0:000:00

0:00

Prawa autorskie: People gather during a rally to coincide with the Supreme Court hearings on the redistricting cases in Maryland and North Carolina, in front of the US Supreme Court in Washington, DC on March 26, 2019. - The US Supreme Court is set Tuesday to once more hear arguments on gerrymandering, the dark art of redrawing political boundaries to extract partisan advantage: a practice that is almost as old as the country itself. The latest cases to come before the highest bench are from North Carolina, where Republican lawmakers are accused of devising electoral maps to favor themselves; and Maryland, where Democrats are accused of the same. (Photo by MANDEL NGAN / AFP)People gather during...

„Znajdź mi brakujące głosy”

Na samym początku stycznia 2021 roku, prawie dwa miesiące po przegranych przez siebie wyborach prezydenckich i cztery dni przed ceremonią zatwierdzenia wyników przez Kongres, Donald Trump zadzwonił do gubernatora Georgii, Briana Kempa oraz jej sekretarza stanu, Brada Raffenspergera. Zażądał znalezienia mu prawie 12 tysięcy „brakujących” głosów, potrzebnych do zwycięstwa w tym stanie. Kemp i Reaffensperger odmówili, choć także należeli do Partii Republikańskiej.

Komentatorzy do dziś zastanawiają się, co by było, gdyby ulegli naciskom Trumpa. Czy udałoby się im faktycznie wbrew woli mieszkańców Georgii wysłać do kolegium elektorskiego, które dokonuje wyboru prezydenta, elektorów popierających nie Bidena, ale Trumpa?

Konsensus mówi, że ostatecznie raczej nie byłoby to możliwe, gdyż taką próbę jawnego „wydrukowania” wyników wyborów zablokowałyby ostatecznie sądy.

Zanim by to się jednak stało, Stany czekałby wielki konstytucyjny kryzys.

Dlatego też wiele osób odetchnęło z ulgą, gdy w tegorocznych wyborach połówkowych przegrało kilku republikańskich kandydatów na stanowiska gubernatorów i sekretarzy stanu, którzy obiecywali, że w 2024 roku nie pozwolą „ukraść Trumpowi wyborów”. Czyli mówiąc wprost nie uznają zwycięstwa żadnego innego kandydata.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Laboratoria przeciwko demokracji

Stany Zjednoczone są państwem federalnym, gdzie poszczególne stany posiadają istotne uprawnienia. Wśród nich znajduje się też organizowanie i zatwierdzanie wyników wyborów, w tym federalnych. Jak pokazuje wydana w lecie tego roku przez Princeton University Press książka politologa Jacoba Grumbacha „Laboratories Against Democracy. How National Parties Transformed State Politics”, jest to jeden z wielu powodów, dlaczego polityka stanowa stała się dziś jednym z czołowych frontów, gdzie toczy się walka o przyszłość amerykańskiej demokracji.

Grumbach dowodzi, że władze stanowe są szczególnie podatne na zawłaszczenie przez niechętne demokracji grupy interesów, które, odpowiednio osadzone w strukturach władzy danego stanu, mogą poważnie ograniczyć demokratyczne prawa obywateli. Nie tylko na jego terenie, ale także pośrednio w całym amerykańskim systemie politycznym.

Przeczytaj także:

Władza lokalna wcale nie musi być bliżej ludzi

Grumbach nie ma temperamentu polemisty, „Laboratories Against Democracy” nie jest zaangażowanym pamfletem. To solidna politologia, posługująca się w dodatku metodami ilościowymi. Pełno w niej statystyk, tabel, są nawet matematyczne wzory. Autor ciągle wyjaśnia, skąd czerpie dane i przy pomocy jakiej metodologii je interpretuje. Mimo to książka układa się w polemikę z dominującymi zarówno w naukach politycznych, jak i w amerykańskiej debacie publicznej poglądami na temat amerykańskiego federalizmu – systemu politycznego, w którym cały szereg istotnych kompetencji, jakie w takich państwach jak Polska czy Francja znajdują się po stronie rządu, spoczywają w rękach stanów.

Federalizm cieszy się za oceanem dobrą prasą, uważa się go za jedno z kluczowych osiągnięć amerykańskiej konstytucji.

Grumbach przytacza trzy najważniejsze argumenty na rzecz federalnego ustroju i pokazuje, czemu zupełnie nie sprawdzają się one we współczesnych Stanach.

Pierwszy argument na rzecz amerykańskiego federalizmu mówi o decentralizacji władzy. Władza zlokalizowana nie na poziomie Waszyngtonu, ale stolicy stanowej jest bliżej ludzi. Lepiej odpowiada na ich potrzeby i żądania. Koszt dotarcia do władzy, uczynienia własnego głosu słyszalnego, jest niższy dla obywateli niż w polityce krajowej.

Tyle teoria, praktyka wygląda jednak zupełnie inaczej. Władza na poziomie stanów wcale nie jest lepiej kontrolowana przez opinię publiczną niż ta w Waszyngtonie. Polityka stanowa budzi znacznie mniejsze zainteresowanie wyborców niż ta na poziomie całego państwa. Ludzie zwyczajnie nie śledzą uważnie tego, co dzieje się w ich stanowym zgromadzeniu parlamentarnym.

Nawet gdyby chcieli, mogliby mieć problem z pozyskiwaniem wiarygodnych informacji. Media lokalne przeżywają od początku wieku kryzys. A ogólnokrajowe ograniczają czas i środki, jakie gotowe są poświęcić na relacjonowanie tego, co dzieje się w Albany (Nowy Jork), Sacramento (Kalifornia), Springfield (Illinois), Austin (Teksas) czy innych stolicach stanowych. W latach 2003-2014 liczba dziennikarzy prasowych zajmujących się wyłącznie polityką stanową spadła w Stanach o 35 proc. Spadku nie zrekompensował wzrost podobnych etatów w telewizji czy mediach internetowych.

Stany na kulturowej wojnie

Co jednak najważniejsze, polityka stanowa w coraz mniejszym stopniu dotyczy lokalnych spraw Wyoming, Oregonu czy New Hampshire. Nie tylko coraz wyraźniej staje się częścią dzielącego Amerykę wielkiego politycznego sporu między Republikanami i Demokratami, ale też coraz bardziej zależy od ogólnoamerykańskich aktorów. Głównie od powiązanych z obiema narodowymi partiami organizacji aktywistycznych.

Są one w stanie bez problemu przenosić swoje aktywa – pieniądze, organizacyjne know-how, projekty ustaw do przyjęcia przez parlament stanowy, uzasadniające je argumenty – skupiając je tam, gdzie mogą liczyć na największy polityczny „zwrot” z inwestycji. Na początku poprzedniej dekady konserwatywna organizacja American Legislative Exchange Council (ALEC) pomogła w przyjęciu w kilku stanach bardzo podobnych ustaw, ograniczających prawa migrantów i kryminalizujących pomoc osobom o nieuregulowanym statusie migracyjnym. Przy jej pomocy przyjęto także ustawy, liberalizujące lokalne regulacje dotyczące dostępu do broni, czy zwiększających zakres obrony koniecznej.

Wszystkie te kwestie znajdowały się w centrum toczących się w Ameryce Obamy „wojen kulturowych” między liberalną a konserwatywną częścią społeczeństwa.

Także dziś to władze stanowe są awangardą kulturowych wojen. Zwłaszcza te konserwatywne, które szukają dla siebie legitymacji walcząc z „ideologią woke”, prawami osób transpłciowych czy tzw. krytyczną teorią rasy.

Na Florydzie gubernator Ron DeSantis doprowadził do przyjęcia stanowych przepisów znacznie ograniczających możliwość poruszania przez nauczycieli tematyki LGBT+ w szkołach publicznych. W ramach walki z „ideologią woke” władze stanowe w Teksasie i Wirginii Zachodniej przyjęły przepisy uniemożliwiające uzyskanie stanowych kontraktów instytucjom „dyskryminującym” sektor paliw kopalnych, np. bankom, odmawiającym inwestycji w należące do niego przedsiębiorstwa.

Popsute laboratoria demokracji

Tu docieramy do drugiego argumentu na rzecz federalizmu, sformułowanego przez liberalnego sędziego Sądu Najwyższego (1916-1939) Louisa Brandeisa. Zdaniem Brandeisa, stany pełnią w politycznym systemie Ameryki rolę „laboratoriów demokracji”. Są miejscami, gdzie na mniejszą skalę można przetestować odważne, progresywne rozwiązania polityczne. Jeśli sprawdzą się w praktyce – będą później podejmowane przez władze kolejnych stanów, a w końcu przez Waszyngton.

