„Wbrew mitowi siłą, która wydźwignęła Hitlera do władzy nie było poparcie wyborców, ale intrygi i swary elit politycznych. To nie społeczeństwo, ale konserwatywna prawica otworzyła mu drogę do dyktatury. Lekcja XX wieku mówi nam, że splamione krwią są nie narody, lecz ideologie”
"Dla rządzącej prawicy, dziedziczącej po endekach i komunistach historiozofię »tysiącletnich zmagań z germańskim naporem«, sprawa jest prosta: Niemcy byli zawsze źli i wrodzy, a NSDAP wygrała wybory, bo stanowiła emanację narodowej nikczemności. W rzeczywistości historycy są jednak zgodni, że ku faszystowskim dyktaturom ciążyło wiele krajów Europy lat 30, zaś nazistów wydźwignął do władzy splot okoliczności, a nie niemiecki charakter narodowy" – historyk Piotr Osęka rozbraja antyniemiecki mit PiS.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Kiedy kanclerz Olaf Scholz napisał 8 maja, że „78 lat temu Niemcy i świat zostały wyzwolone od tyranii narodowego socjalizmu”, rządząca Polską prawica weszła w stan furii, w którym trwa do teraz.
„To oczywiste zakłamywanie historii i tuszowanie niemieckiego udziału w II wojnie światowej” – pomstował Radosław Fogiel. Wtórował mu minister Błaszczak, przestrzegając „groźna jest ta narracja, bo jej celem jest unikanie odpowiedzialności dotyczącej zbrodni, jakich Niemcy dopuścili się podczas II wojny światowej”.
Esencje PiS-owskiego wzburzenia wyraził minister Sasin: „Kanclerz Scholz w kuriozalny sposób próbuje zrzucić z Niemców odpowiedzialność za horror II Wojny Światowej. Niemcy od 78 lat nie rozliczyli swoich zbrodni, nie wypłacili Polsce odszkodowania za mordy i zniszczenie. Nie narodowi socjaliści, nie faszyści, nie hitlerowcy, ale Niemcy”.
Co ciekawe, chociaż rzekomym niemieckim rewizjonizmem bulwersowały się głównie media rządowe i prorządowe, antyniemieckie fobie PiS udzieliły się także niektórym politykom opozycji. „To historyczne kłamstwo i etyczne dno” napisał o słowach kanclerza Bartłomiej Sienkiewicz, poseł KO.
Potępiając Scholza próbowano sięgać także po argumenty naukowe.
Prof. Grzegorz Kucharczyk powiedział w wywiadzie dla portalu wPolityce: „Niemiecki narodowy socjalizm nie był nikomu narzucany. Był wybierany przez Niemców od roku 1930, kiedy Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników szybuje w kolejnych wyborach aż do roku 1933”.
Z kolei Piotr Wawrzyk, wiceminister spraw zagranicznych i doktor habilitowany politologii, oświadczył kilka dni temu w TVP Info: „Niemców nie trzeba było wyzwalać, tylko z Niemcami trzeba było zrobić porządek i obalić ten zbrodniczy reżim, który sobie wybrali w wolnych wyborach. Przypomnijmy: 30 stycznia 1933 NSDAP wygrała wybory (sic), uważane za demokratyczne”.
Obie wypowiedzi są świadectwem ignorancji stojącej za antyniemieckim zacietrzewieniem władzy (o czym szerzej w dalszej partii tekstu), ale też wyrazem nacjonalistycznej wizji świata, w której granice moralne i etniczne pokrywają się.
Zacznijmy od tego, że PiS wykazało się refleksem szachisty. Słowa Scholza nie są niczym nowym, to kontynuacja oficjalnej niemieckiej polityki pamięci sięgającej lat 70. ubiegłego wieku.
Jako pierwszy paradygmatem wyzwolenia posłużył się prezydent RFN Walter Scheel. W 1975 roku przemawiając z okazji 30. rocznicy zakończenia wojny, powiedział „8 maja zostaliśmy wyzwoleni od potwornego jarzma, uwolnieni od wojny, mordów, niewoli i barbarzyństwa”.
Jednocześnie zastrzegł, że „wyzwolenie przyszło z zewnątrz”, zaś „niemiecka tragedia” rozpoczęła się w chwili, gdy wola wyborców otworzyła nazistom drogę do władzy. Aby odzyskać narodowy honor utracony w 1933 roku i móc na powrót czuć dumę z tego, co „dobre i szlachetne w historii naszego narodu” – argumentował prezydent. – „Niemcy muszą zaakceptować tę mroczną historię”.
Ten wzór polityki pamięci znalazł swoje rozwinięcie i kontynuację w słynnym wystąpieniu prezydenta Richarda von Weizsaeckera z okazji 40. rocznicy zakończenia wojny.
Niemiecki polityk mówił w Bundestagu „Z każdym dniem staje się coraz bardziej oczywiste i musimy to dzisiaj wyraźnie powiedzieć: 8 maja był dniem wyzwolenia. Uwolniono nas od nieludzkiej tyranii reżimu narodowo-socjalistycznego”.
Przestrzegał zarazem: "Nie możemy widzieć w końcu wojny przyczyn ucieczki, wypędzenia i pozbawienia wolności. Przyczyny sięgają daleko wstecz, do czasów początku tyranii, która doprowadziła do wojny. Nie wolno nam oddzielać 8 maja 1945 roku od 30 stycznia 1933 roku".
Słowa Weizsaeckera wyznaczyły punkt zwrotny zarówno w niemieckiej, jak i europejskiej polityce pamięci. Przy okazji kolejnych obchodów w Bonn, Berlinie i stolicach koalicji antyhitlerowskiej budowano wspólną opowieść o zakończeniu wojny jako początku nowego lepszego ładu na kontynencie.
Zwieńczeniem tej unifikacji pamięci było zaproszenie Gerharda Schroedera do udziału w obchodach 60 rocznicy lądowania w Normandii w 2004 roku.
Pojawienie się narracji o 8 maja jako rocznicy wyzwolenia należy widzieć w szerszym kontekście. Druga połowa lat 60. w RFN to okres gwałtownych protestów młodzieżowych, których hasłem przewodnim jest m.in. rozliczenie elit politycznych i społecznych z nazistowskiej przeszłości.
W 1969 roku po Kurcie Kiesingerze, dawnym członku NSDAP, stanowisko kanclerza obejmuje Willy Brandt, przedwojenny socjalista i uciekinier z hitlerowskich Niemiec. Forsowana przez niego Neue Ostpolitik zakładała normalizację stosunków z krajami Układu Warszawskiego, w tym formalne uznanie zachodnich granic Polski (co nastąpiło podczas historycznej wizyty Brandta w Warszawie w grudniu 1970).
Radykalna zmiana w polityce zagranicznej wymagała takiegoż przewartościowania polityki pamięci – potwierdzenie powojennego status quo mogło nastąpić tylko w społeczeństwie, które 8 maja 1945 pamięta jako koniec tyranii i początek demokracji.
Tymczasem polska prawica, pokrzykując „klęska, a nie wyzwolenie; Niemcy, a nie naziści”, przywołuje demony przeszłości. Sukces wyborczy NSDAP narodził się wszak z mitu o „dyktacie wersalskim” – Hitler szedł po władzę, obiecując, że pomści przegraną wojnę i pognębi zwycięzców z 1918 r.
Gdyby dzisiejsze elity niemieckie miały pamiętać rok 1945 wyłącznie jako klęskę, katastrofę i upokorzenie, Polska znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
PiS-owskie żądanie, aby Niemcy zawsze czuli się spadkobiercami zbrodniarzy, ufundowane jest na nacjonalistycznej mitologii krwi. Niedawne słowa ministra Czarnka do przewodniczącej delegacji PE Sabine Verheyen – „Pani jest przedstawicielką nacji, która w sposób czarno-biały zachowywała się w tym mieście […] pani przodkowie dokonywali masakry” – są dobitnym przykładem tej wizji świata.
Tymczasem Niemcy, którzy dopuścili się na ziemiach II RP zbrodni i okrucieństw, dawno już nie żyją. Odchodzi ostatnie pokolenie, które choćby jeden dzień przeżyło pod rządami Hitlera – a wraz z nim wina i odpowiedzialność.
Dla PiS ta oczywista prawda jest jednak nie do przyjęcia; z martwych nazistów nie ma pożytku, potrzebuje ich żywych. Ideologia rządzącej partii to jeden wielki wehikuł czasu – przeszłość i teraźniejszość ciasno splątane w narracji o wyjątkowości Polski, jej moralnej wyższości i podziwie, jaki winien nam świat.
W tej optyce pamięć wojny stanowi strategiczny majątek państwa, bezcenne dobro, które zdradziecka Platforma chciała oddać za darmo. Polityka historyczna PiS to nieustanna msza nekromantów i wskrzeszanie esesmańskich trupów: „Musicie już zawsze odgrywać rolę katów, abyśmy nigdy nie stracili przywileju ofiar” – zdaje się mówić Berlinowi Warszawa.
W tle sporu o słowa Scholza majaczy też kwestia korzeni hitlerowskiego reżimu – kanclerzowi wypominano wszak słowa „8 maja przypomina nam: Nasze demokratyczne państwo prawa nie jest oczywistością. Musimy je chronić i bronić go”.
Dla rządzącej prawicy, dziedziczącej po endekach i komunistach historiozofię „tysiącletnich zmagań z germańskim naporem”, sprawa jest prosta: Niemcy byli zawsze źli i wrodzy, a NSDAP wygrała wybory, bo stanowiła emanację narodowej nikczemności.
