Rosyjskie plany mobilizacyjne są oparte na konkretnych oficerach, z których spora część od miesięcy gnije gdzieś w lasach pod Iziumem albo na polach Donbasu. Procesu mobilizacji nie da się przeprowadzić pół roku po rozpoczęciu wojny i zaangażowaniu w niej niemal wszystkich nadających się do walki wojsk
Płk Piotr Lewandowski, specjalista ds. wyszkolenia wojskowego i ekspert w zakresie wojny w Ukrainie tłumaczy w rozmowie z OKO.press, na czym w rzeczywistości będzie polegać "częściowa mobilizacja" ogłoszona w Rosji w środę 21 września 2022 roku przez Władimira Putina. Zdaniem Lewandowskiego nie można mówić o jakiejkolwiek realnej mobilizacji - rosyjska armia jest bowiem zbyt trwale zaangażowana w wojnę w Ukrainie, by móc przeprowadzić pełny proces mobilizacyjny.
„Rosjanie straszliwie się wkopali - oczywiście mówię to z satysfakcją - bo dawno już wysłali na front te wszystkie elementy armii, które systemowo muszą być zaangażowane w mobilizację. W tej sytuacji cały ten rozbudowany system mobilizacyjny nagle okazuje się pełen dziur. Dla przykładu - powiedzmy, że sztabowcy mają w kwicie, że w ramach mobilizacji formują właśnie brygadę piechoty zmechanizowanej. A dowódcą tej brygady ma być - tak jest w tym kwicie - konkretny oficer z 1 Armii Pancernej Gwardii. Tyle tylko, że ten oficer gnije w tej chwili gdzieś pod Iziumem" - mówi Lewandowski.
Rosjanie nie rozwiną więc nowych jednostek - zamiast tego będą powoływać do armii poborowych i po bardzo pobieżnym przeszkoleniu wysyłać ich prosto na front w roli uzupełnień dla wykrwawiających się oddziałów - tłumaczy. Wojskowy ocenia też, że w wyniku ofensywy rozpoczętej jeszcze w sierpniu Ukraina zdołała już uzyskać przewagę strategiczną - polegającą na całkowitym przejęciu inicjatywy w wojnie, co zmusza Rosjan do defensywy i pozwala im jedynie reagować na nowe ruchy ukraińskiej armii.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Witold Głowacki, OKO.press: Panie pułkowniku, co to w ogóle jest "częściowa mobilizacja", jaką ogłosił w Rosji Władimir Putin? I Ile czasu rosyjskiej armii zajmie, zanim odczuje ona jakiekolwiek jej pierwsze efekty?
Płk Piotr Lewandowski*: Nazwanie tej mobilizacji "częściową" wynika moim zdaniem z tego, że rosyjski aparat mobilizacyjny jest obecnie straszliwie upośledzony. Taka narracja o mobilizacji częściowej pozwala rosyjskim władzom to przykryć. Ogłoszenie powszechnej mobilizacji oznaczałoby, że Rosja musiałaby wcielić w szeregi armii po jakieś 300 tysięcy ludzi w trzech kolejnych turach, czyli zwiększyć stan osobowy swych sił zbrojnych o około milion żołnierzy. Leży to całkowicie poza obecnymi realnymi możliwościami tego kraju. Nazwanie mobilizacji "częściową" pozwala więc niejako ominąć ten problem. Zarazem zaś Kreml cały czas będzie mógł mówić: "Moglibyśmy zrobić więcej, ale nie chcemy". Tymczasem bardzo dobry obraz tego, jak wyglądają mobilizacyjne realia w Rosji daje przykład ostatniego poboru do służby zasadniczej w rosyjskiej armii. Stawiennictwo było fatalne.
Były okręgi, w których na 3 tys. poborowych stawiało się do służby 100 albo 200 - co dla armii częściowo opartej na poborze oznacza zupełnie katastrofalny wynik.
Przy tym zaś liczba młodych ludzi, którzy wyjechali z Rosji w ciągu ostatnich miesięcy była dwukrotnie wyższa niż rok wcześniej - i ma to moim zdaniem bezpośredni związek z wojną.
Od środy bije rekordy w wyszukiwarce Google fraza wyszukiwania w języku rosyjskim "Jak wyjechać z Rosji?".
Znamienne jest też to, że dosłownie w przeddzień mobilizacji znacząco podniesiono przewidziane w kodeksie karnym kary za niestawiennictwo do służby wojskowej czy za jej odmowę. To był ruch, który już dawał niemal pewność, że mobilizacja za moment nastąpi.
W tej nowelizacji pojawiły się nawet pojęcia "mobilizacja" i "stan wojenny" - co też dość jasno sugerowało intencje jej przeprowadzenia.
