0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Z profesorką Justyną Olko, historyczką, socjolingwistyką, etnolożką i kierowniczką Centrum Zaangażowanych Badań nad Ciągłością Kulturową na Wydziale „ArtesLiberales” Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Stasia Budzisz.

Trauma historyczna odbija się na zdrowiu

Stasia Budzisz: Centrum, którym pani kieruje, opublikowało niedawno książkę „Mniejszości i ich język wobec kryzysu. Pakiet antystygmatyzacyjny projektu: Językowe antidotum: żywotność językowa jako sposób budowy psychicznego dobrostanu, zdrowia i zrównoważonego rozwoju”. Książka jest już dostępna w wersji kaszubskiej, wkrótce wyjdą wersje łemkowska i śląska. Zamieściliście w niej wyniki badań przeprowadzonych z udziałem użytkowników czterech języków rdzennych, które występują w Polsce: kaszubskiego, łemkowskiego, śląskiego i wilamowskiego.

Wykazaliście, że dyskryminacja grup mniejszościowych znacząco wpływa na stan zdrowia członków tych społeczności. W jaki sposób to zjawisko odbija się na ich kondycji i funkcjonowaniu?

Prof. Justyna Olko: Nasze badania wykazały, że trauma historyczna obecna wśród mniejszości etnicznych żyjących na terytorium naszego kraju ma negatywne skutki zdrowotne i społeczne dla członków tych grup.

Jej objawy wiążą się z gorszym zdrowiem fizycznym i wyższym poziomem lęku uogólnionego. Jedną z form przekazywania traumy jest jej wypieranie i przemilczanie wydarzeń z przeszłości, co niesie za sobą negatywne konsekwencje.

To wszystko wzmacnia aktualnie przeżywana dyskryminacja, która ma związek z niższym zaufaniem społecznym, a wśród Kaszubów i Ślązaków także z niższym zaufaniem do policji i służby zdrowia.

Podobne wnioski wynikają z badań, które przeprowadziliśmy z udziałem ludności rdzennej w Meksyku.

Z drugiej strony w badaniach udało się uchwycić również pozytywny mechanizm ochronny. Zachowanie języków rdzennych pozytywnie wpływa na funkcjonowanie społeczne, zdrowie i dobrostan psychiczny członków społeczności mniejszościowych.

Udało nam się to potwierdzić w społecznościach Nahua zamieszkujących cztery różne regiony Meksyku, a także wśród Łemków żyjących w Polsce.

Można zatem stwierdzić, że

używanie języków mniejszościowych jest istotne dla funkcjonowania i zdrowia lokalnych społeczności, w tym w szczególności pomaga lepiej radzić sobie ze skutkami traumy i dyskryminacji.

Oficjalny polski jest sztucznie stworzonym dialektem

Od 2005 roku funkcjonuje w Polsce ustawa o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym, która daje objętym nią społecznościom możliwość dbania o język, kulturę i tożsamość. Niemniej, od wielu lat przez Polskę przetacza się dyskusja dotycząca zaprzestania określania języka śląskiego mianem dialektu języka polskiego i nadanie mu statusu osobnego języka. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku języka wilamowskiego, który uważa się za dialekt niemieckiego. Ani Ślązacy, ani Wilamowianie nie są uwzględnieni w ustawie.

Przy tym wszystkim nie cichną dyskusje terminologiczne wokół pojęć „języka” i „dialektu”. Jakie są między nimi różnice?

Osobiście nie używam terminu „dialekt”, preferuję „wariant”. Niemniej musimy mieć świadomość, że kiedy używamy słowa „dialekt” w odniesieniu do śląskiego jako dialektu polskiego, albo wilamowskiego jako dialektu niemieckiego, dopuszczamy się kwestionowania ich statusu jako niezależnych języków wbrew woli ich użytkowników. I to nie jest kwestia językoznawcza, a polityczna.

Jeśli bowiem społeczność określa swoją mowę mianem języka, ponieważ stanowi on o jej tożsamości, odrębności i chce go używać w różnych sferach życia, to polityczne odrzucanie tego prawa jest nadużyciem z punktu widzenia nauki. A tak się dzieje w przypadku tych dwóch języków.

Poza tym, jeśli ktoś nazywa owe warianty języka „dialektami”, musi mieć świadomość, że język polski, którego używamy w szkole, mediach czy urzędach także jest jednym z dialektów polskiego, który zdobył status języka oficjalnego z powodu decyzji politycznych.

To jedna z odmian językowych polszczyzny, która dzięki nim oraz standaryzacji rozwinęła się w kierunku języka literackiego i ogólnonarodowego.

Istnieją lingwistyczne kryteria, które pozwalają odróżnić język od dialektu?

Nie istnieją. Możemy mówić o zróżnicowaniu dialektalnym, o wariantach języka, ale nie o tym, czy coś ma status pełnowartościowego języka, czy nie. Te spory ciągną się wiele lat, ale nie mają żadnego naukowego uzasadnienia. Opierają się tylko na anachronicznych opiniach „ekspertów”.

Jeśli więc w kontekście popularnym ktoś nazywa jakiś język „dialektem” lub „gwarą”, ale ma na myśli wyłącznie warianty i jego zróżnicowanie wewnętrzne, to generalnie nie ma w tym nic złego. Gdy jednak tych pojęć używamy w kontekście politycznym, to ma już to zupełnie inne konotacje i konsekwencje.

Jeśli coś nazywa się „językiem”, to znaczy, że jest językiem w powszechnym rozumieniu pełnoprawnym jak polski, hiszpański czy angielski.

Jeśli coś jest „dialektem”, to znaczy, że jest „quasi-językiem”, czymś niepełnowartościowym, zanieczyszczonym, nieuznanym, niesamodzielnym. To określenie jest nacechowane pejoratywnie i odzwierciedla ideologię państw narodowościowych.

Przeczytaj także:

Dyskryminacja językowa

W czym przejawia się językowa dyskryminacja mniejszości ze strony naszego państwa?

Już w samej treści ustawy [o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz języku regionalnym – red.] jest wiele problematycznych i nieprecyzyjnych zapisów, które generują zachowania dyskryminacyjne. Jednym z nich jest właśnie ideologiczne rozróżnianie między „językiem” a „dialektem” innego języka, które jest jednym z kryteriów decydujących o przyznaniu statusu „języka regionalnego”.

Po drugie, ustawa daje możliwość funkcjonowania języka mniejszościowego lub regionalnego jako pomocniczego w kontaktach z organami samorządowymi, ale pod warunkiem, że w danej gminie mniejszość stanowi co najmniej 20 procent mieszkańców.

Na przykład Kaszubi mogą z tego zapisu korzystać tylko w 10 spośród 74 gmin przez siebie zamieszkiwanych. Jednak kompletnie nie zdaje to egzaminu w wypadku Łemków. Ci ludzie zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem, między innymi w ramach akcji „Wisła” w 1947 roku, a na ich terenach osiedlono Polaków.

Nie ma więc sensu narzucanie takiego kryterium, skoro nie może zostać spełnione ze względów historycznych.

I po trzecie – edukacja. Języki mniejszościowe są w Polsce nauczane jako dodatkowe albo obce, co jest nieporozumieniem.

Od dawna wiemy, że edukacja mniejszościowa powinna być immersyjna lub przynajmniej dwujęzyczna. Uznane języki mniejszościowe są tylko w niewielkim stopniu obecne w edukacji, a państwo nie odpowiada za tworzenie materiałów edukacyjnych i nie zachęca też jakoś szczególnie, by zdawać z nich maturę. To główne przejawy dyskryminacji.

Istnieją przecież etnofilologie na uniwersytetach. Na gdańskim działa kaszubska, także w Poznaniu i Krakowie można studiować etnolingwistykę.

Owszem, ale zasady działania etnofilologii są takie same lub zbliżone do tych na większościowych filologiach. Dlaczego więc używa się nazwy „etnofilologia” a nie „filologia” jak w wypadku innych języków?

