do tego trzeba dodać, że wewnętrzne podziały w Platformie mocno się skomplikowały.

Kiedyś było prosto: jeśli Tusk i jego ludzie przegrywali, to zastępował ich Schetyna ze swoimi.

Teraz to tak nie działa, co paradoksalnie w pewnym sensie stabilizuje sytuację wewnątrz partii.

Rzecz jasna, chętnych do „nowego rozdania” jest wielu. Co ciekawe – można odnieść wrażenie, że choć wszyscy w PO deklarowali chęć zwycięstwa Trzaskowskiego, to nie wszyscy chcieli jego wyraźnej i jednoznacznej wygranej. Bo taka wygrana mogłaby otworzyć drogę do stworzenia nowego projektu politycznego na wzór partii Macrona.

We Francji Emmanuel Macron zbudował swoją partię na styku gaullistów i socjalistów, łącząc, zamożny elektorat tradycyjnej prawicy z bardziej urzędniczo-nauczycielskim zapleczem socjalistów. I coś podobnego mogłoby się wydarzyć w Polsce, gdyby Trzaskowski wygrał. Wówczas – przy kryzysie rządu Tuska – mogłaby się wokół niego wytworzyć nowa formacja polityczna.

Ale dziś trudno wskazać wyraźne linie podziału wewnątrz samej Platformy. Brakuje też zewnętrznych ośrodków decyzyjnych, które mogłyby i chciałyby taką inicjatywę wesprzeć. Przecież już wcześniej – Paweł Piskorski, Andrzej Olechowski – próbowali wykorzystać jeden z kryzysów PO i nic z tego nie wyszło.

Co więcej, umiarkowanie prawicowe, centrowe partie – choćby grecka Nowa Demokracja czy hiszpańska Partido Popular – po latach kryzysów potrafią się odbudowywać i utrzymywać na scenie. Platforma Obywatelska należy do tej samej kategorii.

To, co obserwujemy obecnie – zarówno wewnątrz koalicji rządzącej, jak i samej Platformy – przypomina sytuację w PiS po 15 października 2023. To nie jest jeszcze walka o przywództwo, ale raczej o kontrolę nad procesem zmiany, nad tym, kto będzie tę partię odmładzał kadrowo i programowo.

Młodsze pokolenia wyborców odegrają kluczową rolę w przyszłych wyborach, co pokazała II tura wyborów prezydenckich, starsze są we względnie trwały sposób podzielone. Trudno zakładać, że Donald Tusk, postać bardziej z historii niż teraźniejszości dla dwudziesto- czy nawet trzydziestolatków, będzie skutecznie zwiększał poparcie dla Platformy czy szerzej – dla całej koalicji.

Gorzkie piwo z Mentzenem

Ale czy widzi Pan dziś w Platformie Obywatelskiej, czy w koalicji postać, która realnie mogłaby zastąpić Donalda Tuska? Bo po tych wyborach właściwie tylko ze strony Radosława Sikorskiego widać jakieś strategiczne ruchy.

Jeśli mam być szczery – historia Ewy Kopacz pokazała, jak może skończyć się próba wymiany lidera bez jasnego planu. A choć jej porażka nie wynikała tylko z czynnika personalnego, tylko np. z reformy wieku emerytalnego, to jednak reforma rządu i PO nie powiodła się wówczas.

Radosław Sikorski? To byłoby raczej powrót do tego, co już było. Trudno też powiedzieć, by był naturalnym liderem w dzisiejszych realiach – jest politykiem silnie kojarzonym z twardą prawicą lat 90., z rządem Olszewskiego, a później z rządem PiS-u. W dobie postępującej laicyzacji i zmian pokoleniowych nie sądzę, by był to ktoś, kto byłby atrakcyjny dla kluczowych segmentów elektoratu z młodszych grup wiekowych.

A może właśnie on bardziej odpowiada duchowi czasu? W Platformie wszyscy powtarzają, że czuć, że cała scena przesunęła się na prawo.

Trudno byłoby odmówić temu politykowi umiejętności kontaktów z mediami. Niemniej jednak z jego awansów cieszyłby się jeszcze jeden polityk. Włodzimierz Czarzasty. Bo Lewica mogłaby się wówczas mocno odróżnić od PO, odwołując się do elektoratu młodszych i bardziej progresywnych wyborców i wyborczyń, którzy są już dziś często na lewo od samej Platformy. To byłby dla Lewicy prezent, a dla PO potencjalne ryzyko. Pokazał to przypadek Koalicji Europejskiej, na której politycy SLD skorzystali bardziej, niż wynikałoby to z makrospołecznej skali poparcia dla lewicy.