Problem w tym, jak pokazuje Grumbach, że stany po prostu przestały uczyć się od siebie w kilku ostatnich dekadach. Jeśli następuje jakaś „migracja” dobrych polityk, to tylko w ramach stanów rządzonych przez tę samą partię. Władze stanowe, dysponujące dość ograniczonymi zasobami, wiedzę o tym, co działa politycznie, a co nie czerpią głównie z sieci instytucji eksperckich i aktywistycznych związanych z ich partią. A te nie mają powodu, by rekomendować politykę wypracowaną przez konkurencję.

Pewne polityki w Stanach stały się czymś w rodzaju „własności intelektualnej” poszczególnych partii. Np. cięcia podatkowe są częścią „politycznej marki” Republikanów, a podwyższanie płacy minimalnej Demokratów. Ponieważ gubernatorzy i inni politycy stanowi postrzegają się jako część ogólnoamerykańskiej walki dwóch wielkich politycznych ugrupowań – która z roku na rok przybiera coraz ostrzejsze formy – nie chcą implantować w swoich stanach nawet udanych polityk wypracowanych przez polityczną konkurencję. Bo to by wzmacniało jej polityczną markę.

Powrót polityki stanowej

Trzeci główny argument na rzecz federalnego ustroju przedstawia federalną strukturę jako rodzaj „wolnego rynku politycznych idei”. Ma on zmuszać stanowych włodarzy do tego, by formułować polityki jak najlepiej dostosowane do potrzeb ich elektoratu. Jeśli tego nie zrobią, to elektorat zagłosuje nogami i przeniesie się do lepiej zarządzanych stanów.

Problem tego argumentem polega na tym, że dla przeciętnego wyborcy koszty przenosin ze źle zarządzanego stanu do zarządzanego lepiej są niebagatelne. Wiele osób traktuję tę opcję jako ostateczne rozwiązanie. Na miejscu trzymają ich przecież różnego rodzaju zobowiązania: rodzinne, zawodowe itd.

Z „opcji wyjścia” o wiele łatwiej skorzystać mogą za to osoby i instytucje bogate w kapitał. Jeśli nie podoba się im polityka danego stanu, mogą względnie niskim kosztem zagrozić wycofaniem z niego swoich aktywów. Wbrew temu, co mógłby sugerować zdrowy rozsądek, to władze stanowe, nie Waszyngton, są bardziej podatne na naciski zorganizowanych grup interesów. Mniej natomiast na presję zwykłych wyborców, zwłaszcza gdy nie są zorganizowani.

Tymczasem z punktu widzenia zwykłego obywatela coraz więcej w jego życiu zależy od polityki stanowej.

Jeszcze pół wieku temu wydawało się, że polityka stanowa przestaje się liczyć. Wielkie reformy inicjowane przez rząd federalny – od New Dealu z lat 30. po akty praw obywatelskich z lat 60. – radykalnie wyrównały różnice między stanami. Rozbijały oparty na segregacji rasowej i supremacji białych reżim polityczny, charakterystyczny dla stanów z amerykańskiego Południa.

Od trzech-czterech dekad stany odzyskują jednak znaczenie. W sytuacji rosnącej polaryzacji i równowagi między jej dwiema stronami, gdy rząd federalny często wydaje się zblokowany i niezdolny przyjąć rozwiązania przynoszące realne zmiany, dążące do nich grupy – partie, sieci aktywistów, grupy interesów – zwracają się ku polityce stanowej. Zwłaszcza ku tym stanom, gdzie jedna strona jest w stanie zdobyć całość władzy – ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. I w pełni wprowadzić swoje rozwiązania, na które nie ma zgody w całym amerykańskim społeczeństwie.

Coraz więcej zależy od tego, w jakim stanie mieszkamy

Od tego, w jakim stanie mieszkamy zależy dziś więc jakie płacimy podatki, jaka jest jakość takich usług publicznych jak edukacja, jakie treści mogą być nauczane w szkolnych klasach, jak wyglądają regulacje dotyczące noszenia i użycia broni. Czy możemy, czy nie zapalić legalnie marihuanę. Jak wyglądają regulacje środowiskowe, wolność do zrzeszania się pracowników w związki zawodowe.

Grumbach pisał swoją książkę przed wyrokiem Sądu Najwyższego odwracającym wyrok w sprawie Roe vs. Wade, gwarantujący prawo do aborcji jako prawo konstytucyjne. Chwilę po ogłoszeniu tego orzeczenia w systemie prawnym wielu stanów pojawiły się zapisy kryminalizujące przerywanie ciąży.

Prawa kobiet są dziś w Stanach kwestią geografii.

Pół biedy, gdyby takie rozwiązania odzwierciedlały przekonania opinii publicznej. Jak jednak pokazuje Grumbach, najbardziej radykalne zmiany w polityce stanowej, dotyczące takich kwestii jak prawa reprodukcyjne, dostęp do broni, czy prawa do zrzeszania się w związki zawodowe, dokonały się w stanach, gdzie w tych kwestiach nie mieliśmy radykalnych zmian opinii publicznej.

Poszczególne stany są przy tym dość silne, by ograniczyć prawa wybranych grup obywateli, ale już niekoniecznie wystarczająco silne, by prowadzić politykę zdolną zastąpić rząd federalny, gdy ten okazuje się niekompetentny i abdykuje ze swoich funkcji. Widać to było w trakcie pandemii Covid-19.

W sytuacji, gdy administracja Trumpa bagatelizowała wirusa, nawet stany, które podeszły do pandemii odpowiedzialnie, miały problem ze skuteczną egzekucją swojej covidowej polityki. Bo co z tego, że na poziomie stanu wprowadzimy sensowne przepisy dotyczące maksymalnych limitów w sklepach oraz obowiązek noszenia maseczek w przestrzeniach zamkniętych, skoro po 30 minutach jazdy samochodem, już w następnym stanie, obywatele mogli w tłumie zrobić zakupy w centrum handlowym bez maseczek, a następnie przywieźć wirusa do swojego rodzinnego stanu.

W wielu stanach możliwości aktywnej polityki pandemicznej uniemożliwiał też budżet. W tym wpisane w konstytucje stanowe przepisy nakazujące władzom przyjmowanie zrównoważonych budżetów.

Nie zapłaciłeś, nie głosujesz

Władze stanowe - przypomnijmy - organizują wybory nie tylko stanowe, ale też te federalne na swoim terenie. Gdy jedna partia kontroluje całość stanowej maszynerii politycznej, może pojawić się pokusa, żeby użyć tej władzy do tego, by w następnych wyborach ograniczyć szanse konkurencji. Politycy korzystają z tej możliwości.

Wśród stanów zdominowanych przez Republikanów popularnym narzędziem są przepisy odbierające prawa wyborcze osobom skazanym za przestępstwa.

Biorąc pod uwagę rekordową liczbę więźniów w Stanach, nie jest to mała grupa. Łatwo też zgadnąć, że takie przepisy częściej będą dotykały uboższą ludność i Afroamerykanów – więc grupy głosujące częściej na Demokratów. Gdy w 2018 roku obywatele Florydy przegłosowali w referendum poprawkę do stanowej konstytucji, gwarantującą prawo głosu skazanym przestępcom po odbyciu kary (z wyjątkiem sprawców morderstw i przestępstw seksualnych), oceniano, że może to przyznać prawo głosu 22 proc. mieszkających w stanie Afroamerykanów.

Gdy poprawka została przyjęta w referendum, zdominowana przez Republikanów legislatura stanowa wprowadziła przepisy zakazujące głosowania skazanym obywatelom, którzy nie uregulowali wszystkich kar i opłat sądowych związanych z ich kłopotami z prawem. Każdy obywatel miał przy tym sam sprawdzić, ile jest winny władzom stanowym z tego tytułu.

Było to o tyle problematyczne, że Floryda nie ma żadnego stanowego elektronicznego rejestru zaległych kar i opłat. Informacji często trzeba szukać analogowo w różnych sądach, wiele kar od dawna nie było egzekwowanych i wszyscy o nich zapomnieli. W 2020 i 2022 roku wyborcy, którzy głosowali bez uregulowania rachunków, byli aresztowani i oskarżani o nielegalne głosowanie. Nietrudno zgadnąć, że miało to przynieść efekt mrożący.