W rzeczywistości historycy są jednak zgodni, że ku faszystowskim dyktaturom – wraz z towarzyszącym im antysemityzmem – ciążyło wiele krajów Europy lat 30, zaś nazistów wydźwignął do władzy splot okoliczności, a nie „niemiecki charakter narodowy”.
Pod koniec 1932 roku partia Hitlera grzęzła w problemach. Niewiele zostało po entuzjazmie z pierwszej połowy roku, kiedy to w lipcowych wyborach do Reichstagu NSDAP zdobyła 37 proc. głosów, stając się największą siłą w parlamencie.
Rekordowe poparcie społeczne, okupione kosztowną kampanią propagandową i ogromną mobilizacją członków partii zaczęło wyparowywać. Odpływ zaufania ujawnił się podczas kolejnych, piątych już w tym roku wyborów. W listopadzie NSDAP zdobyła tylko 33 proc., tracąc dwa miliony głosów i 34 posłów w Reichstagu. Nadal była największą partią w parlamencie, ale trend spadkowy stał się wyraźny i niepokojący.
Niespodziewanie ratunek przyszedł ze strony konserwatywnej prawicy, której politycy, wspierani przez organizacje ziemiańskie oraz przemysłowców, nabierali coraz mocniejszego przekonania, że demokracja nie sprawdziła się i należy zastąpić ją systemem autorytarnym.
Od 1930 roku kolejne gabinety rządziły bez poparcia parlamentu, wyłącznie w oparciu o dekrety prezydenta Hindenburga i coraz mocniej ingerując w swobody obywatelskie.
Za największe zagrożenie dla państwa narodowcy uznawali partie lewicy – socjaldemokratów, a zwłaszcza komunistów, rosnących w siłę z wyborów na wybory, lekceważyli natomiast NSDAP, uważając, że jej przywódca jest co prawda zręcznym demagogiem, ale brak mu doświadczenia politycznego.
30 stycznia 1933 Hindenburg mianował Hitlera kanclerzem – ulegając namowom konserwatywnych polityków, przekonanych, że przywódca NSDAP stanie się w ich rękach bezwolną marionetką. Prawicowe elity rychło miały okazję poznać ogrom swojej pomyłki.
Naziści rozwiązali parlament już następnego dnia po objęciu władzy, a w ciągu tygodnia zdelegalizowali partię komunistyczną i zakazali wydawania większości socjalistycznych gazet. Obsadzili swoimi ludźmi ministerstwo spraw wewnętrznych, co zagwarantowało im kontrolę nad policją i dało bojówkom SA wolną rękę w likwidowaniu przeciwników politycznych lub wtrącaniu ich do prowizorycznych obozów koncentracyjnych.
5 marca 1933 odbyły się kolejne wybory – mimo masowego terroru i licznych manipulacji naziści uzyskali w nich zaledwie 43 proc.
Niektórzy obserwatorzy pisali, że Niemcy zachowali się niczym ofiara węża, zahipnotyzowana przed pożarciem. „Demobilizacja mas świadomych swojej bezsilności, poczucie przeznaczenia, nieuchronności losu: czas oporu minął” – zanotował w swoich wspomnieniach Raymond Aron, wówczas wykładowca na uniwersytecie w Kolonii.
„W każdym razie, jedno było oczywiste: ani przywódcy partii opozycyjnych, ani zwykli aktywiści nie myśleli nawet o rewolcie przeciwko siłom policji i Reichswehry. […] Niektórzy z nich być może czekali z działaniem, aż nazistowski eksperyment poniesie klęskę. Było to dla nas porażające doświadczenie, ale fakt pozostaje faktem: naród niemiecki zaakceptował zwycięstwo nazistów, mimo że […] większość wyborców nigdy nie popierała Hitlera” – pisał Aron.
Warto pamiętać, że wbrew utrwalonemu mitowi siłą, która ostatecznie wydźwignęła Hitlera do władzy nie było poparcie wyborców, ale intrygi i swary elit politycznych.
To nie społeczeństwo, ale konserwatywna prawica otworzyła szefowi NSDAP drogę do dyktatury. W ostatecznym bilansie lekcja XX wieku mówi nam też, że splamione krwią są nie narody, lecz ideologie.
Historia
Świat
Wybory
Mariusz Błaszczak
Radosław Fogiel
Jacek Sasin
Olaf Scholz
Prawo i Sprawiedliwość
Adolf Hitler
faszyzm
nazizm
Niemcy
Polski historyk, badacz dziejów najnowszych Polski, doktor habilitowany nauk humanistycznych. Profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Autor wielu książek naukowych z najnowszej historii Polski
Polski historyk, badacz dziejów najnowszych Polski, doktor habilitowany nauk humanistycznych. Profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Autor wielu książek naukowych z najnowszej historii Polski
Komentarze