Pójście w prawo to dla PO ogromne ryzyko. Piwo z Mentzenem okazało się per saldo gorzkie.

I zostało wypite zbyt późno. Sikorski był bardzo aktywny w końcówce kampanii, ale, jak się okazało, nie miał realnej siły sprawczej. Gdyby więc miał przejąć stery, to byłoby to raczej przedłużenie epoki Tuska niż prawdziwe otwarcie nowego rozdziału. A sens zmiany musi polegać na czymś więcej.

Czyli kto to powinien być? Ktoś młodszy?

Ktoś z pokolenia 40-, 50-latków, a nie 60-latków. Trzaskowski jest już na granicy tego przedziału. Platforma – podobnie jak wcześniej PiS – zacznie testować takie postacie. W przypadku PiS testowano Tobiasza Bocheńskiego, wcześniej Przemysława Czarnka czy Mateusza Morawieckiego. Teraz to samo będzie się działo w PO, tylko w szybszym tempie. I warto śledzić młodszych polityków i polityczki – być może ktoś z nich wyrośnie ponad pozostałych.

Ale czy pana zdaniem ktoś w PO ma zadatki na zostanie taką postacią?

Nie chcę być zbyt złośliwy wobec świata polityki, ale przykład Karola Nawrockiego, z licznymi kontrowersjami w jego biografii, pokazuje, że sprawna machina marketingowa jest w stanie, przynajmniej na poziomie jednej kampanii, uczynić bohaterem każdego.

Jeśli ten polityk wygrał z takim bagażem i przy dużej frekwencji, to znaczy, że duża część społeczeństwa jest bardzo plastyczna, można ukształtować jej preferencje. Oczywiście, kandydat musi mieć pewne cechy – odporność, zdolność przetrwania w polityce – ale nie jest to bariera nie do przeskoczenia. Myślę, że w gronie ministrów i posłów PO takie osoby się znajdą, choć dziś jeszcze nie funkcjonują na pierwszym planie.

Czyli Donald Tusk powinien pana zdaniem po latach przyjąć strategię Jarosława Kaczyńskiego i usiąść na tylnym siedzeniu?

Donald Tusk przyjął odwrotną strategię − wzięcia na siebie wszystkich ról. W efekcie wszystko, co robi ten rząd, kojarzy się z Donaldem Tuskiem. I Trzaskowski za to zapłacił.

Teraz Tusk, jeśli chce ratować własne, realne przywództwo, będzie musiał cofnąć się o krok.

To oznacza silniejsze eksponowanie młodszych polityków i przygotowywanie sukcesji w rządzie.

Ale jeszcze w tej kadencji? Czy dopiero jako kandydat na premiera za dwa lata?

Tusk zdaje się zakładać, że te 10 milionów wyborców Trzaskowskiego, z uwzględnieniem zmian frekwencji, po prostu wytrwa przy koalicji obecnie rządzącej.

W przypadku Karola Nawrockiego spora część tych jego 10 milionów była głosami przeciw Tuskowi, a nie głosami za Karolem Nawrockim. Donald Tusk liczy na to, że po drodze będą ujawniać się sprzeczności między PiS-em a Konfederacją. Do tego dochodzi jeszcze partia Grzegorza Brauna. I że dojdą do głosu sprzeczności interesów.

Bo tymi wyborcami, którzy zadecydowali o sukcesie Nawrockiego byli zarówno zwolennicy PiS-u, jak i rolnicy i emeryci z mniejszych miejscowości, ale było też wielu pracowników najemnych średniego pokolenia, którzy niewiele korzystają na wzroście gospodarczym ostatnich lat.

Byli wreszcie także najmłodsi, których aktywność stanowiła przyczynę fenomenu, że po godzinie 19.00 Nawrockiemu zaczęło rosnąć poparcie w miastach, co kompletnie rozbijało wcześniejsze schematy. Nie jest łatwo nakreślić wspólny mianownik dla tak zróżnicowanych wyborców.