Aparat mobilizacyjny w rosyjskiej armii pozostaje bardzo rozbudowany. Administracyjnie to jest potężny system - który pamiętam jeszcze z lat 90. Bo aparat mobilizacyjny w naszym Wojsku Polskim stanowił w latach 90. tak naprawdę kopię rosyjskiego - był tworzony dla armii Układu Warszawskiego, które musiały być ze sobą kompatybilne. Skąd więc w tym modelu się brały nowoformowane w ramach mobilizacji jednostki? Otóż ściągano żołnierzy zawodowych z jednostek już istniejących. Tak zwaną obsadę szkieletową. Tworzyli oni szkielet jednostki nowoformowanej. A do jego wypełnienia - oraz na ich miejsce do jednostek już istniejących - kierowano świeżo powołanych rezerwistów.
A tym razem to niemożliwe.
Właśnie! Te jednostki, które miały wydzielać - to się fachowo nazywa zalążki - dla jednostek nowoformowanych, walczą już na Ukrainie. Co teraz zrobią Rosjanie? Czy wydzielą te zalążki z jednostek już walczących - które i tak mają olbrzymie braki kadrowe - i na ich miejsce wyślą rezerwistów w trakcie, kiedy jednostka walczy na pierwszej linii frontu? Ciekawe pytanie, prawda? Rosjanie nigdy nie mieli założenia, że zaczną mobilizację w warunkach, w których pełnoskalowa wojna trwa już od pół roku. Zawsze miała się odbywać, zanim się zacznie wojna lub na samym jej progu - co zresztą jest podstawowym założeniem każdej mobilizacji, nie tylko rosyjskiej. Tymczasem wojna trwa już od ponad pół roku.
I nie jest to żadna ograniczona interwencja gdzieś na krańcu świata, tylko pełnoskalowy konflikt, który zaangażował kwiat rosyjskiej armii.
W ten właśnie sposób Rosjanie straszliwie się wkopali - oczywiście mówię to z satysfakcją - bo dawno już wysłali na front te wszystkie elementy armii, które systemowo muszą być zaangażowane w mobilizację. W tej sytuacji cały ten rozbudowany system mobilizacyjny nagle okazuje się pełen dziur. Dla przykładu - powiedzmy, że sztabowcy mają w kwicie, że w ramach mobilizacji formują właśnie brygadę piechoty zmechanizowanej. A dowódcą tej brygady ma być - tak jest w tym kwicie - konkretny oficer z 1 Armii Pancernej Gwardii. Tyle tylko, że ten oficer gnije w tej chwili gdzieś pod Iziumem.
Razem zresztą ze sporą częścią całej 1 Armii Pancernej Gwardii.
Ale mało tego - ten oficer miał ze sobą zabrać jeszcze czterech oficerów sztabu. A część zastępców dowódców kompanii z 1 Armii Pancernej Gwardii miała zostać dowódcami kompanii w nowoformowanej brygadzie. Z kolei niemal doszczętnie już rozbita w wojnie w Ukrainie 1 Armia Pancerna Gwardii miała na ich miejsce dostać konkretnych oficerów rezerwy - to wszystko jest wyszczególnione w planach mobilizacyjnych, które właśnie wyciągają z sejfów rosyjscy wojskowi. I co teraz? Zapewne trzeba będzie zastąpić szczegółowe plany mobilizacyjne jakąś ogólnokrajową łapanką.
Czyli Rosjanie zamiast nowych brygad i dywizji będą tworzyli kolejne “bataliony ochotnicze", tylko już wcale nie ochotnicze, lecz z poboru - formowane w trybie ad hoc i pobieżnie szkolone i dowodzone przez ludzi bez właściwych kompetencji?
Dodajmy do tego coś jeszcze - taka nowa jednostka, nawet sformowana prawidłowo z zalążków mobilizacyjnych, wymaga minimum miesiąca intensywnego szkolenia.
Przy czym ten miesiąc to takie naprawdę absolutne minimum, prawda?
To jest takie minimum minimum - możliwe jedynie w warunkach, w których cała kadra by się stawiła pierwszego dnia i bez żadnych szkoleniowych zaległości, a rezerwiści przedtem regularnie ćwiczyli. To się nazywa fachowo szkoleniem po mobilizacyjnym rozwinięciu - u Rosjan zaś 30 dni to absolutne minimum na taki proces. Nadmieniam od razu, że w NATO to nie mniej niż trzy miesiące - znów przy założeniu, że nie jest to formowanie jednostki od zera, tylko ściśle w oparciu o zalążki mobilizacyjne czy struktury skadrowane.
Ukraina prowadząc własną mobilizację też trzymała się raczej tych NATO-wskich standardów. Została uruchomiona pierwszego dnia wojny - a dopiero od lipca obserwujemy pojawianie się na polu walki pierwszych w pełni sformowanych ukraińskich brygad rezerwowych.
Sam wielokrotnie powtarzałem, że nowe jednostki wymagają w tym najlepszym wypadku - czyli jeżeli są tworzone na bazie doświadczonych weteranów - trzech miesięcy szkolenia. Jeżeli zaś są formowane od zera, to absolutne minimum na osiągnięcie przez nie gotowości bojowej, to pół roku. Tak to właśnie wygląda. I dlatego też efekty ukraińskiej mobilizacji zaczynamy widzieć na froncie dopiero od sierpnia i września.
Należał pan do tego dość wąskiego grona ekspertów, którzy trafnie oceniali, jaki czas jest potrzebny Ukrainie na sformowanie brygad w ramach Korpusu Rezerwy.
Ja po prostu całe życie szkoliłem ludzi. To jest moją życiową pasją, którą zresztą dalej, już na wojskowej emeryturze, realizuję. I kiedy patrzę na sytuację, w której obecnie znalazła się rosyjska armia, która rozpoczyna mobilizację w momencie, gdy już od pół roku trwa regularna armia, to sądzę, że Rosjan będzie stać głównie na jedno. Będą tworzyć jakieś pseudoszkolne jednostki, w których zmobilizowanych rezerwistów będą "szkolić" jacyś powyciągani z kątów sztabowcy. A następnie stamtąd tych pobieżnie przeszkolonych rezerwistów będą wysyłać prosto na front - jako uzupełnienia nadal walczących i coraz bardziej poharatanych jednostek w linii.
Kiedy pierwsze takie uzupełnienia mogą zacząć trafiać na front?
Nie wcześniej niż po miesiącu. Początkowo z pewnością nie będzie ich wiele. Jakąś większą skalę może to osiągnąć mniej więcej po trzech miesiącach.
Mobilizacja w Rosji jest skutkiem ukraińskich operacji kontrofensywnych. A jak pan ocenia ich skutki z wojskowego punktu widzenia?
Mamy do czynienia z dwiema operacjami kontrofensywnymi, które są elementem tej samej ukraińskiej ofensywy, trwającej już od sierpnia. Zaczęła się od upośledzania rosyjskiej logistyki HIMARS-ami - najpierw na zapleczu frontu, później coraz bardziej w głąb obwodów chersońskiego i zaporoskiego. Następnie lotnictwo atakowało HARMS-ami rosyjskie systemy rozpoznania powietrznego. Doszły do tego jeszcze działania nieregularne na Zaporożu i ataki rakietowe lub za pomocą dronów aż na Krymie. Dopiero na końcu ruszyło pierwsze uderzenie - w obwodzie chersońskim i tydzień później drugie - w obwodzie charkowskim. Wszystko to razem, to jednak elementy tej samej ofensywy, której było celem uzyskanie przewagi strategicznej.
Czy Ukraina ją uzyskała?
Można już powiedzieć, że tak. W poprzednim etapie wojny, nazywanym "bitwą o Donbas" to jednak Rosja dyktowała warunki - wybierając kierunki uderzenia. Mniej ważne było to, czy Rosjanie posuną się o jeszcze trzy czy cztery wsie do przodu, niż to, że to oni decydują o ciężarze działań na froncie. Oczywiście - to był bardzo trudny i kosztowny czas dla Ukrainy, utrata Siewierodoniecka na przykład była realnie bolesnym doświadczeniem. Ale jednak nie to było najgorsze.
To był też czas, w którym Ukraińcy byli zmuszeni do wykonywania naprawdę desperackich kroków - w tym do rzucania na najcięższe odcinki frontu jednostek obrony terytorialnej, które nie były do tego przygotowane choćby ze względu na sam profil szkolenia, nie mówiąc już o wyposażeniu.
Tak, ale to też jedynie skutek tej głównej rosyjskiej przewagi w tamtym etapie wojny. Polegała ona na tym, że to Rosjanie decydowali o kierunku uderzenia - co mimo ogólnego niedostatku zaangażowanych w tę wojnę jednostek pozwalało im na tym jednym kierunku koncentrować ponadprzeciętne siły i osiągać najpierw miejscową przewagę, a następnie kolejne postępy. Ostatecznie okazało się, że nie byli w stanie tego w pełni wykorzystać, choć mówiąc szczerze, mieli do tego pewne okazje. Ale jednak to oni mieli na tamtym etapie przez cały czas inicjatywę na poziomie strategicznym. Ukraina musiała grać kartami, które dostawała od Rosjan.
A teraz?
Ofensywa ukraińska spowodowała, że to Rosjanie grają kartami, które dają im Ukraińcy, czyli to Rosjanie muszą angażować poważne siły, by budować kolejne linie obrony na przykład na kierunku charkowskim.
I za chwilę to Ukraińcy zdecydują, gdzie ewentualnie nastąpi kolejne uderzenie.
Przy czym nadal to Ukraińcy dysponują wciąż w tej wojnie przewagą liczebną.
Tak, przewagę liczebną z pewnością mają. Natomiast to jest ciekawe, bo mimo wszystko biorąc pod uwagę obecną liczbę żołnierzy ukraińskich, czyli na pewno ponad pół miliona, pojawiają się się pewne pytania. Sami Ukraińcy mówią o 700 tysiącach, ale to może być jednak takie troszeczkę papierowe - bo aż tak tej przewagi liczebnej nie było mimo wszystko dotąd widać. Gdybyśmy bowiem przyjęli za pewnik te 700 tysięcy, to by oznaczało, że Ukraińcy w rezerwie na różnym etapie formowania musieli by w tej chwili mieć co najmniej 20 brygad. Tak bardzo, bardzo dużo - trochę za dużo.
Myślę więc, że spora część rezerw ukraińskich istnieje obecnie ciągle głównie w planach, ewentualnie w postaci takich szkieletowych sztabów dopiero przygotowywanych dopiero do rozwinięcia. I że Ukraińcy de facto dopiero zaczynają te brygady tworzyć. Moim zdaniem to jest tak pół na pół. Mamy obecnie około 10 brygad na różnych bardziej zaawansowanych etapach formowania, po części pewnie już prawie gotowych do walki. I rzeczywiście jeszcze kolejnych 10 - ale dopiero na takim luźnym, wstępnym etapie formowania czy wręcz samego przygotowywania do formowania. Natomiast bardzo znamienne jest to, że Ukraina mimo wszystko wciąż niemal nie wprowadza rezerw na pierwszą linię frontu. Jest dla mnie jasne, że ukraiński sztab chce mieć te rezerwy bardzo dobrze wyszkolone. I bardzo dobrze uzbrojone. Bo po lekcji płynącej z tego, co się działo w rejonie Siewierodoniecka i Łysyczańska, gdzie do walki szli naprawdę słabo wyszkoleni żołnierze, a Ukraińcy ponieśli bardzo ciężkie straty, w tej chwili bardzo ostrożnie te rezerwy wprowadzają do walki. Dlatego też jestem przekonany, że te rezerwy ciągle gdzieś tam jeszcze są. Oczywiście po części one ciągle blokują kierunek białoruski. I nie tylko. Naddniestrze też w tym wszystkim trzeba brać pod uwagę - w roli pionka, ale jednak mogącego odegrać jakąś rolę w tej wojnie.
Pogranicze w obwodach czernihowskim i sumskim ciągle znajduje się pod sporadycznym rosyjskim ostrzałem. Wiadomo, że nie ma tam obecnie żadnego wielkiego rosyjskiego zgrupowania, ale nadal jest to bardzo długi odcinek granicy, którego też trzeba pilnować.
A Ukraińcy na pewno mają w pamięci 2014 rok i Iłowajsk, kiedy wyprowadzili dość śmiałe kontruderzenie i szli wzdłuż granicy z Rosją. I w efekcie właściwie nic nie mogli zrobić. Siły rosyjskie się skoncentrowały za granicą, w zasadzie nietykalne - ostatecznie cała ofensywa została zmiażdżona przez Rosjan, kiedy ich batalionowe grupy taktyczne przekroczyły granicę i odcięły Ukraińców. Obecnie nie ma mowy o takich siłach rosyjskich, ale im dalej ofensywa z kierunku charkowskiego będzie szła na wschód, tym dłuższa będzie północna granica z Rosją, prawda? Sądzę więc, że jakaś część rezerw jest przez cały czas intencjonalnie trzymana przez ukraiński sztab w odwodzie na wypadek nieprzewidywalnych z dzisiejszego punktu widzenia zmian w sytuacji strategicznej.
Ukraińcy bardzo fajnie planują - z naprawdę dużym wyprzedzeniem. Mają plany i na jutro, i na za tydzień, i na całkiem daleką, czy wręcz odległą przyszłość.
Panie pułkowniku, czy pan by się odnalazł w ukraińskiej armii? Jako oficer - oczywiście za zgodą przełożonych, albo nawet kto wie, może na ich rozkaz?
Myślę, że tak. W pewnym momencie swojego rozwoju zawodowego dokonałem pewnego rodzaju mentalnej zmiany. Od tego czasu starałem się zawsze dowodzić swoimi ludźmi z taką myślą, że dowódcę żołnierz ma po to, żeby mu było lepiej. I wydaje mi się, że oficerowie ukraińscy dowodzą kierując się taką właśnie wizją. Nie chodzi oczywiście o to, by szeregowy klepał po plecach pułkownika - nie na tym to polega, ale szeregowy musi czuć, że on jest dla tego pułkownika tak samo ważny jak, przykładowo, kapitan czy major. I że różnią się tylko rolą, jaką odgrywają w strukturach. Ukraińcy mają dokładnie taki styl - tam każdy żołnierz czuje się ważny. Dokładnie odwrotnie niż u Rosjan - bo tam na każdym kroku podkreśla się, że szeregowy jest nikim.
Przypomina się tu niedawne zdjęcie - będące częścią oficjalnej ukraińskiej komunikacji dotyczącej wojny - z wizyty prezydenta Ukrainy w wyzwolonym Iziumie. Jest wyostrzone nie na Zełenskim i nie na dowodzącym całą operacją generale Syrskim, którzy są w centrum obrazu, ale na twarzach otaczających ich żołnierzy. To nieźle oddaje to, o czym pan przed momentem mówił.
Skoro pojawiło się nazwisko generała Syrskiego, to koniecznie omówmy jeszcze kwestię ukraińskiego dowództwa. Warto zauważyć, że Ukraińcy dysponują obecnie dwoma świetnie wyszkolonymi sztabami, z których jeden prowadzi uderzenie na kierunku chersońskim, a drugi na kierunku charkowskim. I jest jeszcze trzeci sztab, który koordynuje prace tych obu sztabów i całej armii. Na początku wojny Ukraińcy mieli dość wyraźny problem z tymi sztabami pośrednimi. Teraz jednak widać, że mają już co najmniej dwa sztaby świetnie przygotowane do prowadzenia takich dużych operacji - czyli szczebel od dywizji w górę. Wcześniej armia ukraińska nie miała tego pośredniego szczebla, czyli szczebla dywizji - i bardzo wyraźnie im tego brakowało. To było widać. Ale w tej chwili te sztaby się pojawiły i znakomicie działają. To jest właśnie wynik tych kilku miesięcy treningów sztabowych i gier wojennych wspomaganych komputerowo, które armia ukraińska prowadziła z NATO, a tak naprawdę zapewne głównie z Amerykanami.
Czy sądzi pan, że ta NATO-wska pomoc doradczo-szkoleniowa mogła tu odegrać decydującą rolę? Pytam, bo chwilę po rozpoczęciu operacji w obwodzie chersońskim, a nieco później po rozpoczęciu operacji w obwodzie charkowskim, można było w amerykańskich mediach natychmiast przeczytać materiały oparte na przeciekach z Pentagonu świadczące o tym, że to wszystko tak naprawdę zaplanowali amerykańscy sztabowcy. Tak mogło być?
Nie, nie, nie. Zdecydowanie nie tak to wyglądało, bo jednak przede wszystkim charakteryzuje armię ukraińską ogromna samodzielność - także w myśleniu o samym prowadzeniu wojny.
Sądzę, że Amerykanie dali im po prostu wszystkie niezbędne narzędzia i część materiałów. Mówiąc obrazowo po to, żeby oni z tego skręcili i zbili operację.
Dostali więc potrzebne młotki i gwoździe - wszystko też zapewne było jakoś konsultowane na kolejnych etapach planowania. Ale myślę, że ostatecznie jest to dzieło dowództwa ukraińskiego - nie sądzę, żeby oni sobie pozwolili na tyle wejść we własne buty, żeby wykonywać cudzy plan. Amerykanie natomiast na pewno mają znaczny udział w tej wojnie - między innymi dlatego, że to oni decydują, jakie środki Ukraina otrzyma. A tym samym - po części - jak ich użyje. W tym wypadku jednak proces planowania był z pewnością dziełem Ukraińców.
Czy Ukraińcy muszą teraz walczyć z czasem? Z jednej strony mamy postępy operacji w obwodach chersońskim i charkowskim. Z drugiej jednak rusza rosyjska mobilizacja, która za trzy miesiące, jak pan mówił, może dać Rosjanom znaczne liczby nowych rekrutów. Czy to znaczy, że właśnie rysuje się swego rodzaju wymuszone historyczne okno na kolejne działania kontrofensywne?
Wątpię w efektywność rosyjskiej mobilizacji. Oprócz tego, o czym już mówiłem, zwróciłbym uwagę na to, że kolejne szczeble aparatu mobilizacyjnego będą rozliczane za wyniki frekwencyjne. To spowoduje to, że będą się liczyć liczby powołanych rezerwistów, a nie ich specjalności wojskowe. Kiedy będzie trzeba przygotować na szybko uzupełnienia dla brygady zmechanizowanej, nikt nie będzie patrzył, że żołnierz A to był kiedyś mechanik, a żołnierz B to był kiedyś kucharz. Po prostu będą tworzyć z nich oddziały. Ich wartość bojowa będzie znikoma - no ale jednak te bagnety będą się pojawiać. Tylko czy to wystarczy
Kolejną kwestią jest przecież samo podstawowe wyposażenie żołnierzy. I tu pojawia się istotne pytanie - skoro rozkradano elementy cięższego sprzętu, który znajdował się w rosyjskich rezerwach, to na ile taka polityka rabunkowa dotyczyła też magazynów mundurów i wyposażenia indywidualnego? „Ochotnicy" z republik separatystycznych naprawdę dostali od Rosjan "mieszki" z lat 40. ubiegłego wieku. Czyli nawet nie plecaki, tylko takie worki z szelkami na plecy prosto z II wojny światowej. To znaczy, że Rosjanie ciągle to mają w magazynach. Czy właśnie taki sprzęt dostaną zmobilizowani żołnierze, z czymś takim pojadą walczyć?
W rosyjskiej telewizji pokazano parę dni temu długi reportaż o tym, jak wspaniałym karabinem piechoty jest Mosin. I jak dobrze sprawdza się w Ukrainie jego snajperska wersja. Zaznaczmy na użytek czytelników, że chodzi o karabin skonstruowany przed I wojną światową. Pokazywano jakąś jego zmodernizowaną wersję ze specyficzną kolbą a'la karabin snajperski SWD.
Mosin z dorobioną nowoczesną kolbą nadal pozostaje Mosinem sprzed stulecia. To trochę tak, jakby u nas się nagle pojawiła narracja, jakim to świetnym samochodem był FSO polonez, bo przecież całkiem sprawnie jeździł. Tyle tylko, że obecnie nie jest to pod żadnym względem świetny samochód - pomimo, że jeździ, prawda? No i tu będzie podobnie. Żołnierz może z tego Mosina strzelać - no ale dalej będzie miał odpowiednik poloneza czy raczej - patrząc na epokę - syrenki w świecie karabinów.
I pomijam tu już nawet fakt, że akurat w tej chwili Ukraińcy bardzo intensywnie szkolą swoich strzelców wyborowych - olbrzymi nacisk na to kładą, naprawdę olbrzymi - i wyposażają ich w najlepszą dostępną na rynku broń. Z nimi będzie się właśnie mierzył rosyjski "snajper" wyposażony w broń spod Stalingradu. Ale to nie koniec. Mimo wszystko przemysł rosyjski przestawił się jednak na produkcję wojskową. I może być tak, że zaczną jednak napływać większe ilości nowocześniejszych mundurów i wyposażenia osobistego. Powiedzmy, kamizelki. Tylko że już widzieliśmy, jaką jakość mają współcześnie produkowane przez Rosjan kamizelki. Okazuje się, że umieszczane w nich płyty balistyczne Ukraińcy są w stanie przestrzeliwać ustawione po dwie pojedynczym strzałem z karabinka AK. Jest więc bardzo możliwe, że rosyjskie firmy będą nadal rozliczane z samej ilości wyprodukowanych kamizelek - a nie z tego, co w nich tak naprawdę jest.
Ale i to nie koniec. Spójrzmy na przykład na kwestię pogody. To też dość kluczowa sprawa. Pod tym względem Rosjanie również fatalnie się spóźnili z ogłaszaniem mobilizacji. Za moment zacznie się etap jesiennych opadów...
Już parę dni temu padało przez trzy doby - niejeden okop zamienił się w zalane błotem bajoro.
Rosjanie po raz kolejny najwyraźniej ignorują tak podstawowe kwestie jak teren i pogoda, które są kluczowe - z tym, że krótkoterminowo to może być dla nich nawet plus - bo to mimo wszystko oni będą się w tej chwili bronić - czemu zła pogoda i trudne warunki sprzyjają jednak bardziej niż działaniom ofensywnym. Armia ukraińska ma więc najlepsze okno czasowe na kontynuowanie kontrofensywy albo w najbliższych tygodniach - dopóki na dobre nie zapanuje jesień, albo dopiero w styczniu i lutym, gdy zaczną się mrozy. Zarówno bowiem dla armii ukraińskiej, jak i rosyjskiej pora zimowa nie stanowi większego problemu - obie armie są zdolne do prowadzenia działań w takich warunkach i regularnie je ćwiczą.
Jakie działania mogą podjąć Ukraińcy w tym najbliższym czasie?
Z pewnością będą kontynuować operację w obwodzie chersońskim. Sądzę jednak, że nie przyniesie ona łatwo błyskawicznych postępów. Tam bronią się rosyjskie jednostki o niezłej wartości bojowej, przy tym przyzwoicie dowodzone. Obawiam się, że mogą wytrzymać jeszcze całkiem długo.
Częściowe odcięcie ich od zaopatrzenia poprzez regularne niszczenie przepraw na Dnieprze i Ingulcu to za mało, by złamać Rosjan pod Chersoniem?
Dostawy - choć ograniczone - wciąż do nich jednak docierają. Oczywiście pojawiają się doniesienia, że Rosjanom brakuje tam nawet wody pitnej - co mnie wcale nie dziwi, bo rosyjscy zaopatrzeniowcy w pierwszej kolejności wyślą tam amunicję, a dopiero w drugiej wodę i jedzenie. Niemniej jednak Rosjanie w prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego wciąż mają dostęp do podstawowych zasobów - w tym do paliwa, które transportowane jest przez Dniepr polowymi rurociągami.