Obowiązują też kryteria określonej liczby studentów wymaganych do tego, by dany kierunek mógł funkcjonować, co w przypadku filologii mniejszościowych powoduje często ich unicestwienie już na etapie naboru na studia.

Etnofilologie wymagają innych rozwiązań, których obecnie nie ma w systemie: bardziej elastycznego podejścia do wymaganej liczby studentów, połączenia sił różnych uczelni, a także i współpracy w nauczaniu różnych języków mniejszościowych.

To spuścizna Polski Ludowej

Dlaczego w Polsce zaznaczanie swojej odrębności etnicznej albo narodowej jest uznawane za agresywną manifestację?

Nie umiem w pełni odpowiedzieć na to pytanie, choć bez wątpienia podłożem są postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nie wiem też, w jakim konkretnie wymiarze uznanie języka śląskiego za język miałoby być niebezpieczne dla państwa polskiego.

Nie rozumiem również stanowiska prezesa IPN, dra Adama Siwka, któremu nie spodobał się pomysł wmurowania we Florynce tablicy pamiątkowej upamiętniającej wiec łemkowski z 1918 roku, proklamujący Republikę Łemków, tzw. Republikę Floryncką. Jego zdaniem ta tablica miałaby uderzać w fundamenty państwa polskiego.

Takie argumenty nie mają żadnego racjonalnego podłoża, ale są wynikiem przekonania, że asymilacja mniejszości jest procesem niezbędnym dla zachowania spójności społecznej i jedności politycznej państwa.

To spuścizna Polski Ludowej, która była oparta na nacjonalistycznej ideologii. Niezależnie od takiego myślenia, Polska jest państwem wieloetnicznym, wielojęzycznym i wielonarodowym. Uświadomienie sobie tego byłoby doskonałym punktem wyjścia do edukacji całego społeczeństwa.

Okres PRL-u pokutuje w myśleniu o Polsce i polskości na wielu płaszczyznach. Mówi się, że to mityczni komuniści stoją za krzywdami, które w tym czasie zostały wyrządzone mniejszościom. Mam tu na myśli agresywny proces asymilacji, sprowadzanie odrębności tylko i wyłącznie do pozycji nieszkodliwego folkloru czy zerwanie przekazu międzypokoleniowego. Jakoś nie chcemy mówić otwarcie, że za tymi krzywdami stoją Polacy właśnie.

Te krzywdy powinny zostać nazwane, uznane i uświadomione, bo niosą za sobą wielką traumę członków tych społeczności.

Powinno się głośno mówić o wysyłaniu kaszubskich dzieci do szkół specjalnych za używanie języka kaszubskiego w szkołach czy o powojennych obozach koncentracyjnych dla mniejszości etnicznych, zwłaszcza ludności uznanej za „germańską”, ale także dla Łemków i Ukraińców.

Zresztą pisze o nich w poruszający sposób Marek Łuszczyna w książce „Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne”. To jest odpowiedzialność historyczna naszego kraju.

Gdyby państwo postawiło na wrażliwą politykę, która miałaby na celu uświadamianie ludziom, jaki był i nadal jest poziom krzywdy oraz skala doznawania dyskryminacji przez mniejszości, myślę, że zmniejszyłby się zarówno poziom hejtu wobec nich, jak i dyskryminację oraz wzajemną nieufność.

A państwo by na tym skorzystało.

Zdecydowanie. Mogłoby to polepszyć sytuację na rynku pracy oraz wpłynąć na jego spójność i lepsze relacje społeczne.

Osoby z mniejszości często nie mogą wykorzystywać swojego potencjału związanego z przynależnością do danej grupy oraz unikalnych kompetencji językowo-kulturowych. To z reguły wynika z ich doświadczeń: traumy historycznej, poczucia niepewności, odium inności.

Nieprzepracowana trauma podwyższa koszty leczenia i opieki zdrowotnej, a długotrwała dyskryminacja wpływa na wyniki zdrowia psychicznego i fizycznego. Te grupy potrzebują przepracowania traumy i jej uznania.

Wiedza na ten temat pomogłaby także dziennikarzom, bo przecież media są odpowiedzialne w równym stopniu za utrwalanie stereotypów i negatywnych ideologii.