Strategia Tuska nie jest zupełnie absurdalna i abstrakcyjna. Ale żeby ją zastosować, nie można trwać w dotychczasowej formie. Plebiscyt przeciwko Donaldowi Tuskowi właściwie w polskiej polityce nie ustaje. Mimo że od jego poprzednich rządów upłynęło wiele lat, to w dużej części społeczeństwa wciąż budzi resentyment. Dla najmłodszego pokolenia jest z kolei postacią historyczną tak jak dla mojego bohaterowie Października '56. Zupełną abstrakcją. Manewr wymiany premiera może okazać się nieunikniony.

Ale najpierw PO musi stworzyć program, wytyczyć nowe linie sporu – nie tylko z PiS-em, ale też z Konfederacją. A przede wszystkim – znaleźć kogoś, kto nie będzie tylko przedłużeniem Tuska, lecz nowym otwarciem. Jeśli nic się nie zmieni, Tusk może próbować ostatniego manewru: jednej listy i powrotu do roli lidera opozycji. Ale to już byłby plan ratunkowy, nie strategia na wygraną.

Wymiana tabliczek

Czyli ta rekonstrukcja, która ma się sprowadzać głównie do ograniczenia liczby ministrów i połączenia niektórych resortów, nie poprawi sytuacji koalicji rządzącej?

Rekonstrukcja powinna w oczywisty sposób oznaczać, że osoby budzące największe kontrowersje – jak pani Hennig-Kloska – powinny stracić stanowiska. Te funkcje powinny zostać obsadzone przez przedstawicieli tej samej formacji lub, wobec zmiany wewnętrznego układu sił w koalicji, przez silniejszych jej uczestników.

Zmiany muszą mieć jednak ograniczony horyzont. Platforma nie jest już tak silnie dominująca wobec reszty – pomijając przypadek Polski 2050 – jak to było tuż po wyborach do Parlamentu Europejskiego, które udało się jej wygrać. Daleko idące zmiany mogą naruszyć kruchą równowagę nie tylko między koalicjantami, ale i wewnątrz poszczególnych partii. A to ostatnia rzecz, której Tusk teraz potrzebuje.

Poza tym będziemy mieli do czynienia z kontynuacją bezsensownej, neoliberalnej demagogii rodem z lat 90., mówiącej o „minimalnym rządzie” – żeby tylko uniknąć biurokracji. Tyle że oczekiwania obywateli są dziś, mimo wszystkich zwrotów i niuansów poglądów, znacznie większe. Co więcej – świat jest dużo bardziej skomplikowany. W jaki więc sposób można zaspokajać te rosnące oczekiwania obywateli i realizować coraz bardziej złożone funkcje instytucji publicznych przy mniejszej liczbie urzędników?

Rekonstrukcja sprowadzi się zapewne do tego, że na którymś ponurym gmachu w centrum Warszawy pojawi się tabliczka „departament” zamiast „ministerstwo”.

A osoba, która była ministrem jednego resortu, stanie się de facto ministrem dwóch połączonych. Wszyscy pozostaną na swoich stanowiskach. To będzie więc raczej sztuka dla sztuki.

Większość opinii publicznej – poza Tuskiem, Sikorskim i może jeszcze kilkoma postaciami – w ogóle nie kojarzy większości ministrów. Niektórzy politycy powinni wreszcie zrozumieć, że lata 90. się skończyły, a Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory nie dlatego, że miało rekordową liczbę wiceministrów, ale z dużo poważniejszych powodów – choćby związanych z poczuciem codziennej niestabilności, kosztami życia, sprawą aborcji itd. Nie chodziło przecież o tabliczki na ministerstwach. Zwłaszcza że w tej kadencji nie mieliśmy jakiegoś wysypu typowych ekscesów polityków nadużywających stanowisk – mieści się to zjawisko dziś w pewnej normie.

Skąd więc ta ogromna niepopularność rządu? Co robią źle?

A może lepiej zapytać: co robią dobrze? Nie chodzi tu tylko o realne działania, ale i o chęć ich rozpropagowania. Rząd zrealizował kilka projektów, które cieszyły się uznaniem także poza elektoratem koalicji. Przykład: wolna Wigilia, renta wdowia, zresztą w obu wypadkach dużą rolę odegrała lewica, a jednak te inicjatywy nie zostały przez rząd odpowiednio wyeksponowane.

Dlaczego? Bo ten rząd ma zaplecze pełne sprzecznych interesów. Prawo i Sprawiedliwość miało pod tym względem łatwiej. Co bowiem może łączyć studenta, nauczyciela z małej miejscowości i gracza giełdowego z Warszawy? Co może łączyć mieszkańca miasteczka na Ziemiach Odzyskanych z mieszkańcem krakowskich Bronowic, czy poznańskiego Moraska? To zupełnie inne światy. Ich połączenie było w 2023 roku bardzo trudne – i to właśnie jest pierwsza rzecz, która blokuje ten rząd.

Jeśli rząd próbuje zrobić coś, co mogłoby dotrzeć do wyborców PiS-u czy Konfederacji i ich zdemobilizować, to obawia się reakcji swojej bazy. Dobitnie pokazała to sprawa składki zdrowotnej – środowiska biznesowe były zadowolone, ale czy emeryci, korzystający z publicznej służby zdrowia, ucieszyli się z manipulacji przy jej finansowaniu? Można wątpić.

To moim zdaniem główny czynnik utrudniający funkcjonowanie tego rządu. Powstał on jako twór bardzo eklektyczny, bo taka była koalicja. Inna nie mogłaby pokonać PiS-u, który – mimo spadku poparcia – nadal pozostawał sprawną maszyną wyborczą.

Kampania pokazała też inną rzecz: mecz Platforma–PiS stał się bardziej skomplikowany. Przypomina to czasy zimnej wojny – największe konflikty nie odbywały się bezpośrednio między USA a ZSRR, lecz np. w Korei, Wietnamie, Grecji czy na Bliskim Wschodzie.

Dziś ta walka toczy się w obszarze opanowanym głównie przez Konfederację. Kampania Trzaskowskiego była w dużej mierze odbiciem rywalizacji PiS-PO. I była skuteczna, ale tylko w pierwszej turze. Gdy Karol Nawrocki zdobył relatywnie mało głosów, nawet bez części głosów tradycyjnego elektoratu PiS-u.

Problem w tym, że przyszłość rozstrzyga się na innym polu. Do tego dochodzą czynniki wewnątrzkoalicyjne – różnice interesów, poglądów itd. Bo to nie jest koalicja taka jak Zjednoczona Prawica, gdzie istniał PiS i dwa mniejsze podmioty, niezdolne do samodzielnej egzystencji. Tu sytuacja jest znacznie bardziej złożona.

Więc problemem nie jest brak rzecznika czy tabliczki na drzwiach ministerstwa. A na koniec kwestia, która przewijała się już w naszej rozmowie – rola Donalda Tuska.

Tusk mógł wrócić do polskiej polityki w różnych rolach: jako szara eminencja, jako spoiwo koalicji, albo po prostu jako lider Platformy. Tymczasem wrócił jako wszystko naraz.

I niezależnie od tego, co zrobi ten rząd – obniży wiek emerytalny do 55 lat tak, jak chcieli strajkujący w roku 80., czy wprowadzi 1500+ – i tak będzie się to kojarzyło z Tuskiem, z jego blaskami i cieniami. On jest biegunem polskiej polityki.

A jeśli Platforma nie zdołała przeforsować prezydenta, który miałby łączyć ponad podziałami, to jednoczesne pozostawienie Tuska jako premiera, postrzeganego jako symbol jednego z politycznych biegunów, staje się problematyczne. Zwłaszcza jeśli celem jest przyciągnięcie wyborców niezdecydowanych lub demobilizacja elektoratu przeciwnika. A Tusk – niezależnie od oceny jego polityki – nie może tego uczynić.

Dodajmy jeszcze kontekst ukraiński i wyniki Mentzena czy Brauna. Kolejne uderzenia w interesy polskiego państwa i gospodarki ze strony Kijowa nie spotykają się z żadną publiczną reakcją. Wystarczy spojrzeć na działania instytucji unijnych i kwestię ukraińskich produktów rolnych, które trafiają na rynek europejski, w tym do Polski – jednej z głównych ofiar. Albo mianowanie członka neonazistowskiej formacji Azow [nie należy jej utożsamiać z obecną brygadą szturmową Azow – red.] szefem ukraińskiego IPN-u. I znów, brak reakcji z Polski, a obieg informacji jest w tej chwili inny. W to miejsce wchodzą skrajności.

Jeśli demokratyczny świat nie potrafi reagować, robią to demagodzy.

A wracając do zimnej wojny: czy Platforma będzie kontynuowała swoją dotychczasową strategię ukłonu w stronę elektoratu Konfederacji i prawicy? Z jednej strony deregulacja, państwo minimum, niskie podatki, z drugiej – hasła o bezpieczeństwie, hamowaniu migracji?

Jest to bardzo prawdopodobne – zwłaszcza jeśli Radosław Sikorski miałby być postrzegany jako ratunek.

Czy to będzie skuteczne?

W pewnym stopniu tak. Deregulacja i państwo minimum mogą być skuteczne, ale jednocześnie odstraszą część wyborców i wzmocnią PiS. Platforma będzie więc raczej szukać równowagi.

Lata 90. się skończyły

W kwestii migracji – należy zauważyć, że polityka Danii i tamtejszej socjaldemokracji wzbudzała kiedyś oburzenie liberalnych mediów, dziś staje się normą w wielu krajach Europy Zachodniej. Wystarczy spojrzeć na zwrot w niemieckiej polityce. Coraz więcej ugrupowań uznaje, że trzeba ograniczyć otwartość wobec migrantów, jeśli nie chce się wzmacniać skrajnej prawicy.

Tylko że są badania, które mówią, że przejmowanie języka prawicy przez liberałów tak naprawdę wzmacnia prawicę. W OKO.press pisał na ten temat m.in. Tomasz Markiewka.

Powiedziałbym, że badania badaniami, a efekty efektami. Faktem jest, że w Danii skrajną prawicę zatrzymano. Szwedzcy socjaldemokraci żałują, że nie poszli tą drogą. Fico na Słowacji przyjął część agendy skrajnej prawicy i ją zneutralizował. Macron nie używa już humanitarnego języka, a Marine Le Pen nie rządzi. Natomiast socjaliści w Hiszpanii i Portugalii – konsekwentnie otwarci – albo już stracili, albo zaraz stracą władzę. Włoska lewica jest już w zasadzie tylko lokalnym fenomenem Emilii-Romanii i Toskanii.

To nie znaczy, że każde ugrupowanie może przejąć każdy element programu przeciwnika. Ale żeby rządzić, trzeba się kierować ku centrum. Trzaskowski nie przegrał, bo dostał mało głosów – przegrał, bo jego przeciwnik dostał więcej. Jego kampania była umiarkowana, unikała trudnych tematów.

Albo chce się realnie coś zdziałać w polityce, albo chce się być recenzentem rządu. Tylko tym razem nie będzie się już recenzowało rządów PiS-u, tylko rządy PiS-u z Konfederacją, może i z Braunem. A wówczas liberalnej stronie przyjdzie zatęsknić za spokojnymi czasami Szydło i Morawieckiego.

Na koniec: nie wolno lekceważyć europejskiego kontekstu. W Polsce lubimy go nie zauważać. Tymczasem to, co dzieje się w polityce europejskiej, to odprysk wojny między Stanami Zjednoczonymi a Europą – wojny nie w wymiarze militarnym, ale ekonomicznej i politycznej. To, co widzimy w Polsce – konflikty partyjne, wewnątrzpartyjne – to część większego procesu. I choć u nas ten konflikt migracyjny ma wymiar raczej symboliczny, bo nie jesteśmy byłym krajem kolonialnym, inaczej też niż państwa nordyckie nie przyjęliśmy setek tysięcy migrantów w imię racji humanitarnych, to nieuwzględnienie społecznych emocji może doprowadzić do zaburzenia równowagi między USA a Europą – także w Polsce.

Pokolenia młodych, które głosowały na Karola Nawrockiego, niekoniecznie mają cokolwiek wspólnego z PiS-em. To ludzie, dla których członkostwo w UE nie jest historycznym osiągnięciem, ale codziennością. Traktują je pragmatycznie, nie aksjologicznie. I to również jest nowa sytuacja, której nie można ignorować. Kto tego nie zrozumie, skończy jak włoska Partia Demokratyczna: marginalna, służąca do komentowania rządów czterech szalonych prawicowych ugrupowań.

Cała polityka w tej chwili przesunęła się w kilku kluczowych kwestiach na prawo i to bardzo głęboko.

Nie można na to nie zwracać uwagi i dalej stosować recepty rodem z lat 90. – czy to neoliberalne w gospodarce, czy to zakładające zupełnie swobodny transfer siły roboczej w skali globalnej. Ten świat się skończył. Nie znaczy to, że istnieje jakiś spójny zbiór poglądów, recept na wszystko, ale pewne jest, że nie wszyscy na lewicy i w centrum odczytali w porę znaki czasu.

;
Na zdjęciu Dominika Sitnicka
Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze