Polska jest poważnie zagrożona rosyjską ingerencją w wybory prezydenckie. Nie spodziewajmy się jednak kopii scenariusza rumuńskiego. Kreml dopasowuje swoje strategie do konkretnych państw. Co wiemy o rosyjskich atakach wyborczych i na co musimy być gotowi w Polsce?
Rosja jest coraz lepsza w metodach wpływania na wybory w innych państwach. Ostatnie jej aktywności, zwłaszcza w Rumunii i Mołdawii, pokazują, jak duże siły i środki władze Rosji są w stanie przeznaczyć na takie operacje. Nie ma co liczyć na to, że Polski takie zagrożenie nie dotyczy. Jesteśmy w centrum rosyjskiej wojny informacyjnej. Powinniśmy zrobić wszystko, by zbudować silną linię obrony.
Kreml przećwiczył już co najmniej kilka scenariuszy wpływu na wybory w demokratycznych krajach. Z każdej takiej aktywności wyciąga wnioski i naprawia swoje błędy. Ostatnie ingerencje to właściwie pasmo jego sukcesów. Bo nawet jeśli w Mołdawii nie udało mu się osiągnąć zamierzonych celów, zabrakło niewiele.
Bez konkretnych działań ryzyko zakłócenia polskich wyborów prezydenckich jest ogromne.
Minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski zapowiada, że pod koniec stycznia przedstawi plan ochrony państwa przez takim zagrożeniem. My natomiast już dziś pokazujemy, jakie metody do tej pory stosowała Rosja w innych państwach. Bo choć scenariusze rosyjskiej ingerencji różnią się między sobą, można się z nich dużo nauczyć.
Najgłośniejsza ostatnio kampania, w którą ingerowała Rosja, to wybory prezydenckie w Rumunii. Do pewnego momentu nic nie wskazywało, że wydarzy się coś nietypowego. Kampania przebiegała normalnie. Jednym z kandydatów był Călin Georgescu, prorosyjski niszowy polityk, ale w sondażach jego poparcie nie przekraczało 10 procent. Sytuacja zmieniła się diametralnie dwa tygodnie przed pierwszą turą wyborów.
To jeden z newralgicznych momentów każdej kampanii.
Ostatnie dwa tygodnie przed wyborami są kluczowe dla zachowania suwerenności głosowania.
Realizowane wtedy akcje dezinformacyjne są trudne do skutecznego kontrowania. Zaś propaganda generowana przez podmioty działające poza głównym systemem wyborczym (czyli np. na platformach społecznościowych) – trudna do zauważenia i zidentyfikowania.
Właśnie w takim momencie w Rumunii rozpoczęła się propaganda na rzecz Georgescu. Akcja miała miejsce głównie na platformie TikTok – w Rumunii jest ona popularniejsza niż w Polsce. U nas Kreml może wybrać działania na innej platformie lub, co bardziej prawdopodobne oraz testowane przynajmniej od wybuchu wojny w Ukrainie, realizować operację wpływu równolegle na kilku platformach społecznościowych.
Wykorzystano internetowych influencerów, którzy za pieniądze publikowali wpisy wspierające Georgescu. Na początku materiały te nie wskazywały wcale konkretnego kandydata, lecz wspierały typowe dla Georgescu narracje. Dopiero później influencerzy przeszli do promowania prorosyjskiego polityka. Z materiałów rumuńskich służb wiemy, że każdy influencer miał otrzymywać wynagrodzenie w wysokości tysiąca euro za jeden film.
Zainteresowanych rekrutowano za pośrednictwem platformy internetowej. Płaciła agencja marketingowa FA Agency. Prawdopodobnie była to firma-przykrywka, w rzeczywistości nieistniejąca. Chodziło o to, by ukryć, kto naprawdę zatrudniał influencerów. FA Agency jako swoje główne miejsce aktywności wskazywała południową Afrykę. Natomiast osoby, które w mediach społecznościowych informowały, że są pracownikami FA Agency, informowały, że mieszkają w Warszawie. Jednak odkryte przez OKO.press rosyjskojęzyczne fragmenty kodu źródłowego strony wskazywały na udział Rosjan w tworzeniu sieciowego wizerunku firmy.
Ostatecznie w rumuńskiej kampanii wzięło udział 130 influencerów z zasięgami sieciowymi ocenianymi na osiem milionów. Działała także siatka kont, rozprowadzająca treści promujące Georgescu. Nie korzystano z automatycznych botów, ponieważ ich siatka mogła być łatwo wykryta przez platformę TikTok i usunięta. Aby tego uniknąć, wykorzystano konta internetowych trolli.
TikTok usunął 66 tysięcy fałszywych kont, zaangażowanych w promowanie Georgescu, oraz 10 milionów nieautentycznych polubień.
A to i tak był jedynie niewielki fragment realizowanej na tej platformie operacji, której działania TikToka nie zahamowały.
Skutki akcji wszyscy znamy. Georgescu wszedł do drugiej tury wyborów, a rumuński Sąd Konstytucyjny unieważnił głosowanie. Kolejne wybory mają odbyć się w maju. Co ciekawe, z najnowszego sondażu opinii publicznej w Rumunii wynika, że Georgescu cieszy się dziś największym poparciem społecznym.
Jesienią 2024 roku Rosja ingerowała także w wybory prezydenckie i w referendum dotyczące integracji z Unią Europejską w Mołdawii (odbywały się tego samego dnia). W tym państwie wpływy rosyjskie są dość oczywiste, dlatego w realizowanym tam scenariuszu Kreml użył innych metod. W OKO.press opisał je Paweł Jędral. A po wyborach przeanalizował je szczegółowo Filip Bryjka z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Główną metodą było proste, choć nielegalne kupowanie głosów przez prorosyjskiego oligarchę Ilana Shora. Przed pierwszą turą wyborów głosy 139 tysięcy osób miały go kosztować 39 milionów dolarów. Kupionym wyborcom przykazywano, by głosowali przeciwko wejściu Mołdawii do Unii Europejskiej i przeciwko Maii Sandu, walczącej o reelekcję w wyborach prezydenckich.
Łapówki wręczano przeważnie w lokalach wyborczych, sprawa stała się więc widoczna i głośna.
Przed drugą turą głosowania wprowadzono wysoką karę grzywny (1900 euro) dla tych, którzy wezmą łapówkę. Mimo to proceder trwał. Organizacja Ilana Shora, która realizowała akcję, w drugim rzucie kupiła głosy co najmniej 160 tysięcy osób.
Oligarcha Ilan Shor obecnie mieszka w Moskwie, czasem przenosi się do Izraela. Zaś szefową organizacji pozarządowej, która formalnie stała za kupowaniem głosów, jest posłanką rosyjskiej Dumy. To najważniejsza różnica w budowaniu wpływów Rosji między Polską a Mołdawią, wynikająca przede wszystkim z nastawienia społeczeństwa: u nas Rosja musi ukrywać swoje powiązania, w Mołdawii może działać niemal otwarcie (co nie znaczy, że legalnie).
Innym sposobem wpływania na wyniki wyborów było organizowane transportu dla mniejszości mołdawskiej, zamieszkującej Białoruś, Rosję, Turcję i Azerbejdżan. Przychylni wyborcy dostawali również bony do restauracji. Chociaż nie wręczano im pieniędzy, tu także dochodziło do przekupstwa.
Tego rodzaju działania Moskwy i jej popleczników raczej nam nie grożą. Natomiast cyberataki, które znamy między innymi z Mołdawii, owszem. Tam miały miejsce w dniu wyborów. Zaatakowano infrastrukturę Centralnej Komisji Wyborczej, aby zakłócić kontakt między nią a komisjami wyborczymi w kraju.
Były także fałszywe alarmy bombowe w zagranicznych placówkach dyplomatycznych, w których odbywało się głosowania.
A także tajemnicze telefony z groźbami do mołdawskich wyborców.
Jednocześnie na wielką skalę stosowano dezinformację. Pojawiały się fałszywe listy, rozsyłane jako pisma publicznych instytucji. Na platformie Telegram powstał chat, rekrutujący chętnych do realizowania płatnych zleceń w ramach kampanii. Chodziło o tworzenie wpisów na Facebooku, przekonywanie znajomych do głosowania przeciwko wejściu do UE oraz rekrutowania innych do tego samego rodzaju aktywności.
W ten sposób powstawały całe siatki wpływu, o parasolowej strukturze, które miały swoich „szeregowych”, ale i lokalnych liderów. Oczywiście wszyscy działali płatnie. Stawki były następujące:
Przy czym w Mołdawii średni koszt życia jednej osoby przez miesiąc wynosi około 600 dolarów.
Pocieszające, że mimo tylu zabiegów Kremla Maia Sandu wywalczyła reelekcję, a Mołdawianie opowiedzieli się za integracją z UE. Referendum rozstrzygnięto jednak minimalną różnicą głosów – zwolennicy integracji zdobyli zaledwie 0,7 punktu procentowego więcej. Rosja była więc bliska sukcesu.
W ubiegłym tygodniu minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski poinformował, że
rosyjskie służby już zaczęły w sieci werbować Polaków do działań zakłócających przebieg wyborów w Polsce.
Nie podał szczegółów, ale wskazał, że służby oferują duże pieniądze za zaangażowanie się w takie działania. To może oznaczać, że Kreml chce użyć w Polsce technik podobnych do tych, które wykorzystał w Mołdawii i Rumunii, jeśli chodzi o wojnę informacyjną.
Mamy też pierwsze międzynarodowe ostrzeżenia. Jak podał dziennik „Rzeczpospolita”, według izraelskiej firmy Check Point rosyjskie grupy cyberprzestępcze, między innymi tak znane, jak APT i NoName, przygotowują działania dezinformacyjne, adresowane do Polaków i planowane do realizacji w czasie kampanii prezydenckiej. Szykowane są także cyberataki.
Cele są oczywiste: destabilizacja, chaos i podważanie poparcia dla Ukrainy.
Na opisanych metodach możliwości nielegalnego wpływu na wybory wcale się nie kończą. Wystarczy przypomnieć wybory parlamentarne na Słowacji w 2023 roku. Tam dwa dni przed głosowaniem, tuż przed ciszą wyborczą, rozpowszechniono w mediach społecznościowych fałszywe nagranie, które miało być rozmową polityka Michala Šimečki, lidera partii Postępowa Słowacja, z Moniką Tódovą, dziennikarką gazety Denník N. Mieli oni ustalać sposób manipulacji wynikami wyborów. Nagranie było szeroko rozpowszechniane w internecie i stało się bardzo popularne.
Rozmowę w całości wygenerowała sztuczna inteligencja, był to więc tak zwany „deepfake”. Chociaż obie osoby – polityk i dziennikarka – zaprzeczyły, by taka rozmowa miała miejsce, trudno było wiarygodnie wykazać fałszerstwo. Konieczna okazała się profesjonalna analiza głosów. Dementowanie nagrania było utrudnione także ze względu na trwającą ciszę wyborczą.
Šimečka przegrał wybory (oczywiście nie tylko z powodu fałszywego nagrania). Premierem Słowacji został prorosyjski polityk Robert Fico. Do dziś nie wiadomo, kto wygenerował nagranie i zorganizował akcję rozpowszechniania go w internecie – nie przeprowadzono śledztwa w tej sprawie.
Ze względu na prorosyjskie nastawienie Fico uważa się jednak, że udział Rosji w tej operacji był bardzo prawdopodobny.
Od tego czasu powstało wiele nowych w użyciu narzędzi sztucznej inteligencji. Generowanie materiałów wideo i audio, trudnych do odróżnienia od prawdziwych, jest dziś proste i dostępne niemal dla każdego. Ryzyko użycia takich narzędzi w wyborczej akcji dezinformacyjnej jest ogromne. Oczywiście nie dotyczy to tylko Rosji – równie dobrze AI mogą posłużyć się podmioty krajowe, by zaatakować konkurencję.
Trzeba też pamiętać, że w krajach, w których Rosja nie cieszy się sympatią, Kreml działa niejawnie. Dlatego fakt, że na przykład promocję jakiegoś kandydata zleciła firma krajowa, nie oznacza, że Kreml nie miał z tym nic wspólnego. Kluczowe są przepływy finansowe, ustalenie, kto dał zlecenie firmie i jakie są powiązania zleceniodawcy. Tego rodzaju działania są trudne do jednoznacznej identyfikacji. Dlatego często nie można udowodnić, czy Rosja ma z nimi coś wspólnego. Można jedynie przypuszczać i gromadzić poszlaki.
Przykład Słowacji pokazuje, że czas tuż przed zakończeniem kampanii wyborczej to drugi newralgiczny moment.
Jeśli fałszywy przekaz, uderzający w któregoś z kandydatów, zdąży się rozejść, ów kandydat nie ma szans na oczyszczenie się z podejrzeń. Jedyną metodą obrony w takiej sytuacji jest uważność mediów i krytyczne myślenie wyborców.
Ta strategia zadziałała we Francji. Tam w 2017 roku, podczas drugiej tury wyborów prezydenckich (pierwszych, w których kandydował Emmanuel Macron), również na dwa dni przed głosowaniem upubliczniono wykradzione maile współpracowników Macrona. Prawdziwa korespondencja została wzbogacona o fałszywe treści. A jednak nie rozeszła się szeroko. Macron wygrał wybory, mimo tego ataku.
Jedną z przyczyn niskiego wpływu tej operacji było zachowanie francuskich mediów. W czasie kampanii były one wielokrotnie ostrzegane przez państwowe służby o możliwości pojawienia się fałszywych przekazów. I zareagowały krytycznie wobec ujawnionych materiałów. Maile nie stały się sensacją. Poza tym Francuzi mieli do nich dość wąski dostęp, ponieważ najwięcej wpisów sieciowych na ich temat powstało w języku angielskim. W rozprowadzanie informacji o wycieku zaangażowane było bowiem amerykańskie środowisko alt-prawicy. To nie wzbudziło zaufania Francuzów i ograniczyło ich zainteresowanie tematem.
Rosyjski zasób technik prowadzenia wojny informacyjnej jest znacznie szerszy niż wynika z powyższego przeglądu.
Trwające nieprzerwanie rosyjskie operacje dezinformacyjne, realizowane także w polskiej infosferze, dobrze to pokazują. Rosyjskie służby włamują się na strony internetowe mediów i instytucji, tworzą nowe witryny, które są łudząco podobne do oryginalnych witryn mediów newsowych. Podszywają się pod osoby publiczne, włamują się na konta w mediach społecznościowych, tworzą wciąż nowe siatki botów. Korzystają też coraz intensywniej z narzędzi sztucznej inteligencji.
Kiedy więc zastanawiamy się, jak Rosja może ingerować w wybory w Polsce, nie warto skupiać się na technikach zastosowanych w Rumunii. Scenariusz rumuński jest tylko jednym z wielu możliwych. Natomiast dla Polski jest on z pewnością najgłośniejszym ostrzeżeniem przed działaniami Kremla. To, że w Polsce zewnętrzna ingerencja może wyglądać zupełnie inaczej, nie oznacza, że jej cele będą inne.
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press
Komentarze