Wyborcze manipulacje

Frekwencje w grupach społecznych, które statystycznie częściej głosują na drugą partię, można też obniżyć np. zmniejszając liczbę punktów wyborczych na obszarach, gdzie wygrywa konkurencja. Tak, by wyborcy musieli swoje odstać w kolejce do głosowania, może ktoś się zniechęci. Popularne jest też ograniczanie prawa do głosowania pocztowego. Korzystają z niego częściej osoby uboższe, które nie zawsze mogą poświęcić dzień roboczy, by wziąć udział w wyborach.

Inną sztuczką jest gerrymandering. Wybory w Stanach odbywają się w jednomandatowych okręgach wyborczych. Ich granice określają władze stanowe, co tworzy przestrzeń do manipulacji. Można np. tak wyznaczyć granice okręgów, by w jednym, dwóch zebrać wszystkich zwolenników drugiej partii i maksymalnie ograniczyć jej realne szanse na mandaty w pozostałych. Albo odwrotnie: rozproszyć wyborców z okręgów głosujących na drugą partię tak, by odebrać drugiej partii pewne, bezpieczne mandaty.

Nie chodzi tu tylko o wybory stanowe, ale także o te federalne. Grumbach przytacza zapis zamkniętego spotkania republikańskiej przewodniczącej Senatu Kansas Susan Wagle z darczyńcami, gdzie polityczka zachęca do wpłat na kampanię jej partii w stanie obietnicą, że jeśli zdobędzie ona odpowiednią większość w legislaturze stanowej, to tak wyznaczy granice okręgów w wyborach do Kongresu, by odebrać Demokratom mandat w Izbie Reprezentantów. W ten sposób zwiększy przewagę Republikanów w izbie.

Plutokratyczny populizm osłabia demokrację

Choć gerrymendering nie jest też obcy stanom rządzonym przez Demokratów, to większość działań władz stanowych mających na celu ograniczenie demokratycznych praw wyborców podejmowana jest przez Republikanów.

Grumbach wskazuje, że partia ta jest dziś koalicją dwóch grup interesów wrogich demokracji i zasadzie rządów większości: najbogatszych Amerykanów oraz białej klasy ludowej, przestraszonej kulturowymi i demograficznymi zmianami dokonującymi się we współczesnej Ameryce.

Ci pierwsi obawiają się zbyt „rozbuchanej” demokracji, gdyż mogłaby ona zagrozić ich interesom, np. wymuszając redystrybucję ich bogactwa.

Ci drudzy chcą ograniczenia demokracji, by bronić tożsamości Ameryki jako białego, chrześcijańskiego kraju.

Z połączenia lęków tych dwóch grup powstaje ideologia współczesnej amerykańskiej prawicy – plutokratyczny populizm, który korzystając z możliwości, jakie daje federalny ustrój państwa, osłabia demokrację w całych Stanach.

Federalizm jako wentyl bezpieczeństwa

Grumbach nie jest naiwny. Wie, że Stany najpewniej nigdy nie staną się państwem unitarnym. Federalizm jest zbyt głęboko zapisany w ich konstytucyjnym DNA. Także liberałowie traktują go jako wentyl bezpieczeństwa, przydatny w sytuacji, gdy rząd federalny prowadzi politykę uznawaną przez wiele grup społecznych za otwarcie wrogą. Silna pozycja stanów w systemie władzy pozwala osłabić jej wpływ.

Politolog wzywa jednocześnie do przemyślenia relacji między stanami a władzą federalną i do wzmocnienia tej ostatniej. Zwłaszcza w dziedzinie gwarancji pewnych podstawowych demokratycznych praw, ochrony ich przed otwarcie antydemokratyczną polityką władz stanowych. Część kompetencji stanów w dziedzinie organizacji wyborów mogłaby zdaniem Grumbacha przejęć niezależna Federalna Komisja Wyborcza, która zajmowałaby się np. wyznaczaniem granic okręgów wyborczych.

Jest to rozsądna propozycja. Problem w tym, że trudno sobie politycznie wyobrazić, by siły otwarcie grające na ograniczenie amerykańskiej demokracji zgodziły się na jej wprowadzenie życie.

Obecny system będzie prowadził do konstytucyjnych kryzysów.

Być może dopiero po kryzysie konstytucyjnym większym niż nieudolna insurekcja Trumpa z przełomu 2020 i 2021 roku Amerykanie przekonają się, że potrzebują gruntownych ustrojowych reform. A tak ceniony przez nich federalizm realnie działa zupełnie inaczej niż mówi teoria.

Udostępnij:

Jakub Majmurek

Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) “Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.

Komentarze