Operacja chersońska może więc potrwać jeszcze długo.
Przy czym po raz kolejny powraca tu pytanie, czy rosyjska logistyka poradzi sobie tam z wyzwaniami związanymi z zimą - z dostarczeniem żołnierzom odpowiedniego umundurowania, śpiworów, ogrzewanych namiotów itp. Aby to było możliwe, konieczne jest to, by kompetentni oficerowie liniowi złożyli z odpowiednim wyprzedzeniem precyzyjne zamówienia do kompetentnych logistyków po lewej stronie Dniepru - nie jestem wcale pewien, czy wszystkie elementy tego łańcucha odpowiednio zadziałają.
A czy motywacja żołnierzy z poboru wysłanych przez Rosję przymusowo na front w ramach mobilizacji będzie wystarczająca, by utrzymywać pozycje przez jeszcze długie miesiące?
To bardzo ciekawe pytanie. Część rosyjskich jednostek sformowanych z żołnierzy zawodowych - czy na przykład formacje z kategorii wagnerowców, czyli rosyjskich najemników - nawet teraz nie doświadcza tych najbardziej poważnych problemów związanych z morale czy motywacją do walki. Przeciwnie. Trzeba wyraźnie podkreślić, że część rosyjskich jednostek walczy wręcz świetnie - to samo dotyczyło też wagnerowców, dopóki ich szeregi nie zaczęły być lawinowo rozszerzane na przykład poprzez werbowanie "zeków" z kolonii karnych.
Diametralnie inaczej wyglądała jednak sytuacja np. w "batalionach ochotniczych", do których werbowano za kilkukrotność średniej rosyjskiej pensji z obietnicą premii za udział w każdej akcji. Tam zgłaszali się przede wszystkim ludzie mniej więcej w moim wieku - koło 50-tki. Tacy, którzy mają w miarę odchowane dzieci, ale chcieliby zarobić na przykład na mieszkanie dla nich. Taki 40- czy 50-latek - zwłaszcza w Rosji, gdzie kultura sprawności fizycznej nadal nie jest na specjalnie wysokim poziomie - nie jest jakimś idealnym materiałem na sprawnego żołnierza. Ale co jeszcze ważniejsze - on raczej nie jest gotów polec. On w sytuacji krytycznej jest o wiele szybciej gotów się wycofać - tym bardziej, że przecież pensja i tak mu leci na konto - niż do ostatniego tchu bronić jakiejś ukraińskiej wioski przed kontratakiem. Żołnierze powołani w ramach mobilizacji mogą kierować się podobnymi motywacjami.
A co pańskim zdaniem jest dla rosyjskich żołnierzy motywacją do zbrodni? Dlaczego morderstwa i gwałty na cywilach stały się dla Rosjan wręcz narzędziami prowadzenia wojny? Jaki mechanizm o tym może decydować?
Przede wszystkim przyzwolenie kulturowe i systemowe. Kiedy oglądałem wstrząsające nagranie z kastracji ukraińskiego jeńca wojennego dokonanej przez rosyjskich żołnierzy, równie uderzające jak sam ten makabryczny film były dla mnie reakcje na niego zwykłych Rosjan – pełne nienawiści wobec Ukraińców i aprobaty dla oglądanej sceny. To jest jakiś rodzaj przyzwolenia kulturowego, którego nie jesteśmy w stanie z naszej zachodniej perspektywy do końca zrozumieć.
Inny przykład z zupełnie innej sfery: w trakcie wojny w Afganistanie miał miejsce nienagłośniony w mediach przypadek, że jeden z polskich żołnierzy okradł zatrzymanego cywila - rzecz jasna takie rzeczy od czasu do czasu zdarzają się w szeregach każdej armii świata. Efekt był jednak taki, że - niezależnie od postępowania dyscyplinarnego - ten żołnierz natychmiast, w ciągu jednego dnia, stracił wszystkich kolegów. Nikt nie chciał podać mu ręki. Ale tak właśnie wygląda brak przyzwolenia kulturowego dla przestępstw na wojnie - rzecz raczej zrozumiała na Zachodzie i w armiach państw NATO, a przy tym właściwie niezależna od przepisów prawa.
Zróbmy sobie zresztą eksperyment myślowy i wyobraźmy sobie, jaka byłaby reakcja opinii publicznej któregokolwiek z państw NATO na doniesienia, że żołnierze armii tego państwa dopuścili się choćby pojedynczej zbrodni na cywilach w rodzaju tych, których Rosjanie dokonali setki w Buczy, Iziumie i innych miejscach w Ukrainie. Przecież to byłby wstrząs - a ci żołnierze nie mogliby liczyć na jakiekolwiek społeczne zrozumienie.
W Rosji jest tymczasem zupełnie inaczej. Zbrodnie na ukraińskich cywilach są wręcz aprobowane przez opinię publiczną.
A co z przyzwoleniem systemowym?
Oprócz samej woli politycznej Kremla istotny wydaje mi się jeden problem o charakterze systemowym. Znaczna część kadry oficerskiej i weteranów o dłuższym stażu wciąż ma w swym życiorysie doświadczenie służby poborowej w rosyjskiej armii lat 90. czy nawet w armii sowieckiej - a tym samym "diedowszczyzny", czyli wyjątkowo okrutnej odmiany wojskowej "fali". Czego to uczyło poborowych? Otóż tego, że w armii liczy się wyłącznie naga, brutalna siła. I że to ona określa ich pozycję i wartość w grupie. To w ogromnym stopniu przekłada się na stosunek rosyjskich wojskowych do cywili - naturalnym sposobem odnoszenia się do nich jest demonstrowanie brutalnej siły, co często jest wstępem do zbrodni wojennych.
Słynny już - albo i niesławny - raport Amnesty International dotyczący wojny w Ukrainie próbował niejako rozdzielać wojenne winy Rosjan i Ukraińców. Jak pan go odebrał - jako oficer, który szkoli dziś żołnierzy WOT, z natury działających w sferze pośredniej między tą cywilną a stricte wojskową - także na polu walki.
Międzynarodowe prawo wojenne surowo zabrania atakowania obiektów cywilnych, o ile jednak nie zostały one zamienione przez armię przeciwnika w obiekty wojskowe. Wówczas bowiem dozwolona jest tak zwana "proporcjonalna" odpowiedź, oczywiście bez powodowania ubocznych szkód cywilnych. O ile więc Ukraińcy rzeczywiście umieszczali na przykład artylerię wśród zabudowań mieszkalnych, o tyle Rosjanie mieli wówczas prawo do precyzyjnego ostrzelania tego działa lub wyrzutni rakietowej. Niemniej jednak...
No właśnie?
Nijak się to ma do uporczywego ostrzeliwania przez Rosjan całych dzielnic mieszkalnych nieprecyzyjnymi typami broni. Jeśli nawet Ukraińcy prowadzili ogień gdzieś z osiedla mieszkaniowego, to w żadnym wypadku nie jest to wystarczający powód w świetle prawa międzynarodowego, by przez następne 24 godziny zasypywać to osiedle pociskami z Gradów. Musimy też pamiętać, że to Ukraina została zaatakowana przez Rosję - i że to Rosja przygotowywała się miesiącami do tej agresji. W tym kontekście tworzenie jakiejkolwiek fałszywej symetrii między obiema stronami tej wojny jest po prostu skrajnie nieuczciwe. Zaatakowany ma pełne prawo się bronić wszelkimi dostępnymi środkami. I to właśnie robi Ukraina.
Na zdjęciu: protesty przeciwko mobilizacji w Moskwie, 21 września 2022 roku
*płk rez. Piotr Lewandowski, absolwent Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii, Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego na kierunku pedagogika oraz studiów podyplomowych z zarządzania kryzysowego. Dowodził plutonem, kompanią i samodzielnym batalionem, wyróżnionym mianem przodującego oddziału wojska polskiego. Pełnił również obowiązki szefa pionu szkolenia i szefa rozpoznania pułku. Siedmiokrotny uczestnik misji bojowych poza granicami kraju, gdzie wykonywał obowiązki między innymi oficera CIMIC (współpracy cywilno-wojskowej), zastępcy dowódcy batalionowej grupy bojowej i dowódcy bazy. Służbę wojskową zakończył na stanowisku dowódcy bazy/dowódcy batalionu ochrony w Redzikowie.
O mapie: Mapa jest aktualizowana w rytmie odpowiadającym publikacji kolejnych analiz z cyklu SYTUACJA NA FRONCIE – za każdym razem przedstawia zatem ten względnie* bieżący stan działań wojennych, nie zaś ten historyczny zgodny z datami publikacji poszczególnych odcinków. Dla wygody korzystania mapę zdecydowanie warto rozwinąć – służy do tego przycisk w jej lewym dolnym rogu.
Odwzorowany przebieg linii frontu ma charakter mniej lub bardziej przybliżony – zwłaszcza w rejonach, gdzie biegnie ona wzdłuż krętych meandrów rzek Doniec i Ingulec.
*Musimy pamiętać, że część informacji trafia do nas z dobowym (lub i dłuższym) opóźnieniem, część zaś wymaga weryfikacji – aktualizując mapę korzystamy wyłącznie z potwierdzonych danych, choć w analizach wspominamy i o tych nie w pełni jeszcze zweryfikowanych.
Świat
Władimir Putin
Wołodymyr Zełenski
NATO
agresja Rosji na Ukrainę
płk Piotr Lewandowski
Rosja
Ukraina
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze