„Polska jest na dorobku, więc nie możemy…” to argument, po który lubią sięgać przedstawiciele różnych sił politycznych. Zazwyczaj w celu uniknięcia niewygodnych pytań o ich priorytety
„Jesteśmy państwem na dorobku i nie uważam, że powinniśmy mieć jeszcze bardziej progresywną skalę” – tak zareagował na pytanie o podatki progresywne Rafał Trzaskowski, gdy gościł w programie Karola Paciorka.
Każdy, kto interesuje się polską polityką, zna tę argumentację. Niektórzy politycy lubią powtarzać, że Polska jest za biedna, żeby robić rzeczy normalne dla większości krajów europejskich. Mówili tak w 1989 roku, mówili w 1999, mówili w 2009, mówili w 2019 – i jak widać, niektórzy mówią to nadal w 2025.
Problem polega na tym, że Polska zmieniła się przez ostatnie 30 lat i argumenty, które miały jakiś sens na początku lat 90., niekoniecznie mają ten sens dziś. Nie jesteśmy biednym krajem rozwijającym się, lecz według danych Banku Światowego 21. gospodarką świata.
Niektórzy politycy zachowują się tak, jakby ktoś ich zaprogramował na konkretną odpowiedź w 1989 roku i zapomnieli od tego czasu zaktualizować system.
Niestety, zachowują się też tak, jakby całkowicie ominęła ich debata ekonomiczna z ostatnich 30 lat.
Nie zauważają badań pokazujących, że nie ma żadnej sprzeczności między progresją podatkową i inwestycjami w programy socjalne z jednej strony a rozwojem gospodarczym z drugiej. Co więcej, takie rozwiązania mogą wręcz wspomagać ten rozwój.
Całkowicie lekceważą też niepokojące dane na temat skali nierówności społecznych w Polsce. A także na temat tego, że nasz system podatkowy jest progresywny tylko na papierze.
Tym samym przegapiają ostrzeżenia części polskich ekonomistów, którzy coraz głośniej mówią, że Polska przez swoje nieaktualne podejście do rozwoju gospodarczego traci okazję, by wyciągnąć wnioski z historii takich krajów jak Francja, Niemcy czy Dania i wskoczyć na kolejny poziom zamożności.
„Polska jest na dorobku, więc nie możemy…” to argument, po który lubią sięgać przedstawiciele różnych sił politycznych. Zazwyczaj w celu uniknięcia niewygodnych pytań o ich priorytety polityczne.
Jeśli chodzi o zwolenników „liberalizmu gospodarczego”, to najczęściej sięgają po niego w kontekście programów socjalnych. Bardzo dużo o tym, na co nie stać Polskę, słyszeliśmy na przykład w czasach, gdy PiS wprowadzał 500 plus.
„To obietnice bez pokrycia, które prowadzą Polskę w stronę Grecji" – mówiła w 2015 roku ówczesna premier Ewa Kopacz w odpowiedzi na propozycje socjalne PiS-u.
Uruchomienie „scenariusza greckiego” przewidywał także Ryszard Petru, wtedy lider Nowoczesnej.
Sugestia była jasna – Polska znajdzie się w potężnych tarapatach finansowych z powodu 500 plus. Nic takiego się nie stało. Platforma Obywatelska była zaś zmuszona po latach skapitulować w tej sprawie i dziś szczyci się tym, że za jej rzadów 500 plus zmieniono 800 (ustawę podwyższającą świadczenie przegłosowano jeszcze za rządów PiS, ale z poparciem niemal wszystkich partii w parlamencie – przyp. red.). Gdyby politycy PO uznali już przed 2015 roku, że „Polskę stać” i zaproponowali coś równie ambitnego jak 500 plus, to może PiS nie zdominowałby tak bardzo dyskusji o programach socjalnych?
Warto, aby politycy PO zastanowili się, czy kiedy dziś z uporem twierdzą, że Polski nie stać na bardziej progresywny system, to nie popełniają podobnego błędu jak przed wyborami w 2015 roku.
Ale PiS także ma swoją wersję opowieści o biednej Polsce – po prostu używa jej w innych kontekstach niż PO. Na przykład narracja o „Polsce w ruinie”, także stosowana w wyborach z 2015 roku, opierała się na przesłaniu, że cała lub większa część historii III RP to jedna wielka klęska. Chyba nie było jednak tak źle, skoro PiS po przejęciu władzy udowodnił, że tę zrujnowaną Polskę stać na program 500+.
Politycy PiS-u lubią też uruchamiać opowieść o biednej Polsce wtedy, gdy chcą ponarzekać na to, jak traktują nas inne państwa, głównie tak zwany Zachód. Głównie w kontekście polityki klimatycznej Unii Europejskiej, ale nie tylko.
„Czyli biedna Polska, Polska na dorobku, wspiera bogaty Zachód, bogatą Szwecję, bogate Niemcy, bogatą Francję. Czy to jest normalne?” – pytał ironicznie Mateusz Morawiecki w 2018 roku, narzekając na to, ilu lekarzy wyjechało z Polski.
Choć właściwsze pytanie powinno brzmieć, czemu Polska, wliczając w to Polskę pod rządami Morawieckiego, wydaje tak mało na ochronę zdrowia w porównaniu z innymi krajami europejskimi, także tymi z naszego regionu.
Nawet międzynarodowe instytucje, takie jak MFW, zwracały Polsce uwagę na to, że mogłaby zwiększyć wpływy budżetowe, gdyby załatała dziury w systemie podatkowo-składkowym i zrobiła coś z niskimi stawkami dla zamożnych osób na samozatrudnieniu.
Politycy, zarówno PO, jak i PiS mogliby postawić sobie to za cel. Zamiast tego wolą opowieść o „Polsce, której nie stać” lub „Polsce wykorzystywanej przez bogatsze kraje”.
To wygodniejsza narracja niż „Mieliśmy do wyboru albo wyżej opodatkować zamożniejszych Polaków, albo zostawić ochronę zdrowia niedofinansowaną – wybraliśmy to pierwsze”.
Podobnie z politykami klimatycznymi. To prawda, że nie jesteśmy tak zamożni, jak Francja czy Niemcy, ale tak samo prawdą jest, że transformacja energetyczna w Polsce przebiegałaby lepiej, gdyby nasi politycy latami nie lekceważyli problemu i inwestowali w „zielone” rozwiązania.
W rzeczywistości pytanie nie brzmi, na co nas stać, ale jakie mamy priorytety polityczne w zakresie opodatkowania i wydatków budżetowych.
Widzimy, że wypowiedź Trzaskowskiego wpisuje się w szerszy kontekst.
Wróćmy do jej sedna. Trzaskowski sugeruje, że Polski nie stać na bardziej progresywny system podatkowy, w delikatniejszej wersji – że się nam to nie opłaca. Lepiej zostawić najzamożniejszych Polaków – powiedzmy, że mowa o 10 proc. społeczeństwa o najwyższych dochodach – w spokoju i nie zwiększać im obciążeń podatkowych.
Takie podejście pomija to, że podatki progresywne mogą sprzyjać rozwojowi gospodarczemu. W jaki sposób?
Zacznijmy od tego, że wyższe opodatkowanie osób średniozamożnych i zamożnych pełni dwie funkcje.
Po pierwsze, dostarcza pieniędzy do budżetu, które można spożytkować na różnego rodzaju inwestycje. Na przykład w dramatycznie niedofinansowaną na tle europejskim ochronę zdrowia. Według danych Eurostatu w 2023 roku wydawaliśmy na ochronę zdrowia ze środków publicznych ledwie 5,7 proc. PKB. Gorzej w Europie wypadają tylko Węgry, Litwa, Łotwa, Rumunia, Bułgaria, Malta i Irlandia. Ale ta ostatnia ma sztucznie napompowane PKB, bo jest z prawnego punktu widzenia siedzibą wielu międzynarodowych korporacji. Gdyby urealnić jej PKB, to nagle okazałoby się, że wydaje na ochronę zdrowia znacznie większą jego część niż Polska.
Po drugie, progresja podatkowa zmniejsza skalę nierówności społecznych.
Ta druga rzecz jest często ważniejsza, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka.
Przypuśćmy, że mamy trzy progi podatkowe. 20 proc. dla osób, które zarabiają do 100 tysięcy złotych rocznie, 30 proc. dla osób, które zarabiają do 350 tys., i 40 proc. dla osób, które zarabiają powyżej tej kwoty. Osoba, która zarabia np. 400 tys. złotych, zapłaci 20 proc. podatku od pierwszych 100 tys. zł, 30 proc. od kolejnych 250 tys. (czyli od kwoty między 100 tys. a 350 tys.), oraz 40 proc. od pozostałych 50 tys. zł. Nadal w jej kieszeni zostanie znacznie więcej pieniędzy niż komuś, kto zarabia, powiedzmy 90 tys. złotych rocznie, ale dzięki progresji ta różnica będzie trochę mniejsza.
I to „trochę” ma znaczenie.
Coraz więcej badań wskazuje na to, że wysoki poziom nierówności może hamować długofalowy wzrost gospodarczy. Raport Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) z 2014 roku stwierdza, że narastające rozwarstwienie obniża tempo wzrostu gospodarczego, osłabiając mobilność społeczną. Większe rozpiętości dochodów osłabiają rozwój umiejętności i poziom wykształcenia osób z gorzej wykształconych i uboższych rodzin. Innymi słowy, w społeczeństwach o dużych nierównościach wiele talentów z niższych warstw pozostaje niewykorzystanych, co obniża ogólną produktywność i potencjał wzrostu.
Badania Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2015 roku potwierdzają tę zależność.
Według raportu MFW zwiększenie udziału dochodów najbiedniejszych 20 proc. społeczeństwa sprzyja szybszemu wzrostowi gospodarczemu, podczas gdy wzrost udziału dochodów najbogatszych 20 proc. prowadzi do niższego wzrostu – korzyści nie „skapują” w dół.
W praktyce oznacza to, że gospodarka rośnie stabilniej, gdy szersze grupy społeczne korzystają z owoców wzrostu, zamiast gdy bogacą się tylko najzamożniejsi. MFW zaleca więc, by polityka gospodarcza koncentrowała się na wzmacnianiu dochodów uboższych i klasy średniej oraz by systemy podatkowe w krajach rozwiniętych stały się bardziej progresywne.
A to jest tylko czubek góry lodowej – w ostatnich latach powstało całe mnóstwo badań sugerujących bezpośredni lub pośredni wpływ nierówności społecznych na rozwój gospodarczy. Wpływ negatywny – zaznaczmy.
By wspomnieć o mniej oczywistych przykładach. Nierówności zmniejszają zaufanie do społeczeństwa ze strony uboższych obywateli. Łatwo sobie wyobrazić, że to przekłada się potem na napięcia polityczne i niechęć do współpracy. Żadna z tych rzeczy nie jest dobra dla gospodarki. Podobnie jak nie jest dobry wzrost przestępczości – a mamy też badania pokazujące silną korelację między nierównościami a liczbą przestępstw.
Kto jak kto, ale polscy politycy powinni wziąć sobie tego rodzaju badania do serca.
Dlaczego?
Przede wszystkim polscy ekonomiści pokazali, że jeżeli dane ankietowe o dochodach uzupełnimy o dane podatkowe, to Polska ląduje w gronie najbardziej nierównych krajów w Europie.
Według World Inequality Database 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków zgarnęło w 2023 roku 38,2 proc. całego dochodu narodowego, do 50 proc. najmniej zarabiających trafiło w sumie ledwie 19,7 proc. tego dochodu.
Dla porównania możemy wziąć Danię, uchodzącą za jeden z równiejszych krajów w Europie. Tam do najlepiej zarabiających 10 proc. Duńczyków trafiło 32,4 proc. dochodu narodowego, a do biedniejszej połowy społeczeństwa 23,1 proc.
Są to dane o zarobkach bez uwzględnienia opodatkowania i transferów socjalnych. Gdy weźmiemy pod uwagę podatki i transfery, to jeszcze bardziej widać różnicę między Polską a Danią.
Mamy powody sądzić, że to już teraz negatywnie oddziałuje na wykorzystanie potencjału tkwiącego w polskich obywatelach. Na przykład przez pogłębianie nierówności edukacyjnych.
Na ten problem nacisk położyło ostatnio troje polskich ekonomistów Paweł Bukowski, Michał Brzeziński i Jakub Sawulski – w książce „Nierówności po polsku”. Wymieniają oni kilka niepokojących cech polskiego systemu edukacyjnego, które wynikają z nierówności społecznych i pogłębiają te nierówności:
Edukacja dobrze pokazuje, jak wielopoziomowy jest problem nierówności.
Nie chodzi tylko o to, że bogatsi rodzice mogą zapewnić lepszą edukację swoim dzieciom, które dzięki temu same mają okazję stać się bogatsze niż ich rówieśnicy z biedniejszych rodzin.
Rzecz także w tym, że skoro bogate osoby mogą sobie pozwolić na całkowite przekierowanie dzieci w stronę prywatnego szkolnictwa, to tracą zainteresowanie jakością szkół publicznych. W efekcie nie mają ochoty za to szkolnictwo publiczne płacić w podatkach, bo ich dzieci z niego nie korzystają. W związku z tym tworzy się bardzo niebezpieczny mechanizm, w którym część społeczeństwa ucieka do prywatnych szkół, a pozostali są skazani na coraz gorszej jakości szkoły publiczne.
To można odnieść do wielu innych usług publicznych. Im najbogatsi bardziej odstają od reszty społeczeństwa, tym mniej korzystają z tych usług i tym mniej mają ochotę za nie płacić. W efekcie te usługi coraz bardziej podupadają, a ludzie, którzy nie mają wystarczających środków na prywatne zamienniki, zostają coraz bardziej w tyle.
Jeśli już mówimy o tym, na co Polskę stać, a na co nie stać, to warto zadać sobie pytanie, czy stać nas na tworzenie tak głębokich podziałów w społeczeństwie?
Zwiększenie progresywności polskiego systemu nie musi oznaczać gwałtownych reform. Część przeciwników progresji czasem wypowiada się na jej temat tak, jakbyśmy do wyboru mieli albo zachowanie obecnego systemu, albo olbrzymią podwyżkę opodatkowania dla osób zarabiających odrobinę powyżej średniej krajowej.
Istnieje jednak wiele możliwości pośrednich. Moglibyśmy na przykład skorzystać z sugestii międzynarodowych instytucji, takich jak MFW, i zrobić coś z zamożnymi prawnikami, programistami czy menadżerami, którzy uciekają na fikcyjne samozatrudnienie. Nie chodzi o to, że te osoby mają nagle płacić podatki na poziomie 90 proc. Na początek wystarczyłoby, gdyby nie płaciły niższych stawek niż osoby, które zarabiają podobne lub mniejsze pieniądze, lecz są zatrudnione na umowę o etat.
Podatek katastralny od trzech mieszkań, o którym się ostatnio tyle dyskutuje w Polsce, też mógłby być drobnym krokiem w stronę większej progresji podatkowej.
Istnieje wiele różnych sposobów na wprowadzenie realnej progresywności do naszego systemu podatkowo-składkowego. Można dyskutować o ich zaletach i wadach, ale na początek należałoby być otwartym na jakąkolwiek dyskusję. Zamiast ucinać ją hasłami, które słabo pasują do współczesnej Polski i naszej sytuacji gospodarczej.
Dołączyliśmy do klubu krajów zamożnych. Nawet jeśli wciąż daleko nam do liderów tego klubu, to i tak mamy do podjęcia ważną decyzję. Jakim krajem zamożnym chcemy być. Takim jak USA – z rekordowymi nierównościami, czy takim jak Dania – gdzie te nierówności są względnie niskie na tle innych państw. Otwarta debata o progresywności naszego systemu powinna być jednym z ważniejszych tematów w polityce, szczególnie w trakcie kampanii wyborczej.
Filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek "Język neoliberalizmu" (2017), "Gniew" (2020), "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat" (2021) oraz "Nic się nie działo. Historia życia mojej babki" (2022).
Filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek "Język neoliberalizmu" (2017), "Gniew" (2020), "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat" (2021) oraz "Nic się nie działo. Historia życia mojej babki" (2022).
Komentarze