Kim jest kończący właśnie 100 lat Henry Kissinger – wybitnym dyplomatą czy ambitnym intrygantem? Oryginalnym myślicielem czy zręcznym celebrytą, którego rola w amerykańskiej polityce jest zdecydowanie przeceniana?
27 maja 2023 roku setne urodziny obchodzi Henry Kissinger, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i sekretarz stanu w republikańskich administracjach Richarda Nixona i Geralda Forda.
W tym roku mija też pół wieku, odkąd osiągnął swoje największe sukcesy dyplomatyczne: w styczniu 1973 roku podpisał paryskie porozumienia pokojowe, oficjalnie kończące wojnę w Wietnamie, za które w grudniu tego samego roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla.
W sondażach Gallupa w latach 1973-1975 był na szczycie listy najbardziej podziwianych ludzi w USA, na której zwykle dominują urzędujący prezydenci.
Ale kiedy w 1977 roku, po wygranej Jimmy’ego Cartera, opuszczał Departament Stanu, w wyniku protestów studentów oskarżających go o zbrodnie wojenne i pomaganie krwawym dyktaturom, nowojorski Uniwersytet Columbia musiał cofnąć złożoną mu propozycję pracy.
Kim jest Henry Kissinger? „Cudotwórcą” amerykańskiej polityki zagranicznej czy średnio skutecznym dogmatykiem, w dodatku całkowicie nieczułym na kwestię praw człowieka za to niezwykle czułym na punkcie swojego ego?
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Heinz Alfred Kissinger urodził się w niemieckim Fürth, dziś części Norymbergi. Jego rodzina należała do typowej niemieckiej klasy średniej żydowskiego pochodzenia: ojciec był nauczycielem, matka gospodynią domową, ale to właśnie ona podjęła decyzję, by w 1938 roku wyjechać z Niemiec do Stanów Zjednoczonych.
Był to zbawienny krok – większość rodziny Kissingerów zginęła w Holocauście. W Nowym Jorku piętnastoletni Heinz został Henrym i choć szybko nauczył się angielskiego, nigdy nie stracił charakterystycznego, silnego akcentu, który przez całe jego życie był powodem żartów.
Planował zostać księgowym, ale kiedy wybuchła wojna, powołano go do wojska, oddelegowano do wywiadu i kontrwywiadu, w dodatku niemal od razu na kierownicze stanowisko – jako 22-latek został zarządcą 200-tysięcznego niemieckiego miasta opanowanego przez Amerykanów, a następnie zajmował się tropieniem nazistów i byłych członków Gestapo.
Po powrocie do Ameryki porzucił wcześniejsze plany i podjął studia na Harvardzie, gdzie obronił doktorat jednym ze swoich intelektualnych idoli, austriackim kanclerzu Metternichu (drugim był kanclerz Otto von Bismarck).
Praca Kissingera była nietypowa, bo zamiast o bieżącej rywalizacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim mówiła o wydarzeniach sprzed ponad 100 lat. Nie znaczy to jednak, że była wyłącznie studium historycznym. Tak jak Kongres Wiedeński stworzył system równowagi sił, który na długie lata zapewnił Europie stabilizację, tak i w dobie zimnej wojny – sugerował Kissinger – wybitna dyplomacja oparta na równowadze sił między mocarstwami może zapewnić światu pokój.
W jednej z kolejnych prac o Bismarcku pisał z podziwem, że „ujarzmił rywalizujące siły, zarówno krajowe, jak i zagraniczne, manipulując ich antagonizmami”. I sam także w ten sposób chciał prowadzić politykę zagraniczną.
Doktor Kissinger został profesorem nauk politycznych, cenionym, choć niezbyt lubianym przez kolegów – nie ukrywał bowiem, że uważa się za mądrzejszego od innych, a jego ambicje nie ograniczają się jedynie do świata uniwersyteckiego.
Chętnie wypowiadał się publicznie i dzielił swoją wiedzą z każdym, kto tylko chciał go słuchać – zwłaszcza jeśli mógł mu pomóc mu w karierze. Te dwie cechy charakteru, z jednej strony przekonanie o własnej wyjątkowości, z drugiej maniakalna wręcz chęć przypodobania się ludziom wpływowym, zwłaszcza tym, którzy byli wobec niego krytyczni, raz po raz dawały o sobie znać.
Jeden z jego biografów, Walter Isaacson, pisał, że Kissinger był „obdarzony instynktem dworzanina”. A na Harvardzie „ze względu na skłonność Kissingera do umizgiwania się do ludzi na wysokich stanowiskach studenci z roku wykorzystywali jego środkowy inicjał »A« i nazywali go za plecami Henry Ass-Kissinger”, czyli w luźnym tłumaczeniu Henry Dupocmok.
Doradzał Demokratom, Kennedy'emu i Johnsonowi, ale na stałe związał się z gubernatorem Nowego Jorku Nelsonem Rockefellerem, liderem centrowego skrzydła Partii Republikańskiej. Został jego głównym ekspertem do spraw zagranicznych.
Równie ambitny, co zamożny, Rockefeller kilkakrotnie próbował zostać kandydatem swojej partii na prezydenta, ale jako zbyt liberalny nie miał szans na zdobycie nominacji. W 1968 roku przypadła ona byłemu wiceprezydentowi, Richardowi Nixonowi. W czasie kampanii wyborczej Kissinger doradzał obu stronom, i tak był przekonany o swojej zręczności, że jednemu ze znajomych jeszcze przed wyborami obiecał pracę w następnej administracji, niezależnie od tego, kto wygra.
Republikanom przekazywał informacje na temat toczonych w Paryżu rozmów pokojowych zmierzających do zakończenia wojny w Wietnamie, przy których współpracował jako konsultant. Nixon, obawiając się, że pokój podpisany tuż przed wyborami pomoże jego konkurentowi Hubertowi Humphreyowi, potajemnie przekonywał prezydenta Wietnamu Południowego, by ten nie zaakceptował warunków porozumienia i poczekał na wygraną Republikanów.
Cel osiągnął. Czy informacje przekazywane przez Kissingera miały w tym procesie kluczowe znaczenie? Zapewne nie, ale Kissinger jednocześnie obiecywał sztabowi Humphreya teczkę z brudami na Nixona zebraną jeszcze przez ekipę Rockefellera.
Kiedy jednak współpracujący z Humphreyem Zbigniew Brzeziński próbował pozyskać te dokumenty, Kissinger zawsze znajdował wymówkę, by ich nie przekazać. Mimo iż nie miał zbyt dobrej opinii o Nixonie, którego uważał za „niebezpieczne nieporozumienie”, a Brzezińskiego przekonywał, że „od lat nienawidzi Nixona”, to jego właśnie prezydent-elekt mianował swoim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego.
Nixon mógł nie przepadać za Żydami i intelektualistami, a Kissinger powątpiewać w talenty nowego prezydenta, ale wbrew pozorom wcale nie byli aż tak niedobraną parą.
Przede wszystkim, podzielali przekonanie, że konieczne jest zasadnicze przeorganizowanie amerykańskiej polityki zagranicznej. Ustanowiona w latach 40. i dotychczas bezwzględnie obowiązująca konfrontacyjna doktryna powstrzymywania, zakładająca konieczność stawiania tamy ekspansji komunizmu zawsze i wszędzie, wyczerpała się – co aż za dobrze było widać na przykładzie wietnamskiego fiaska.
Obaj byli też znakomicie przygotowani – Kissinger miał ogromną wiedzę teoretyczną na temat polityki zagranicznej, Nixon ogromne doświadczenie w tej dziedzinie. Łączyła ich także niechęć do biurokratów z Departamentu Stanu oraz przekonanie, że politykę zagraniczną tworzą jednostki wybitne, najlepiej z dala od wścibskich oczu obywateli.
Nixon zamierzał samodzielnie kierować polityką zagraniczną, bez oglądania się na sekretarza stanu Williama Rogersa, który miał pełnić jedynie rolę figuranta. Zadaniem Kissingera była pomoc Nixonowi w znalezieniu nowej równowagi w stosunkach międzynarodowych.
Henry Kissinger nazywany był mistrzem polityki zagranicznej opartej nie na ideologicznych dogmatach, lecz na pragmatycznie postrzeganych interesach, zwanej z niemiecka Realpolitik, choć sam Kissinger rzadko używał tego określenia.
„Idealistów zwykło się uważać za ludzi szlachetnych (…), ale więcej cierpienia spowodowali prorocy niż mężowie stanu”, twierdził. „Ameryka nie ma ani stałych przyjaciół, ani wrogów, jedynie interesy", dodawał parafrazując słynną wypowiedź brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Lorda Palmerstona.
Należało, jego zdaniem, zaakceptować rzeczywistość taką, jaka była: zrozumieć ograniczenia amerykańskich możliwości, które najdobitniej ukazał Wietnam, a ZSRR i komunistyczne Chiny uznać za normalnych członków społeczności międzynarodowej.
Właśnie takie podejście zapoczątkowało détente, najważniejszy punkt zwrotny w amerykańskiej polityce zagranicznej od początku zimnej wojny.
Najistotniejszym środkiem nacisku na Związek Radziecki, by złagodził swoje stanowisko, miało stać się amerykańskie porozumienie z Chińską Republiką Ludową – państwem, które od ponad dwudziestu lat izolowano na arenie międzynarodowej. Nixon uznał, że należy wykorzystać napięcia wewnątrz komunistycznego obozu i spróbować wygrać przeciwko sobie Chiny i ZSRR, między którymi w 1969 roku doszło nawet do starć zbrojnych na granicy.
Możliwość porozumienia odrzucała dotychczas zgodnie większość zarówno Demokratów, jak i Republikanów, chociaż Nixon pisał na ten temat w magazynie „Foreign Affairs” już w 1967 roku. Kissinger również podchodził początkowo dość sceptycznie do pomysłu prezydenta, ale szybko dostrzegł dla siebie kolejną szansę i przekonał Nixona, by to właśnie jego mianował głównym negocjatorem.
Rozmowy chińsko-amerykańskie prowadzone były w największej tajemnicy. W lipcu 1971 roku, kiedy oficjalnie podano, że w czasie wizyty Kissingera w Pakistanie dopadła go choroba żołądka, udał się z tajną misją do Pekinu, przygotować grunt pod wizytę prezydenta.
Kiedy ogłoszono przełom w stosunkach amerykańsko-chińskich, media okrzyknęły Kissingera mianem „cudotwórcy”, „Super-K”, a także – co musiało mu schlebiać bardziej – „nowym Metternichem”.
Nixon, który w lutym 1972 roku przybył z historyczną oficjalną wizytą do ChRL, był mniej zachwycony, uważając siebie – słusznie – za głównego architekta porozumienia. Zbliżenie Waszyngtonu z Pekinem zaiste przełożyło się na zmianę podejścia Moskwy i w maju tego samego roku Nixon i Breżniew podpisali w Moskwie SALT, układ o ograniczeniu zbrojeń, po którym nastąpiły dalsze: o „pokojowym współistnieniu”, o współpracy w dziedzinie kultury, nauki i handlu.
Nie wszędzie jednak „nowy Metternich” miał stosować pragmatyczne podejście. Trwająca od lat wojna w Wietnamie – ogromnie niepopularna w kraju i szkodząca wizerunkowi Stanów Zjednoczonych za granicą – była największym problemem Kissingera i Nixona.
Choć realistycznie uznali, że wojny tej nie da się wygrać, ich przekonanie, że zbyt wczesne wycofanie się zaszkodzi wizerunkowi Stanów Zjednoczonych w świecie, było przykładem doktrynerstwa, które Kissinger tak krytykował.
Próba zmuszenia komunistycznego Wietnamu Północnego do przyjęcia amerykańskich warunków poprzez przedłużanie wojny, kosztowała życie tysięcy ludzi: Amerykanów, Wietnamczyków, a także obywateli neutralnej Kambodży.
To właśnie pod naciskiem Kissingera USA rozpoczęły tajne bombardowania tego kraju, na terytorium którego miała swoje bazy komunistyczna partyzantka. Z czasem, w maju 1970 roku, nastąpił atak żołnierzy amerykańskich i Wietnamu Południowego, co na nowo rozbudziło antywojenne demonstracje w kraju.
Ani atak lądowy, ani wcześniejsze bombardowania nie przerwały jednak linii zaopatrzenia wojsk Wietnamu Północnego i nie zlikwidowały zlokalizowanych w Kambodży baz. Przyniosły one jednak wyłącznie śmierć nawet 100 tysięcy cywilów, przyczyniły się do destabilizacji kraju i przejęcia władzy przez ludobójczy reżim komunistycznych Czerwonych Khmerów.
Trwająca jednocześnie „wietnamizacja”, czyli przerzucenie odpowiedzialności za prowadzenie wojny na armię Wietnamu Południowego, była jedynie listkiem figowym, mającym przykryć amerykańską klęskę – odłożeniem w czasie nieuchronnego.
Choć Kissinger zawsze twierdził, że Sajgon nie musiał upaść i zrzucał winę na zdominowany przez Demokratów Kongres, który zmniejszył pomoc dla Wietnamu Południowego. Wiele wskazuje jednak na to, że Kissingerowi, ogarniętemu obsesyjną wręcz potrzebą podtrzymania prestiżu Stanów Zjednoczonych i wizerunku kraju jako potęgi, nie chodziło o żadne zwycięstwo.
Jak wspomnieliśmy, nie wierzył w nie już w połowie lat 60. Celem było skłonienie komunistów do ustępstw i zachowanie „przyzwoitego odstępu” pomiędzy wycofaniem się Amerykanów a przejęciem pełni władzy przez wietnamskich komunistów.
„Nie wierzę, że czwartorzędna potęga nie ma punktu krytycznego”, po którym się złamie, mówił o Wietnamie Północnym. Pomylił się. Koszty realizacji jego wizji okazały się ogromne, a korzyści żadne – prestiż Amerykanów zapewne bardziej ucierpiał z powodu przedłużającej się wojny, niż stałoby się to w wyniku wcześniejszego wycofania żołnierzy.
Jak zauważył potem gorzko amerykański dyplomata John Negroponte: „Bombami zmusiliśmy Wietnamczyków z północy do zaakceptowania naszych ustępstw”.
Historycy zgodni są co do tego, że paryskie porozumienia pokojowe z 1973 roku podpisano niemalże w takim samym kształcie, w jakim mogły były zostać zawarte cztery lata wcześniej. Nic dziwnego, że Pokojowa Nagroda Nobla, którą Kissinger otrzymał razem z północnowietnamskim ministrem spraw zagranicznych, Le Duc Tho, została uznana za jedną z najbardziej kontrowersyjnych w historii.
Norwegowie muszą albo nie mieć pojęcia na temat tego, co się wydarzyło w Wietnamie, albo mają ogromne poczucie humoru, skomentował kolega Kissingera z Uniwersytetu Harvarda. Minister Tho odmówił, zresztą, jej przyjęcia, twierdząc – jak najsłuszniej – że nie ma żadnego pokoju.
Zaiste, porozumienie okazało się jedynie zawieszeniem broni i w 1975 roku komunistyczna Północ zajęła Południe. Kissinger zaoferował wówczas zwrot nagrody, ale kapituła odpowiedziała, że nie ma takiej możliwości.
Sława „cudotwórcy” dyplomacji wpłynęła na i tak dość osobliwe stosunki Kissingera z Nixonem. Choć spędzali ze sobą mnóstwo czasu, nie tylko się nie przyjaźnili, ale też niezbyt lubili. Nixon mu nie ufał, uważając za dwulicowego lizusa, który ma się za lepszego od niego, „psychopatę”, który chce go zbytnio kontrolować.
Kissinger z kolei schlebiał Nixonowi przy każdej okazji, ale uważał go za niezrównoważonego psychicznie i za jego plecami nie stronił od określeń w rodzaju „nasz pijany przyjaciel”, a swoich liberalnych przyjaciół przekonywał, że tylko on może okiełznać najgorsze instynkty szalonego przywódcy.
Obaj mieli problemy z kontrolowaniem złości, przesadną podejrzliwością (niekiedy graniczącą z paranoją) oraz zamiłowaniem do sekretów. W przypadku Nixona skończyło się to, jak wiadomo, aferą Watergate, ale i sam Kissinger nakazał podsłuchiwanie niektórych swoich współpracowników w Departamencie Stanu i Radzie Bezpieczeństwa Narodowego.
To on wymógł na Nixonie „zatamowanie przecieków” (choć sam nierzadko był ich źródłem), co w konsekwencji doprowadziło do powstania „hydraulików” i do afery Watergate.
Choć – jak ujął to pewien historyk – „Kissinger nie zaistniałby bez Nixona, a Nixon nie mógłby robić tego, co chciał (…), bez Kissingera”, ich współpraca nierozerwalnie łączyła się z rywalizacją.
Obejmując stanowisko, Kissinger stwierdził, że nie uważa, by „wygłaszanie publicznie swoich opinii na temat istotnych spraw należało do obowiązków doradcy prezydenta”. Było w tym jednak niewiele prawdy, bo w rzeczywistości kochał być w centrum uwagi. Stał się ulubieńcem mediów.
Dowcipny, autoironiczny (choć zarazem bardzo wyczulony na swoim punkcie), chętnie udzielający wywiadów, Kissinger był pod tym względem całkowitym przeciwieństwem introwertycznego Nixona. Media z chęcią pisały o kolejnych romansach „Super-K” z gwiazdami filmowymi: obdarzony nienachalną urodą Kissinger stał się jednym z najbardziej nieoczywistych symboli seksu lat 70. Słynne było jego powiedzenie, że „władza jest najsilniejszym afrodyzjakiem”.
Sława i uwielbienie mediów sprawiły, że woda sodowa uderzyła mu do głowy. Lubił sprawiać wrażenie, że to on w pełni kontroluje amerykańską politykę zagraniczną. Przedstawiał Biały Dom jako dom wariatów, a siebie jako jedyną osobę, która nad nim panuje.
W 1972 roku, w słynnym wywiadzie z Orianą Fallaci (który później nazwał najbardziej katastrofalnym w historii) powiedział, że jest niczym „samotny kowboj”, co wywołało furię Nixona, potwornie zazdrosnego nie tylko o sympatię, jaką media darzyły jego doradcę, a także o miejsce w historii.
Po wygranych wyborach prezydenckich w 1972 roku Nixon zamierzał podziękować Kissingerowi, ale kiedy na początku 1973 roku na jaw zaczęła wychodzić afera Watergate, sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Im bardziej Nixon tracił kontrolę z powodu grożącego mu impeachmentu, tym bardziej potrzebował Kissingera.
We wrześniu tego roku mianował go sekretarzem stanu – jako pierwszego w historii naturalizowanego obywatela. Była to historia imponującego sukcesu, jedna z tych, które tak lubią Amerykanie – od biednego imigranta na sam szczyt amerykańskiej dyplomacji.
Kissinger nie zrezygnował przy tym ze stanowiska doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, stając się rzeczywiście niekwestionowanym kierownikiem amerykańskiej polityki zagranicznej. Spytany, jak należy się do niego tego zwracać, odparł żartobliwie, że protokół nie jest dla niego najważniejszy i wystarczy „ekscelencjo”.
Apogeum wpływów Kissingera była izraelsko-arabska wojna Jom Kippur, w październiku 1973 roku, kiedy sam prowadził rozmowy z Leonidem Breżniewem i brytyjskim premierem Edwardem Heathem, informując prezydenta o wybuchu wojny dopiero po paru godzinach.
To właśnie słynna „dyplomacja wahadłowa”, która doprowadziła do zakończenia wojny, była jednym z największych osiągnięć dyplomatycznych Kissingera. Kiedy w sierpniu 1974 roku Nixon ostatecznie zrezygnował ze stanowiska (składając rezygnację właśnie na ręce Kissingera, jako sekretarza stanu) i prezydentem został Gerald Ford, „ekscelencja” został na stanowisku.
„Henry jest absolutnie nieodzowny”, radził Nixon Fordowi, który nie miał wielkiego doświadczenia w polityce zagranicznej, „ale czasem trzeba go skopać po jajach, bo wydaje mu się, że to on jest prezydentem”.
Koncepcja odprężenia zaczęła jednak tracić na popularności. Krytykowała ją zarówno lewica, jak i prawica. Pierwsi widzieli Realpolitik jako lekceważenie praw człowieka, dla drugich détente było oddawaniem pola Rosjanom.
Porozumienia SALT II i Akt Końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie uważali za akty kapitulacji, a upadek Wietnamu Południowego w 1975 roku za dowód na fiasko Kissingerowskiej polityki zagranicznej. W czasie wyborów 1976 roku politykę zagraniczną Kissingera krytykował zarówno Jimmy Carter, kandydat Demokratów, jak i Ronald Reagan, lider prawego skrzydła Partii Republikańskiej, który w prawyborach rzucił wyzwanie Fordowi.
Ostatecznie wygrał Carter, a Kissinger udał się na polityczną emeryturę. Jego następcą został Zbigniew Brzeziński, nazywany zresztą „Kissingerem Demokratów”. Określenie to musiało wywoływać złość obu panów, bo nie darzyli się szczególną sympatią.
W 1980 roku miał jeszcze szansę wrócić na scenę. Ronald Reagan poważnie rozważał wybranie na swojego wiceprezydenta Geralda Forda, ale wszystko rozbiło się o stawiany przez Forda warunek: domagał się, by sekretarzem stanu został znowu „Super-K”. Ostatecznie, wiceprezydentem został George H.W. Bush, a Kissinger nie wrócił na dawne stanowisko.
Nie spoczął jednak na laurach – zajął się pisaniem pamiętników, życiem towarzyskim, reperowaniem nadwątlonego zdrowia (wszczepienie bajpasów skomentował: „To dowodzi, że jednak mam serce”), a przede wszystkim firmą konsultingową Kissinger Associates, doradzającą rządom i wielkim, międzynarodowym korporacjom.
Dalej też wypowiadał się publicznie – równie chętnie, co kontrowersyjnie. W 1987 roku proponował ostrożne podejście do ZSRR (radziecka zgoda na liberalizację w Europie Środkowo-Wschodniej, w zamian za amerykańską neutralność), które Zbigniew Brzeziński określił mianem „nowej Jałty”.
Dwa lata później, w czasie masakry na placu Tiananmen, wskazywał na konieczność zrozumienia chińskich władz i nieuleganie „chwilowym emocjom”.
Takie wypowiedzi nie przydawały mu sympatyków. Od początku kariery Kissingera zarzucano mu, że równowaga sił i wspieranie sojuszników zawsze były dlań ważniejsze, niż prawa człowieka – z czym się nigdy nie krył.
„Jeśli miałbym wybierać między sprawiedliwością i niestabilnością a niesprawiedliwością i stabilnością, zawsze wybiorę to drugie”, mówił.
Choć Stany Zjednoczone nie zorganizowały w sensie ścisłym wojskowego zamachu stanu Augusto Pinocheta, który w 1973 roku obalił socjalistycznego prezydenta Chile, Salvadora Allende, to jednak – używając słów samego Kissingera – „stworzyły (po temu) jak najlepsze warunki”, z całych sił destabilizując sytuację gospodarczą i polityczną.
Fakt, że Allende został demokratycznie wybrany, nie miał żadnego znaczenia. „Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się bezczynnie przyglądać, jak kolejny kraj staje się komunistyczny z powodu nieodpowiedzialności swoich ludzi”, mówił.
Dał prawicowym juntom w Chile i Argentynie zielone światło do krwawej rozprawy z lewicową opozycją, zapewniając je, że przestrzeganie praw człowieka nie będzie priorytetem we wzajemnych stosunkach. W 1978 roku poleciał do Buenos Aires na Mundial (całe życie był fanem piłki nożnej) prywatnie, ale junta podejmowała go jako oficjalnego gościa, co sprawiało wrażenie, jakby udzielał wsparcia generałom.
Nie sprzeciwił się indonezyjskiej inwazji na Timor Wschodni, wspierał Pakistan w krwawej wojnie z Indiami o niepodległość Bangladeszu, która przyniosła miliony ofiar cywilnych.
Ostatnia dekada XX wieku i pierwsza wieku XXI przyniosły odtajnienie szeregu amerykańskich dokumentów dyplomatycznych, taśm, zapisów rozmów telefonicznych, pokazujących nieprzyjemną „kuchnię” polityki zagranicznej, która według Kissingera powinna na zawsze zostać ukryta.
Dla kogoś tak miłującego sekrety jak on, był to prawdziwy koszmar. Musiał tłumaczyć się z wypowiedzi sprzed dziesiątek lat, przepraszać za swoje komentarze.
Do tego, kiedy na jaw wyszło, co dokładnie wiedział i kiedy, z nową siłą powróciły dawne oskarżenia: o zbrodnie wojenne (w Kambodży), zabójstwa polityczne (w Chile) czy wręcz pomoc w ludobójstwie (Bangladesz, Timor, Argentyna).
Brytyjski dziennikarz Christopher Hitchens wprost wzywał do osądzenia Kissingera, jako przykład do naśladowania podając aresztowanie generała Augusto Pinocheta w Londynie w 1998 roku.
W przeciwieństwie do większości swoich poprzedników i następców na stanowisku sekretarza stanu Kissinger nigdy nie stracił znaczenia. Jego rad zasięgali wszyscy prezydenci, od Cartera począwszy. Szczególnie chętnie konsultowała się z nim administracja George W. Busha, który w 2002 roku mianował go przewodniczącym komisji mającej zbadać okoliczności zamachów z 11 września 2001 roku.
Decyzja ta spotkała się z mieszanymi reakcjami, a Kissinger ostatecznie zrezygnował, kiedy okazało się, że musiałby ujawnić listę klientów swojej firmy. Mimo iż polityka zagraniczna młodego Busha oparta była na ściśle ideologicznych podstawach neokonserwatyzmu, dalece odbiegających od zasad Realpolitik, w czasie drugiej wojny irackiej Kissinger co miesiąc widywał się z wiceprezydentem Cheneyem, a co dwa miesiące z samym Bushem.
W kwestii Iranu doradzał Obamie, którego politykę zagraniczną często określa się mianem realistycznej. Przestrzegał przed nadmiernym optymizmem z powodu arabskiej wiosny, widząc w niej przede wszystkim destabilizację Bliskiego Wschodu, ale zaczął brać pod uwagę wyjątki w realistycznym dogmacie, opowiadając się tzw. pragmatycznym idealizmem – popierając np. humanitarną interwencję USA w Libii.
Bo, prawdę mówiąc, sam koncept „realizmu” w polityce zagranicznej, w tym w polityce Kissingera, jest bardzo elastyczny i pojemny. Wszak guru politycznego realizmu Hans Morgenthau publicznie krytykował zaangażowanie Amerykanów w wojnę w Wietnamie, w wyniku czego prezydent Johnson podziękował mu za współpracę.
Ale przecież zwolennicy zwiększonego zaangażowania także mieli po swojej stronie racjonalne argumenty w postaci tzw. teorii domina. Głosiła ona, że pozwolenie komunistom na przejęcie władzy w jednym kraju pociągnie za sobą następne – tak jak upadająca kostka domina przewraca następne, stojące obok.
Teza o potrzebie utrzymania wiarygodności Stanów Zjednoczonych również miała swoje słabe strony. „Argument Kissingera o »wiarygodności«”, pisał Walter Isaacson, „opierał się na raczej wątpliwym założeniu, że gdyby Stany Zjednoczone wycofały się z wojny, ludzie na całym świecie szanowaliby je mniej. Jednak w rzeczywistości, tkwiąc w tym bezcelowym zamieszaniu, Ameryka utraciła prawdziwe źródła swoich wpływów na świecie, jakimi były autorytet moralny, ambicja wyznaczania sobie szczytnych celów oraz reputacja rozsądnego i rozważnego gracza”.
Jak widać, korzystając z chłodnej, racjonalnej analizy korzyści i strat, można uzasadnić przeciwstawne decyzje polityczne.
Kilka lat temu pojawiła się kolejna, tym razem autoryzowana biografia Kissingera, której autor Niall Ferguson twierdzi, że młody Henry był tak naprawdę… idealistą, a jednym z argumentów ma być jego fascynacja Immanuelem Kantem.
Okazuje się jednak, że młody Kissinger cokolwiek opacznie rozumiał słynny nakaz filozofa, byś „człowieczeństwa tak w twej osobie, jako też w osobie każdego innego używał zawsze zarazem jako celu, nigdy tylko jako środka”.
Podczas zajęć na Uniwersytecie Harvarda Kissinger zgodził się z tym zaleceniem. Dodał jednak, że pojęcie tego, czym jest środek, a czym cel jest całkowicie subiektywne – tym samym pozbawiając nakaz Kanta jakiejkolwiek mocy. Dlatego, pisał jeden z biografów Kissingera, jego sposobu myślenia nie cechuje ani realizm, ani idealizm, lecz radykalny subiektywizm.
Był ostatnim sekretarzem stanu, który nie tylko posłusznie wykonywał polecenia prezydenta, ale był samodzielnym graczem, nadającym kierunek polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych – z różnymi, często tragicznymi skutkami.
Choć krytykował stosowaną przez swoich poprzedników politykę powstrzymywania ZSRR – sam ją stosował. Orędownik nieideologicznego podchodzenia do polityki zagranicznej – niemal całe życie traktował Realpolitik jak religijny dogmat.
„Historia oceni cię łaskawiej niż twoi współcześni”, powiedział Nixonowi w dniu jego rezygnacji. Wydaje się, że w przypadku Kissingera stało się raczej odwrotnie.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze