Sprawa tragicznej śmierci syna opozycyjnej posłanki wywołała burzę w mediach społecznościowych i gwałtowną kontrofensywę propagandy. Jak mogą działać na ludzi chwyty w niej użyte, tłumaczy psycholożka społeczna
Katarzyna Sroczyńska, OKO.press: Przekroczyliśmy w debacie publicznej kolejną granicę: dziecko odebrało sobie życie. Wydawałoby się, że taka sytuacja sprawi, że się opamiętamy. Tymczasem spór nie wygasa, przeciwnie – przybiera na sile i gwałtowności. Z jednej strony wyraźnie jest napędzany przez rządową propagandę, ale jej tezy trafiają na podatny grunt. Dlaczego tak się dzieje?
Aleksandra Cisłak-Wójcik*: Chciałabym na początku wyjaśnić, że rozmawiam z Panią jako przedstawicielka akademii. Przyjmuję w naszej rozmowie tożsamość badaczki: mam własne poglądy polityczne, ale to są prywatne poglądy, których teraz nie używam, bo rozumiem, że zadaje mi Pani pytania jako psycholożce. Poza tym żadna nauka społeczna nie ma tak zaawansowanych modeli, żeby powiedzieć, dlaczego w tym konkretnym przypadku coś się zadziało. Mogę powiedzieć o mechanizmach, o których wiemy, że sprzyjają niekorzystnym zjawiskom społecznym. Ale nie jestem władna i żaden badacz nie jest władny wyjaśnić, który mechanizm w tej konkretnej sytuacji przeważył.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Proszę mi z tego punktu widzenia pomóc zrozumieć sytuację, do której doszło.
Mamy do czynienia ze zjawiskiem z pola politycznej komunikacji. Z pewną retoryką polityczną, która została wrzucona w dyskurs społeczny. Jeśli sięgnąć do koncepcji politologicznych, to można mówić o różnych rodzajach odnoszenia się do wydarzeń z życia społecznego. Może na przykład chodzić o sygnał tożsamości.
Niektórzy ludzie wygłaszają w internecie opinie głównie po to, żeby pokazać swoją tożsamość grupową, żeby ją zamanifestować.
Członkowie grupy chcą się jej zasłużyć i dlatego opisują wydarzenia w sposób, o którym sądzą, że będzie odebrany przez grupę pozytywnie, będzie z ich strony sygnałem lojalności. Oczywiście nie wszystkie komentowane wydarzenia są równie gorąco komentowane, nie wszystkie zbierają tyle samo uwagi.
Czasami w przestrzeni publicznej pojawiają się tak zwane balony próbne, czyli wypowiedzi, które mają sprawdzić, co może skupiać uwagę i prowadzić do politycznej mobilizacji. To mobilizowanie i zjawiska społeczne związane z różnicowaniem się grup politycznych, a także z polaryzacją, nasilają się przed wyborami.
Badania pokazują, że im bliżej wyborów, tym więcej wagi ludzie przywiązują do różnicowania innych wokół siebie zgodnie z podziałem na zwolenników tej samej opcji politycznej i przeciwników. Nawet drobne decyzje życia codziennego mogą zależeć od bliskości wyborów. Zapadło mi w pamięć badanie pokazujące, że
przed wyborami taksówkarze w Ghanie uzależniają decyzję o tym, ile wezmą za kurs, od tego, czy wiozą klienta z ich opcji politycznej, czy z przeciwnej.
Jeśli do wyborów jest daleko, nic takiego się nie dzieje.
Chcę podkreślić, że niekoniecznie motywy wygłaszania jakichś opinii czy podejmowania określonych tematów biorą się z tego, że ktoś komuś chce aktywnie zrobić krzywdę. Ludzie mogą nie dostrzegać tego, że komunikat jest krzywdzący, bo koncentrują się na jego tożsamościowym potencjale.
Tym razem komunikat skoncentrowany był na przestępstwie wobec dziecka.