Negacja dyskryminacji wzmacnia dyskryminację

Negacja dyskryminacji wzmacnia dyskryminację. Te krzywdy i traumy często neguje się także wewnątrz tych społeczności.

Już sama negacja dyskryminacji może być dyskryminacją lub do niej prowadzić. Nie ma nic gorszego wobec ofiar dyskryminacji niż jej zaprzeczenie.

Owszem, poczucie dyskryminacji jest subiektywne, ale zarazem bardzo powszechne wśród mniejszości, czego dowodem są badania opublikowane w naszym pakiecie antystygmatyzacyjnym.

Choć zdarza się negowanie dyskryminacji w obrębie społeczności jej doświadczających, większym problemem jest niedostrzeganie jej przez społeczną większość.

Aby przeciąć negatywną spiralę dyskryminacji, potrzebny jest wysiłek państwa – jego dobra wola, uznanie, dyskusja – a także systemowa edukacja całego społeczeństwa.

Co by to dało?

Pozytywne efekty dla całego kraju. Promowanie nauczania języków lokalnych w regionie byłoby korzystne nie tylko dla członków tej społeczności, ale też dla tych, którzy chcą w danym miejscu żyć i pracować.

Takie wsparcie zmieniłoby postawę wobec wielojęzyczności i języków mniejszościowych. Zmniejszyłoby poczucie wstydu i traumy, które wynika z faktu ich używania, a często jest efektem przemocy w szkołach z powodu używania „niepoprawnej” polszczyzny.

To są rany, które zostają na całe życie. Brakuje w Polsce badań, które pokazałyby faktyczną skalę tego zjawiska.

Najbardziej wyniszczające są spory wewnętrzne

Po lekturze raportu odnoszę wrażenie, że na całym świecie mniejszości narodowe i etniczne borykają się z podobnymi problemami. Potrafią też wyniszczać i osłabiać się od środka. Co może być tego przyczyną?

Najbardziej wykańczające są spory wewnętrzne, które najczęściej dotyczą języka. Mniejszości spierają się o zasady ortograficzne, standard i unifikację języka, którego należy nauczać w szkołach.

Niestety wydaje się, że często jest to kontrproduktywne czy wręcz szkodliwe, ponieważ bogactwem języków regionalnych jest to, że są w sposób naturalny wewnętrznie zróżnicowane. I właśnie tę naturalność i bogactwo powinno się chronić w pierwszej kolejności.

Warto być otwartym na zróżnicowanie wewnętrzne w języku – czy to terytorialne, czy to związane z wiekiem użytkowników.

Większość społeczności zwykle nie widzi w tym problemu, gdyż doskonale rozumieją mowę sąsiadów, a różnice nie są barierą w komunikacji. Problem pojawia się w momencie, kiedy mamy do czynienia z puryzmem językowym i próbą tworzenia tzw. standardu.

Unika się wtedy zapożyczeń z języka dominującego, ponieważ teoretycznie zanieczyszczają język mniejszościowy. Tymczasem zapożyczenia są wynikiem kontaktu językowego, dzięki nim języki się rozwijają i dostosowują do nowych sytuacji. Są czymś naturalnym.

Jednak takie postawy często są próbą przejmowania i sprawowania „władzy językowej”, a język staje się swego rodzaju własnością jakiejś grupy, która rości sobie pretensje do tego, by decydować, który wariant jest poprawny, jakiego powinniśmy uczyć w szkołach i z której ortografii korzystać.

Oczywiście, dyskusje na ten temat są bardzo ważne. Niemniej, kiedy towarzyszy temu próba wypierania innych opcji lub redukowania lokalnego bogactwa, to dochodzi do sytuacji, że dzieci uczą się w szkole języka, którym nie są w stanie porozumieć się w domu z dziadkami, ponieważ posługują się zupełnie innymi wariantami.

Z czego to wynika?

Z próby narzucenia językom mniejszościowym reguł, które panują w państwach narodowościowych. A to jest efektem naszego myślenia o narodach, czyli idei, która zaczęła kształtować się w Europie pod koniec XVIII wieku i znacząco przyspieszyła na początku XX wieku: jeden naród, jeden język.

Język polski, który przyjęto za standardowy, także jest w pewnym sensie sztuczny i pozbawiony bogactwa lokalnego. Mniejszości, które próbują się przebić ze swoimi językami, w jakimś stopniu kopiują ten model, świadomie lub nie. Tyle że dla języków mniejszościowych to często pułapka.

Dlaczego?

Zamiast efektywnego wspierania przekazu języka i solidarności grup mniejszościowych pojawiają się spory i podziały. Tymczasem lokalne języki rządzą się innymi prawami.

Kryteria żywotności języka regionalnego nie muszą być takie same jak dla języków dominujących. Dobrze, jeśli język mniejszościowy przenika do przestrzeni urzędowych, medycznych czy medialnych, ale najważniejsze jest to, by był używany w domu, w relacjach międzysąsiedzkich, czyli w różnych formach socjalizacji naturalnej.

To mu zapewni większą żywotność niż sztuczna ekspansja na takie obszary, gdzie ciężko mu konkurować z językami dominującymi, mającymi wyższy status międzynarodowy czy ekonomiczny.

Owszem, być może uda się wprowadzić ten język do szkół i go standaryzować, ale będzie mu ze szkoły bardzo trudno wyjść, jeśli nie jest używany w domu i „na ulicy”.

Jednym z największych zadań, jakie stoją przed językami mniejszościowymi na świecie, jest właśnie wypracowanie innego systemu, niepoddawanie się regułom większościowym.

Dlatego uważam, że zinternalizowanie norm większościowych przez mniejszości jest istotnym wyzwaniem, a często przeszkodą dla trwania ich języków. Takie zachowania nie stawiają na otwartość na różnorodność nawet w obrębie własnej grupy.

Zabijająca standaryzacja

Można powiedzieć, że standaryzacja jest dla języków mniejszościowych zabijająca?

Jest czymś sztucznym, zwłaszcza kiedy dokonuje się jej bez zważania na lokalną specyfikę. Podam przykład z Meksyku, z obszaru, na którym mówi się licznymi wariantami języka nahuatl.

Podczas procesu modernizacji i unifikacji państwa meksykańskiego (który trwa do dziś) wmówiono użytkownikom języków lokalnych, że jeśli chcą się ze sobą porozumieć, to muszą mówić po hiszpańsku. Miało to wynikać ze zbyt dużych różnic dialektalnych. Ludzie zaczęli tak robić.

Dziesięć lat temu w naszym zespole zaczęliśmy organizować spotkania dla ludzi mówiących językiem nahuatl z różnych części Meksyku i na początku spotykaliśmy się z ich nieufnością.

Podczas tych spotkań funkcjonowała zasada nieużywania języka dominującego, czyli hiszpańskiego. Ludzie mieli się porozumiewać wariantami swojego języka. Okazało się, że znakomicie się rozumieją, mogą nawet żartować.

To była bardzo cenna lekcja i wydaje mi się, że można ją stosować do innych kontekstów na świecie. Nasze ostatnie spotkanie międzydialektalne, które poprowadziłam wraz z rdzennym współpracownikiem, Humberto Iglesiasem Tepekiem, odbyło się dopiero co, 11 lipca w mieście Puebla.

Próbowała to pani przenieść na polski grunt?

Kiedyś zrobiliśmy taki eksperyment podczas debaty aktywistów mniejszościowych zorganizowanej wspólnie z biurem RPO. Wzięli w nim udział Łemkowie, Kaszubi, Ślązacy i Wilamowianie.

Zaproponowałam, by każdy z nich wypowiadał się w swoim języku, nie używając polskiego, a nasz współpracownik, Paweł Szutow, który opanował te wszystkie języki, tłumaczył debatę na polski.

Podczas tego spotkania zepchnęliśmy więc polski do pozycji języka pomocniczego i to się znakomicie udało. To doświadczenie pokazuje, że granice tworzymy sami.