Wszystko, co dotyczy dzieci, jeśli jest używane w dyskursie publicznym, jest z definicji obszarem wrażliwym. Mówimy o ludziach, którzy nie mają tak zbudowanych mechanizmów obronnych, jak dorośli. Nie są w stanie funkcjonować w społeczeństwie tak samo jak dorośli. Komunikatami wrażliwymi są również te dotyczące zdrowia i orientacji seksualnej. W ich wypadku powinniśmy być szczególnie ostrożni i powściągliwi, żeby nie wyrządzić nikomu krzywdy.
Ale z drugiej strony te wrażliwe obszary bardziej niż inne przyciągają uwagę.
Po pogrzebie Mikołaja Filiksa na Twitterze rozpoczął się gwałtowny i precyzyjnie zaplanowany atak na matkę chłopca, posłankę opozycji. Próbowano ją obarczyć winą za to, co się stało – bo nie zajmowała się dziećmi, zostawiła jej pod opieką pedofila. Trudno oprzeć się skojarzeniu, że kiedy zamordowano Grzegorza Przemyka, propaganda w podobny sposób próbowała zdezawuować jego mamę, opozycjonistkę Barbarę Sadowską. Do kogo mogą trafiać takie argumenty, które – wydawałoby się – powinny jednoznacznie oburzać?
Widziałabym tu dwa podstawowe mechanizmy: po pierwsze, szukamy takich przyczyn zjawiska, które pozwolą nam odzyskać poczucie kontroli, po drugie – staramy się odsunąć od siebie moralną odpowiedzialność.
Jeżeli wydarza się tragedia, a śmierć dziecka jest bezsprzecznie tragedią, to niektórzy próbują zreinterpretować przyczyny tego zdarzenia. Powiedzenie: to my przyczyniliśmy się do tej śmierci, np. dlatego że pozwalamy na brutalną komunikację i znormalizowanie agresji, powoduje, że wszyscy musimy myśleć o tym, że możemy paść ofiarą takiej sytuacji. A to zaburza poczucie kontroli. Ludzie poszukują takich przyczyn tragicznych zdarzeń, które byłyby konkretne, nieabstrakcyjne. Stąd na przykład rape myth acceptance – ludzie, i kobiety, i mężczyźni, obwiniają o gwałt ofiary gwałtów. Chodzi właśnie o odzyskanie poczucia kontroli. Ludzie chcą wierzyć: mnie by się to nie przydarzyło; ja się tak nie ubieram, więc nie mogłabym paść ofiarą gwałtu; mojemu dziecko by się to nie przytrafiło, bo ja bym z nim spędzała dużo czasu. Takie myślenie pozwala odzyskać poczucie kontroli.
Druga kwestia dotyczy odsunięcia od siebie moralnej odpowiedzialności za działania – trudnej do uniesienia. Tylko pojedyncze jednostki w historii są w stanie wstać i głośno powiedzieć: to my jesteśmy winni. To my. Czuję się jedną z tych osób, które są winne. To rzadkie zdarzenie.
Moją uwagę zwraca też przywołanie figury matki i przerzucenie odpowiedzialności za całą sytuację na kobietę.
Ten czynnik łatwo się wybija i skupia na sobie uwagę. Kobieta, która nie pełni roli matki w tradycyjny sposób, ale jest polityczką, nie pasuje do oczekiwanego obrazu, wciąż jest źle postrzegana.
Badania pokazują, że wszędzie na świecie kobiety w percepcji społecznej nie pasują do ról związanych ze sprawowaniem władzy.
Nigdzie, nawet w krajach skandynawskich, gdzie różnice w sytuacji społecznej i ekonomicznej kobiet i mężczyzn są najmniejsze.
Rozumiem, że tutaj też się uruchamiają mechanizmy dyscyplinujące: próbuje się przywołać kobietę do porządku, bo to ma przywrócić ład na świecie.
To raczej społeczna przestroga dla kobiet: uważajcie, do tego prowadzą zmiany ról społecznych. Poza tym, jeśli ktoś wskazuje jako przyczynę zdarzenia czynnik, który jaskrawo rzuca się w oczy, to takie rozumowanie trudno jest sfalsyfikować. Usłyszymy: a udowodnij mi, że nie. Że to nie matka się niedostatecznie zajęła dzieckiem, że nie uważała. Mimo że w rzeczywistości zjawiska społeczne są wieloprzyczynowe, to mamy skłonność do skupiania się na pojedynczych, wyrazistych przyczynach. A ta natura poznania może być eksploatowana w narracjach politycznych.
Poza tym opowieści o tym, jak źle wyglądałby świat, gdyby nagle kobiety zyskały równość i zaczęły pełnić role związane z władzą, mają szansę trafić do wielu osób. To dla wielu ludzi przekonująca argumentacja. Czyli pierwszy tweet, który tego dotyczy, będzie podchwycony przez wiele osób, bo trafi w ich potrzeby psychologiczne. Potwierdzi przekonania: zawsze myślałam, że właśnie te zmiany społeczne są niebezpieczne.
W dodatku taka argumentacja trafia szerzej niż tylko do zwolenników jednej opcji politycznej.
Winnych szybko znaleziono też po przeciwnej stronie politycznego spektrum. Już nie tylko na Twitterze, ale w programach publicystycznych i w głównym wydaniu Wiadomości TVP pojawiły się zarzuty, że opozycja uprawia politykę na trupach.
W spolaryzowanym społeczeństwie przerzucanie odpowiedzialności z jednej grupy na drugą jest łatwiejsze, ponieważ nie ma grup, które powiedzą, że wina jest wspólna. Nie ma poparcia dla osoby, która by wstała i głośno powiedziała: to nasza wspólna odpowiedzialność. Wszyscy w codziennej komunikacji jesteśmy za to odpowiedzialni. To my pozwalamy, żeby w naszej obecności używano określeń, które trudno uznać za przejaw szacunku wobec innych ludzi. To my wszyscy tolerujemy w szkołach, miejscach pracy, na ulicy agresywne podejście do siebie nawzajem. Prawdopodobnie taka argumentacja nie spotkałaby się z uwagą, ze zrozumieniem, z akceptacją.
No i tego typu zdarzenia są rzadkie. Żeby do nich doszło, potrzebny jest lider, który wstaje i mówi, że wszyscy mamy się uderzyć w piersi.
Pamięta Pani takiego lidera?
To są takie osoby jak Mahatma Gandhi mówiący: my ten system też budujemy swoim zachowaniem; potrzebna jest nasza niezgoda. I Willy Brandt klęczący w Warszawie przed Pomnikiem Bohaterów Getta. Albo biskupi piszący list do biskupów: wybaczamy i prosimy o wybaczenie. Ale kiedy myślimy o narracjach politycznych, to są zjawiska rzadkie.
Taka postawa jest trudna, bo oczywiście często się wiąże z ponoszeniem kosztów wobec swojej własnej grupy, a w spolaryzowanym społeczeństwie jeszcze trudniejsza. Ponieważ spolaryzowane grupy są przyzwyczajone do pewnego rodzaju dyskursu. Nie są przygotowane na inny. Zaczynają się komunikować wewnątrz siebie, w bańkach, czyli tzw. echo chamber. Na Twitterze ludzie rozmawiają przede wszystkim z osobami, które mają podobne poglądy. Z grubsza rzecz biorąc, media społecznościowe produkują bańki, w których ludzie dostarczają sobie argumentów na wsparcie ich wyjściowej opinii. To może wtórnie polaryzować grupy.
W nauce trwa dyskusja o tym, jak dużą rolę odgrywają w polaryzacji media społecznościowe. Niedawna metaanaliza pokazuje, że się do niej przyczyniają. Choć są też pojedyncze badania, które pokazują, że
największa polaryzacja panuje wśród osób najstarszych, które z mediów społecznościowych korzystają w najmniejszym stopniu.
Ale wiemy – to są badania jeszcze z lat 70. XX wieku – że ludzie oceniają argumenty pod kątem ich zgodności ze swoimi wyjściowymi opiniami. I uważają, że dowody, które się nie zgadzają z ich opinią wyjściową, są słabsze. Metodologicznie naukowo słabsze. Z czego to wnioskują? Bo nie pasują do ich obrazu świata. Nasze poznanie ma taki charakter, że oczekujemy argumentów utwierdzających nas w naszych przekonaniach. A od lidera oczekujemy, że powie to, czego się spodziewamy, językiem naszej grupy.
Petter Törnberg z uniwersytetu w Amsterdamie uważa, że w mediach społecznościowych mamy wbrew pozorom więcej niż na co dzień kontaktu z opiniami, z którymi się nie zgadzamy. Zdaniem Törnberga, na temperaturę sporu wpływa struktura i sposób funkcjonowania w mediach społecznościowych, czyli nie tylko wystawienie na kontakt z innym, bądź brak tego kontaktu, ale jego jakość.
To właśnie dyskusja, o której mówiłam. Steven Pinker pisał, że tradycyjne media opisywały świat z perspektywy innych grup.
Książki, reportaże to były duże formy i ludzie znajdowali w nich dużo informacji. Na tej podstawie mogli zobaczyć jakieś zjawiska z perspektywy innej grupy i w efekcie polityka się zmieniała.
Media społecznościowe są tak skonstruowane, że w przekazie możliwy jest jeden argument, jedna perspektywa, jedna opinia.
Z drugiej strony pozwalają nam one na zachowanie kontaktu z osobami, z którymi w innej sytuacji byłoby nam trudno podtrzymywać relację. A siła słabych więzi, przelotnych znajomości, polega właśnie na możliwości wymiany opinii i informacji. Bo w spójnych grupach, w których ludzie żyją na co dzień, wszyscy mają podobne opinie i informacje.
Jako grupa konstruujemy różne normy społeczne, czyli decydujemy np. o tym, co uznajemy za akceptowalne w mediach społecznościowych, a co powinno się spotkać z odpowiedzią: nie zgadam się na ten styl prowadzenia dyskusji. W tym procesie ważną rolę odgrywają prominentni aktorzy na scenie politycznej. To oni mogą te normy nadawać i mówić, jak się komunikujemy i jak powinniśmy to robić. I że pewne rzeczy są nieakceptowalne, bo rodzą bardzo negatywne skutki.
Czy jeżeli następuje silna polaryzacja, to musi się pojawić także agresja?
Badania pokazują, że są one powiązane. Agresywny przekaz jest szerzej i łatwiej akceptowany w społeczeństwach spolaryzowanych. Ale badania pokazują też, że nawet łagodne metafory agresywne prowadzą do normalizacji agresji.
Łagodne metafory agresywne?
Czyli mówienie o bitwie, która jest przed nami, o walce politycznej, która się toczy. Samo to powoduje, że osoby, które są wyjściowo agresywne, potem bardziej akceptują agresję polityczną. Wykazały to badania Nathana Kalmoe, który prowadził eksperymenty dotyczące komunikacji politycznej. Nazywał jakieś zjawisko albo pracą polityczną, albo walką polityczną.
Pojawia się pytanie, na które w tej chwili jasnej odpowiedzi nie ma: czy agresywne przekazy mogą mobilizować każdego, przesuwać u wszystkich te granice?
Czy pojedynczy polityk albo jakieś ugrupowanie są w stanie zmienić całe społeczeństwo?
Czy jednak trafiają oni tylko do części osób, bo społeczeństwo się różni, są w nim jednostki mniej i bardziej skłonne do agresji. Na pewno agresywny przekaz w sferze politycznej sprawia, że ludzie zwiększają akceptację dla agresji także w innych obszarach życia. Z kolei normy społeczne mogą hamować jednostkową gotowość do agresji.
Tak na marginesie, trwa również dyskusja, czy populizm zmienia całe społeczeństwo, każdego, czy też mobilizuje tylko pojedyncze grupy, trafia w ich potrzeby i te grupy to biorą i mówią: o właśnie tak polityka powinna wyglądać. Stuprocentowo jasnej odpowiedzi na to pytanie nie ma.
Agresja jest często związana z poczuciem moralnej wyższości wobec tych innych.
To zjawisko badane od wielu lat. Analizy Daniela Bar-Tala z Izraela pokazują, że społeczeństwa żyjące w nierozwiązywalnych konfliktach, o których można przewidywać, że będą trwały, wytwarzają cały system społecznych przekonań, które jednostkom, ludziom pozwalają ułożyć sobie w głowie, dlaczego tak musi być. Jednym ze sposobów radzenia sobie w takiej sytuacji jest moralizacja sporu, która w miarę trwania konfliktu narasta. Zaczynają się uogólnienia, uogólnienia prowadzą na wyższy abstrakcyjny poziom, czyli poziom moralności.
Konflikt nie wygasa sam. Nierozwiązany narasta. Przypisywanie pełni czystości moralnej własnej stronie, obwinianie innych jest typowym zjawiskiem. Mówimy nawet o czymś takim jak etos konfliktu.
Etos konfliktu, czyli zbiór zasad, którymi ten konflikt się kieruje?
Nie, to jest zbiór przekonań na temat tego, dlaczego konflikt powstał. Wszystko, co dobre, jest po naszej stronie. My dążymy do pokoju, my jesteśmy moralni, my zostaliśmy skrzywdzeni, my tylko odpowiadamy na agresję drugiej strony. To jest cały zestaw społecznych przekonań i one są nie tylko wytwarzane społecznie, ale podtrzymywane społecznie, czyli np. reprodukowane przez literaturę, w podręcznikach szkolnych.
Obie strony konfliktu mają przekonanie o swojej moralnej wyższości?
Obie. To jest zjawisko napędzane naszym funkcjonowaniem poznawczym, które Andrew Ward i Lee Ross nazwali naiwnym realizmem, czyli przekonaniem, że to, co ja widzę, to jest rzeczywistość. A inni, jeśli są równie obiektywni i racjonalni jak ja, będą widzieć świat dokładnie tak samo. Jeśli jednak widzą go inaczej, to znaczy, że są niezdolni, fanatyczni albo brakuje im wiedzy. Takie założenia mają wielkie konsekwencje dla funkcjonowania ludzi i grup w konfliktach. Ludzie wyciągają wnioski na temat tego, czy ktoś się oparł w swoim rozumowaniu na racjonalnych i sensownych argumentach na podstawie podobieństwa jego i własnej opinii.
Jeśli ktoś myśli podobnie, to sądzę, że pewnie też racjonalnie rozumował, ale jeśli ktoś myśli przeciwnie niż ja, to zakładam, że jest tendencyjny i nie widzi racjonalnie.
W konfliktach ludzie nie dostrzegają tego, że ktoś może mieć inne zdanie, bo kieruje się innymi wartościami.
Zakładamy, że do innej opinii prowadzą głupota i fanatyzm, a nie inne wartości.
Tymczasem społeczeństwo doznaje pełni, kiedy wszystkie te wartości są uwzględnione. Amerykański psycholog Silvan Tomkins, który zajmował się przede wszystkim podstawami liberalizmu i konserwatyzmu, wyrażał opinię, że w dobrze funkcjonującym społeczeństwie muszą być jedni i drudzy, bo wnoszą do życia społecznego inne wartości. Kiedy więc wkładamy dużo wysiłku w to, żeby tę drugą stronę zwalczyć, to zarazem stracimy pewne wartości z życia społecznego.
Czy polaryzacja sprawia, że zawężamy grupy, w których funkcjonujemy?
Nie, polaryzacja to ostre zarysowanie granic między grupami i przyjęcie jednej izolowanej tożsamości jako kryterium rozróżniania, na przykład tożsamości politycznej. Badania pokazują, że różne problemy społeczne są wsysane niejako w to spektrum. Na przykład kiedyś problem ochrony środowiska nie był ani lewicowy, ani prawicowy, a potem został zassany do tego spektrum, i teraz ludzie używają tożsamości jako bodźca, który im mówi, co mają w tej sprawie myśleć. Konserwatyści negatywnie oceniają politykę prośrodowiskową konserwatystów, jeśli myślą, że zaproponowali ją liberałowie. Ludzie nie analizują już całego skomplikowanego zjawiska społecznego, tylko używają tożsamości do określenia swojej postawy wobec niego.
Wydaje się, że w sporze, który toczymy, wszyscy chcą być w pozycji ofiary.
Bycie ofiarą w konflikcie oznacza moralną wyższość, ale też niedostatki sprawczości. Więc nie każdy i nie zawsze będzie chciał przyjmować tę rolę.
Ale tym razem w centrum wydarzeń jest rzeczywista ofiara, młody człowiek nie żyje. Tymczasem różne osoby mówiące o tej sytuacji podkreślają swoją krzywdę.
Bo to jest dogodne wyjaśnienie.
Jeżeli podkreślimy, że jesteśmy ofiarą, to znaczy, że w naszym zachowaniu nie ma nic do zmiany.
Nie my mamy wpływ na to, co nam się przydarza. To inni są za to odpowiedzialni. Brak sprawstwa służy temu, żeby nie zmieniać swojego sposobu funkcjonowania.
Badania wzajemnego nastawienia do siebie zwolenników partii rządzącej i opozycji, przeprowadzone w 2018 roku przez Paulinę Górską wykazały, że to strona opozycyjna jest bardziej wrogo nastawiona. Także poczucie moralnej wyższości po stronie zwolenników opozycji było wysokie.
Paulina Górska zbadała to w polskim kontekście, ale to nie jest izolowany efekt. Takich badań jest dosyć dużo wszędzie na świecie, począwszy od Stanów Zjednoczonych, gdzie o zjawisku polaryzacji i silnej moralizacji sporu politycznego zaczęto mówić kilkanaście lat temu. Z grubsza te badania możemy tak podsumować, że zjawisko konserwatyzmu politycznego wiąże z poczuciem zagrożenia i z dążeniem do zaspokojenia potrzeby bezpieczeństwa, porządku. I dlatego jest też związane z dogmatyzmem poznawczym.
Ale zarówno konserwatyści, jak i liberałowie uważają, że racja jest tylko po ich stronie. Im bardziej ekstremalnie reprezentują jakąś opcję, tym bardziej są przekonani o własnej racji. Badania pokazują, że obie strony w równym stopniu nie chcą się zapoznawać z argumentami drugiej strony. Nie chcą wiedzieć, co drudzy mają do powiedzenia. Jeśli strony zakładają, że bycie liberałem albo bycie konserwatystą to jest ich tożsamość, to mamy te międzygrupowe zjawiska w rozkwicie. Francis Fukuyama w książce „Tożsamość” wskazuje, że dzisiejszej polityki nie da się zrozumieć bez dążenia do uznania tożsamości. I tego dyskursu tożsamościowego jest bardzo dużo.
Czy nie jest tak, że dużo energii wkładamy w to, żeby sobie tożsamość zbudować, bo struktura społeczna określa nas w mniejszym stopniu, niż określała ludzi dawniej?
To trudno powiedzieć, w tej chwili nie ma analiz, które by pokazały, dlaczego dążenie do uznania tożsamości czy w ogóle zainteresowanie kwestią tożsamości staje się tak silne w dzisiejszym świecie. Bo to nie jest tylko tożsamość polityczna, ale też płciowa, rasowa, orientacji seksualnej.
W polityce to jest o tyle ciekawe, że ludzie już nie rozmawiają o wartościach – a te są podstawą ideologii politycznych. To nie wartości ich kierują do pewnych rozwiązań politycznych albo oceny tych rozwiązań oparte na analizie konsekwencji, ale właśnie tożsamość.
Od tego zaczęłyśmy naszą rozmowę, szukając odpowiedzi na pytanie o podłoże sytuacji, jaką mamy w życiu społecznym.
Czy w konsekwencji nie tracimy z oczu żywych ludzi i rzeczywistości?
Wartości też tracimy. Tracimy z oczu te wartości, o których myślimy, że nam przyświecają. My ich nie realizujemy. Realizujemy tożsamość grupową. Czyli tak formułujemy nasze przekazy, żeby były dobrze odebrane przez członków własnej grupy, żeby się spotkały z akceptacją, w szczególności tych ważnych osób w grupie.
Tracimy więc z oczu oczywiście dobro człowieka, ale w ogóle umykają nam wartości. To jest ważne. Na pierwszy plan wysuwa się tożsamość własnej grupy, potwierdzanie tej tożsamości, jej podtrzymywanie, budowanie, zdobywanie akceptacji własnej grupy. Sprzyjają temu te procesy polaryzacji.
Typowy i normalny naiwny realizm zaczyna prowadzić do bardzo skrzywionego obrazu rzeczywistości.
Dyskurs w mediach społecznościowych się zmienia. Skądinąd wiemy, że to, jak ludzie formułują te przekazy, a inni je czytają, nie pozostaje bez wpływu na rzeczywistość społeczną i nasila też te zjawiska wtórnie. Czyli na przykład jak ludzie poczytają o walce politycznej zamiast o pracy politycznej, to ci agresywni bardziej akceptują agresję polityczną. A to sprawia, że zmieniają się normy, wszystko się zmienia.
Czy jest jakiś sposób, żeby przekierować uwagę i – jak rozumiem – emocje ze sfery tożsamości na wartości?
To jest to pytanie za milion dolarów. Na pewno nauka wkłada mnóstwo wysiłku w to, żeby zadowalające odpowiedzi na takie pytanie znaleźć. W dużej mierze w tej chwili jesteśmy na etapie dokumentowania tych mechanizmów, mniej w tej chwili jeszcze wiemy o tym, jak temu przeciwdziałać.
Społecznie może pomóc angażowanie się w poszukiwanie tożsamości, która łączy nas wszystkich. Co nie oznacza, że ludzie mają gotowość do zaakceptowania takiego rozwiązania. Jeżeli przestajemy w dyskusji podkreślać tę tożsamość, która nas różni, i będziemy szukać takiej, która nas łączy, to zmienia się myślenie o tym, co tej drugiej osobie mogę zrobić, a czego nie powinienem, jak się mogę wobec niej zachować, a jak się nie powinienem.
Druga grupa rozwiązań to jest zwracanie uwagi na język, jakiego używamy. Pilnowanie języka. To się wielu osobom nie podoba. Polityczna poprawność jest postrzegana jako narzędzie ucisku, a nie sposób na to, żeby nikomu z nas szczególnie źle się nie działo.
Język, którego używamy, nie tylko opisuje rzeczywistość, ale też ma potencjał do zmiany świata, także przekonań.
Trzecia rzecz to są konkretne interwencje. Np. okazywanie szacunku drugiej stronie jest mechanizmem, który może ją skłonić do zaangażowania się w rozwiązywanie konfliktu razem z nami.
Ale magicznego przycisku, który wciśniemy, i wszystko się zmieni, nie ma.
O takim magicznym rozwiązaniu czasem myślimy, kiedy dzieje się coś, co nas przeraża. Na przykład ktoś umiera, tak jak było w wypadku prezydenta Adamowicza, czy teraz w wypadku Mikołaja Filiksa. Chciałoby się nacisnąć jakiś guzik, żeby agresja się zatrzymała.
Z nauk społecznych ten magiczny przycisk nie będzie dostarczony. Są rozwiązania abstrakcyjne i konkretne, które można wcielać. Wszystkie wymagają pracy i długotrwałego budowania gotowości do ich wcielania. Długotrwałego wysiłku edukacyjnego, wychowawczego wręcz.
Kiedy wykształca się etos konfliktu, to on sam w sobie staje się barierą.
Nie wystarczy rozwiązać konflikt, trzeba jeszcze zmienić przekonania.
No i po tym, co widzimy w tej chwili, po takim zaostrzeniu dyskursu, można poznać, że pewnie już jesteśmy w fazie tworzenia się etosu konfliktu. Musimy rozpocząć dyskusję o tym, jak przekonania o sobie nawzajem zmieniać, a nie je podtrzymywać. Bo one za chwilę się obrócą przeciwko całej grupie.
*Dr hab. Aleksandra Cisłak-Wójcik – psycholożka społeczna, prorektorka Uniwersytetu SWPS ds. nauki. Naukowo zajmuje się władzą: bada, w jaki sposób zmienia nas sprawowanie władzy i podleganie jej. Analizuje zjawiska społecznej percepcji pozycji kobiet i identyfikacji społecznej.
Komentarze