Chodzi przede wszystkim o to, by język nie był źródłem konfliktów wewnątrz społeczności i nie wpływał negatywnie na jego używanie.

Jaki jest sens Rad Językowych

W społeczności kaszubskiej, której jestem przedstawicielką, istnieją spory dotyczące ortografii języka. Dochodzi czasem do absurdalnych sytuacji, kiedy nie można w kaszubskiej księgarni kupić książki przetłumaczonej na nasz język tylko dlatego, że została zapisana w innym wariancie niż standardowy. Zdaniem osób zarządzających księgarnią nie spełnia norm, w związku z tym nie może stać na półce. Zastanawiam się nad sensem istnienia Rad Językowych języków mniejszościowych. Czy one nie działają destrukcyjnie?

Ich sens jest wielki, ale pod warunkiem, że będą mieć autonomiczny status względem analogicznych rad związanych z językami dominującymi. W żadnym wypadku nie powinny ich kopiować, bo to się nie sprawdza.

Jeśli będziemy stosować reguły większościowe, języki mniejszościowe zawsze będą wypadać „niekorzystnie” względem dominujących.

Oczywiście, jest dobrze dla języka pisanego, jeśli normy ortograficzne są spójne i przemyślane. Ale powinny być tworzone przez osoby, które są do tego przygotowane, co w wypadku wielu społeczności rdzennych często bywa sporym wyzwaniem.

Zdecydowanie jednak instytucje promujące różne normy nie powinny się wzajemnie zwalczać, zwłaszcza jeśli w społeczności istnieją grupy, które identyfikują się z inną ortografią, lub takie, które chcą promować różnorodność w mediach, nauczaniu czy literaturze.

W naszych badaniach projektu „Językowe antidotum” przeprowadzonych na Kaszubach w 2018 roku, pytaliśmy ludzi o to, czy standardowy język szkolny bardzo różni się od tego, którego używa się w domu.

Wyniki pokazały, że tak i to jest coś, co powinno się przede wszystkim brać pod uwagę podczas planowania pracy nad rewitalizacją czy działaniami edukacyjnymi.

Więzi międzypokoleniowe są znacznie ważniejsze niż jakakolwiek obecność tego języka w szkole. Jeśli więź zaniknie i język nie będzie przekazywany w domu, to jego szanse na przetrwanie drastycznie maleją. A przecież nie chodzi o to, by stał się dobrze opisanym reliktem muzealnym.

Szkodliwi puryści językowi

Z czego wynikają takie zachowania w społecznościach mniejszościowych? Trochę to wygląda na próbę przejęcia symbolicznej władzy nad językiem i społecznością.

Nie prowadziłam takich badań w odniesieniu do społeczności mniejszościowych w Polsce, natomiast w mojej wieloletniej pracy w Meksyku z takim zjawiskiem spotykałam się często.

Działają instytucje państwowe, które roszczą sobie prawo, by sprawować władzę nad tym, jaka ortografia powinna być promowana. Miały też wpływ na wybór osób, które będą przegłosowywały te reguły.

Problematyczne jest także to, że w społecznościach mniejszościowych często formują się grupy purystów językowych, którzy uważają, że to właśnie oni posługują się jedyną poprawną wersją języka i stygmatyzują pozostałych.

Poprawiają młodych, którzy nie potrafią dobrze mówić ze względu na osłabiony przekaz międzypokoleniowy, a zarazem i starszych, którzy mówią w sposób naturalny, z użyciem wielu zapożyczeń z hiszpańskiego, które wchodziły do języka od XVI wieku.

Takie próby sprawowania symbolicznej władzy nad językiem są kontrproduktywne i potrafią doprowadzić do jego całkowitego porzucenia. Poza tym tego typu spory o autentyczność są zwykle zmanipulowane, by nie rzec – neokolonialne.

Można powiedzieć, że jesteśmy neokolonialni?

Jako badacze, a zarazem przedstawiciele społeczeństwa większościowego – tak, i to niestety bardzo często. Jednocześnie nie mamy świadomości tego stanu rzeczy.

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

;

Udostępnij:

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze