To osoby uprzywilejowane w trosce o siebie powinny dążyć do tworzenia bezpiecznej przestrzeni, w której każdy będzie mógł powiedzieć „stop”, zanim sytuacja eskaluje do poziomu, który będzie można określić mianem molestowania czy seksualnej przemocy
W pierwszej części tekstu o #metoo po polsku Agata Sikora pokazywała, jak polska debata na ten temat jest podszyta stereotypami i uprzedzeniami wobec kobiet. Punktem wyjścia był głośny tekst Marcina Kąckiego, reportera „Gazety Wyborczej„, który umieścił swoje niewłaściwe zachowania wobec kobiet w kontekście osobistych problemów, okraszonych „romantycznym” etosem reportera wyklętego.
Rozumiem – i piszę to bez ironii – męski lęk przed rozliczeniem zachowań z przeszłości, które z punktu widzenia ówczesnej kulturowej normy wydawały się zupełnie przezroczyste.
Rozumiem go, bo sama jestem po czterdziestce i mam za sobą ćwierć wieku w miarę świadomego obserwowania kulturowej zmiany. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo na przestrzeni mojego życia zmieniły się nie tylko i technologie, świat materialny, ale też wrażliwość, normy moralne, sposób rozumienia życia emocjonalnego.
Mam już tyle lat, by udało mi się wygłosić ileś sądów, które dziś wydają mi się głupie, ignoranckie i szkodliwe, i jestem na tyle dojrzała, żeby z paru obowiązujących wcześniej ideologii udało mi się wyrosnąć. Lista czynów, fascynacji i słów z przeszłości, będących w sprzeczności aktualnymi normami wrażliwości byłaby długa.
Tak, śmieszyły mnie seksistowskie dowcipy. Homofobia przez długie lata była dla mnie przezroczysta. Kochałam książki, które – czytane po latach – wydają mi się odrzucająco rasistowskie.
Więcej: mój feminizm jest relatywnie świeżej daty. Nawet jeśli od dziecka nie miałam zamiaru realizować wzorca tradycyjnej kobiecości, to ten sprzeciw formułowałam raczej w kategoriach właściwych latom 90. kultu indywidualizmu.
Długo nie kupowałam terminu „kultura gwałtu”, a doszukiwanie się we wszystkim brudnych łap patriarchatu wydawało mi się zbyt redukcyjne. Jeśli dziś nie jest łatwo wyciągnąć mi żenujących wypowiedzi ze wczesnej młodości, to nie dlatego, że byłam taka mądra i krytyczna – po prostu nie zostawiałam śladu swoich przemyśleń w przestrzeni publicznej.
Rozumiem więc, jak bardzo na nasze myślenie ma wpływ popkultura, dyskurs publiczny, tematy refleksji intelektualnej. I widzę tu realny problem: do jakiego poziomu możemy obarczać jednostki moralną odpowiedzialnością za wyrządzone zło (szczególnie to wynikające się ze strukturalnych nierówności), jeśli ówczesna kultura, prawo, zwyczaj je normalizowały?
To, że w kontekście zmian wrażliwości związanej przemocą seksualną nie odczuwam lęku, wynika z tego, że z racji płci i wieku należałam do grupy narażonej na krzywdę, a nie tej krzywdzącej. Nierówność płciową rozumiałam jako swoiste reguły gry – niesprawiedliwe, ale i niezmienialne – w ramach których trzeba jakoś lawirować tak, by bronić swojej niezależności, autonomii i pola. Jako młoda dziewczyna przyjęłam więc indywidualistyczną strategię przetrwania.
Znaczy to również, że nie reagowałam na wiele różnych „normalnych” wówczas zachowań (jak emocjonalne gry, skracanie przez wykładowców dystansu z atrakcyjnymi studentkami, prośby, by studentka przyszła jeszcze raz na egzamin ustny, bo egzaminator tak się zapatrzył na jej piękną nogę, że nie słuchał, co mówiła itp.).
I jak dziś o tym myślę, czuję się głupio wobec moich rówieśniczek, znajomych, przyjaciółek, których historii zdarzało mi słuchać. Owszem, próbowałam dać im jakieś psychologiczne wsparcie. Ale nie prowadziło to do żadnej siostrzanej solidarności ani świętego oburzenia na ten straszny system. Raczej do egoistycznej myśli: jak dobrze, że jakoś udaje ci się w tym wszystkim nawigować, realizując własne cele (co oczywiście też było złudzeniem).
A przecież miałam dostęp do bibliotek i internetu, mogłam czytać książki feministyczne i chodzić na manify (które wtedy gromadziły garstkę najodważniejszych i najbardziej zaangażowanych). Czy nie robiłam tego dlatego, że tak się złożyło? Dlatego, że mój „autonomiczny” dwudziestoletni intelekt po wnikliwej krytycznej analizie odrzucił feminizm jako propozycję intelektualną? Czy może instynktownie wiedziałam, że dystans do feminizmu jest bezpieczniejszy, jeśli chce się być traktowaną „poważnie” (o tej uwewnętrznionej mizoginii wspomniała również urodzona w tym samym roku Dorota Masłowska).
Sam fakt, że obowiązujące status quo negatywnie na mnie wpływało, nie znaczy wcale, że byłam gotowa skonfrontować się z jego systemowością i otwarcie przeciw niemu wystąpić. Jako osoba przynależąca do grupy strukturalnie słabszej jestem więc dziś w pozycji moralnie wygodniejszej – co nie znaczy wcale, że mam tu jakieś moralne zasługi. Na jakiej podstawie miałabym zakładać, że znalazłszy się pozycji uprzywilejowanej, umożliwiającej nadużycia, miałabym większą świadomość tego, jak wielką szkodę wyrządzają? Czy jestem pewna, że w takim przypadku dziś nie miałabym się czego wstydzić i czego się bać?
Nie, nie jestem.
I tu ujawnia się jedno z fundamentalnych rozdarć uruchamianych przez #metoo. Jako feministka mogę przeżywać – i przeżywam! – oburzenie wieloma rzeczami. Jako kulturoznawczyni, przez lata badająca dynamikę kulturowej zmiany (wyłanianie się kategorii szczerości w XVIII i XIX wieku, nic feministycznego ani aktywistycznego), wiem, że rzeczywiste przeobrażenie wyobraźni, kulturowych praktyk, zbiorowych i indywidualnych emocji to nie kwestia roku, dwóch, ale dekad, pokoleń, wieków.
Od pojawienia się radykalnej idei – że człowiek nie może być własnością człowieka, że kobieta jest równa mężczyźnie, że praca dzieci jest zła, że zwierzęta cierpią, że nasza konsumpcja doprowadziła do katastrofy klimatycznej – do faktycznej zmiany społeczeństwa tak, by działało w oparciu o tę wiedzę czy rozpoznanie moralne, droga jest naprawdę długa (na podobnej zasadzie nazwanie jakiegoś mechanizmu w ramach terapii nie prowadzi do magicznej zmiany działań i struktury odczuwania w jedno popołudnie).
I nikt, absolutnie nikt, łącznie z najbardziej postępowymi i najbieglejszymi w manifestowaniu cnoty, nie jest w stanie iść w pierwszych szeregach każdej kulturowej zmiany. Po prostu jako jednostki nie umiemy przeciwstawiać się każdej strukturalnej nierówności, skoro zostaliśmy wychowani w kulturze głoszącej, że niby wszyscy ludzie są równi, ale w praktyce opierającej się na hierarchizowaniu ich w oparciu o płeć, rasę, orientację seksualną, gatunek, pochodzenie, kapitał itd.
Zawsze będziemy mieć co najmniej jakąś ślepą plamkę... albo raczej zawsze tylko na kilka wybranych plamek będziemy w stanie kierować reflektor naszej realnej empatii i działania (bo nie mówię tu o łatwości społecznościowych oburzeń).
Relacja między etyką, sprawiedliwością i społeczną zmianą jest zatem bardzo wieloznaczna.
Z jednej strony emancypacja kolejnych grup opiera się na wyartykułowaniu postulatów etycznych, nakazujących objąć daną grupę prawami przysługującymi uprzywilejowanym (czy chodziło o dążenie do zniesienia niewolnictwa, czy współczesną walkę o małżeństwa jednopłciowe).
Z drugiej ta emancypacja zawsze musi godzić się z niemożnością uzyskania sprawiedliwości (w końcu odszkodowania za koniec niewolnictwa dostawali ci, którzy ludzi niewolili, nie ci, którzy zostali zniewoleni).
Nowy konsensus zawsze opierał się na jakimś zgniłym moralnym kompromisie, dbałości o materialne interesy uprzywilejowanych, a nie rozliczeniu sprawców i empatii wobec tych, którzy padli ofiarą dyskryminacji.
O tych ostatnich najwygodniej mówi się z perspektywy czasu, szczególnie chętnie biorąc na warsztat te, którym mimo wszystko się udało. Dlatego dziś dzieci w szkołach mogą celebrować emancypację kobiet w osobie zmarłej 90 lat temu Marii Skłodowskiej-Curie, ale nie będą się przecież uczyć o tej opresji, która tu i teraz dotyka ich matki: jak brak dostępności aborcji czy różnice w zarobkach kobiet i mężczyzn.
Do tych problemów z moralnym rozliczeniem przeszłości dochodzą jeszcze sentymenty, emocje, nostalgia, poczucie tożsamości i przynależności. To, że wiemy, jak potworne było amerykańskie niewolnictwo, nie zmienia faktu, że oglądając „Przeminęło z wiatrem” wielu z nas daje się uwieść raczej czarowi Scarlett O’Hary, a nie świętemu oburzeniu.
To, że odkrywamy, jak brutalne było życie na polskiej wsi, nie znaczy, że zmieniamy nasz stosunek do jej krajobrazu, tej obietnicy sielskości dla mieszczuchów. To, że dziś szokuje mnie przezroczystość przemocy seksualnej w filmach i serialach oglądanych w nastoletnich czasach (np. „Hair" Miloša Formana czy serialu „M*A*S*H”), nie zmienia faktu, że dalej je lubię.
Bo przecież gdyby przyjąć klucz moralistyczny i odrzucić wszystkie kulturowe treści, które opierały się na mizoginii, domyślnej białości, naturalizacji przemocy wobec dzieci, homofobii itd., moje pokolenie nie miałoby żadnych kulturowych wspomnień z dzieciństwa i czasu dojrzewania.
Nie da się zatem zapobiegać krzywdzie bez moralnej oceny wyrządzanego zła, ale stosowanie bezwzględnego moralistycznego klucza w stosunku do innych norm przyszłości jest dyskusyjne. Z kulturoznawczego punktu widzenia wymaganie od ludzi, by wyrastali ponad swoją epokę, jest po prostu absurdem. Jak zatem oceniać odpowiedzialność za zachowania, które niegdyś były normą, ale nie odpowiadają nowej wrażliwości (jak romansowanie ze swoimi studentkami, bicie dzieci czy rzucanie homofobicznych żartów)?
Jak niby „rozliczać” etyczne konsekwencje systemowej dyskryminacji, do której – w taki czy inny sposób, w różny sposób – dołożyła się większość z nas? I czy – jeśli wszyscy jesteśmy nosicielami i nosicielkami głęboko uwewnętrznionej ideologii (czy będzie to patriarchat, czy kolonializm) – zawstydzanie moralne jest najlepszą strategią dążenia do zmiany?
Można oczywiście powiedzieć – i wiele osób pewnie będzie skłonne przyznać takiemu rozumowaniu rację – że należący do grupy opresjonowanych nie mogą ponosić moralnej odpowiedzialności za przyswojenie ideologii, która ja krzywdzi. Rozumiem intencje, które za tym stanowiskiem stoją (sama zresztą staram się je w praktyce stosować wobec kobiet dojechanych przez patriarchat, które pełnią rolę jego strażniczek), co nie zmienia jednak jego problematyczności.
Wszak u źródeł przekonania, że ofiara z definicji jest „niewinna” i moralnie lepsza, a cierpienie czyni nas szlachetniejszymi, leży chrześcijański mit Boga-człowieka składającego samego siebie w ofierze za ludzkie grzechy.
Dziś wiara w moralną wartość bycia ofiarą łączy grupy tak skrajnie różne, jak konserwatywni patrioci przekonani, że Polska jest krajem doświadczonym bezprecedensowym cierpieniem, i ci progresywiści, którzy wierzą, że sama przynależność do grupy poddawanej opresji zabezpiecza przed powielaniem przemocowych mechanizmów.
Wyobrażenie o niewinnej ofierze ma swój udział w naturalizowaniu przemocy seksualnej (jeśli kobieta np. nosiła krótką spódniczkę i aktywnie szukała przyjemności, to nie jest „niewinna”, a więc nie jest ofiarą), jak i w retorycznej strategii tekstu Kąckiego, w którym opis cierpień, uzależnień i traum miał ukazać go jako „ofiarę własnych demonów”, a nie mężczyznę przekraczającego granice kobiet i traktującego je instrumentalnie.
Paradoks polega na tym, że mit niewinnej ofiary jest zupełnie sprzeczny z wiedzą, którą dostarczają nam socjologia, psychologia, kryminalistyka czy historia: a mianowicie, że przemoc rodzi przemoc.
Duża część osób, które dopuszczają się brutalnych przestępstw, sama wcześniej doświadczała przemocy albo zaniedbania. Społeczności, które były ofiarami bądź świadkami pogromów, masakr, działań ludobójczych, często dopuszczają się podobnych aktów, jeśli mają taką możliwość (co pokazuje książka „Skrwawione ziemie” Tymothy’ego Snydera, poświęcona masowym mordom i erupcjom przemocy w Europie Środkowej i Wschodniej, rozdartej przez totalitaryzmy Hitlera i Stalina).
Jeśli zdarzają jednostki, które ze skrajnej opresji wychodzą silniejsze i lepsze (to zjawisko w psychologii nazywane jest „potraumatycznym wzrostem”) i mimo doświadczenia przemocy są w stanie pracować na rzecz konstruktywnej społecznej zmiany, a nawet przebaczać oprawcom – to celebrujemy je jako bohaterów. Zazwyczaj bowiem cierpienie wcale nie uszlachetnia – częściej niszczy, okalecza, rodzi resentyment i nieufność.
Dlatego, nawet jeśli doceniam jego emocjonalno-performatywną moc, nie przepadam za hasłem „Wierzę kobietom”. Widzę w nim niebezpieczną sugestię, że kobiety są godne zaufania tylko dlatego, że w patriarchacie są ofiarami, a ofiary są niewinne. Albo, że kobiety są godne zaufania, bo są z natury moralnie lepsze (co jest tylko kolejną inkarnacją patriarchalnej gry w męską projekcję: „dziwka czy anioł?”).
Tymczasem przyjmuję tu, że kobiety – uwaga! Radykalna teza! – są ludźmi. Ludzie zaś są zdolni do całego spektrum ludzkich zachowań, przekonań i emocji. Są kształtowani przez społeczeństwa, w których żyją. Nawet więc, jeśli przyjąć hipotezę, że ze względu na inną gospodarkę hormonalną kobiety miałyby być mniej skłonne do przemocy, to nadal zostały wychowane w patriarchacie opartym na prawie silniejszego do dominowania słabszego.
Fakt, że łatwiej im dostrzec i krytykować krzywdzące je mechanizmy dominacji, nie znaczy jeszcze, że same są od nich wolne. I niestety nie wystarczy kult „Wilgotnej Pani” i parę antyprzemocowych sloganów, byśmy chwyciły się za ręce i raźno pobiegły w kierunku utopii (o czym mogliśmy się ostatnio przekonać w praktyce, obserwując smutną historię „feministycznej” rewolucji w Teatrze Dramatycznym pod dyrekcją Moniki Strzępki).
Jeśli zatem w kontekście #metoo zazwyczaj jestem skłonna dawać wiarę kobietom to nie dlatego, że są z natury szczere, niezdolne do manipulacji, resentymentu i kłamstwa, ale ponieważ to, co mówią, wydaje mi się bardziej wiarygodne i prawdopodobne, biorąc pod uwagę znane mi statystyki, mechanizmy psychologiczne i mechanizmy wypierania przemocy seksualnej z publicznej świadomości.
Prawne, emocjonalne, zawodowe, społeczne ryzyko, które podejmuje kobieta, publicznie wskazując mężczyznę jako sprawcę, jest wciąż tak duże, że pomysł, by fabrykować fałszywe oskarżenia „by zwrócić na siebie uwagę”, albo „zemścić się po latach” wydaje mi się równie racjonalny, co rzucanie się pod koła samochodu w celu wzięcia odwetu na kierowcy, którego nienawidzimy (bez żadnej gwarancji, że on – nawet jeśli był pijany i że przekroczył ograniczenia o 20 kilometrów na godzinę – pójdzie siedzieć).
Natomiast mężczyźni, którzy utrzymują, że doskonale rozumieją toksyczne mechanizmy wykorzystania i władzy, a jednocześnie we własnych wypowiedziach stosują średniowieczne czy dziewiętnastowieczne metody podważania wiarygodności kobiet (coś je opętało, są zaślepione, niestabilnie emocjonalnie, mają problemy psychiczne itd.), czy ukazują swoje potencjalnie krzywdzące zachowanie w kategoriach awanturniczo-romantycznych anegdot, walk z demonami, niewinnych żartów, szczególnego stresu, perfekcjonizmu itd., są dla mnie wiarygodni znacznie mniej.
Bo jeśli w sferze publicznej dają świadectwo tego, że nie szanują autonomii kobiet, nie uważają je za osoby racjonalne i nie rozumieją społecznej asymetrii relacji damsko-męskiej w sytuacji strukturalnej nierówności, to na jakiej podstawie mam niby wierzyć, że nagle dysponują tymi umiejętnościami w sytuacji intymnej, prywatnej czy koleżeńskiej?
Co więcej, jestem skłonna zakładać, że w wielu przypadkach ich poczucie męskiej niewinności – i skrzywdzenia – jest szczere. Tylko że szczerość tych uczuć, nie jest żadnym dowodem na to, że czyjeś granice nie zostały przekroczone. Można natomiast interpretować je jako przykład męskiego przywileju: ślepoty na opresję kobiet.
Najtrafniejszy opis przywileju, na jaki dotychczas trafiłam, dała Reni Eddo-Lodge w książce „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”. Pisarka definiuje przywilej nie jako zasób, ale jako brak. „Biały przywilej – pisze Eddo-Lodge – to nieobecność skutków rasizmu. Nieobecność dyskryminacji instytucjonalnej, nieobecność rasy postrzeganej przede wszystkim jako problem, nieobecność myśli: «trudniej mi odnieść sukces z powodu mojej rasy».
Nieobecność dziwnych spojrzeń kierowanych na ciebie przez tych, którym się wydaje, że znalazłeś się nie tam, gdzie trzeba, nieobecność oczekiwań kulturowych, nieobecność historii przemocy zadawanej twoim przodkom z powodu ich koloru skóry, nieobecność trwającej całe życie subtelnej marginalizacji i naznaczenia jako «inny»”.
Na takiej samej zasadzie przywilej bycia mężczyzną nie polega na tym, że wszyscy mężczyźni dorastali w bogatych rodzinach, jeżdżą Rolls-Royce’ami, śpią na pieniądzach, palą cygara i zawsze dostają czerwone paski, ordery uśmiechu i gang Świeżaków z Biedronki. Męski przywilej nie polega również braku cierpienia, trudnych przeżyć egzystencjalnych, tragedii rodzinnych. Polega on tylko – i aż – na tym, że do wszystkich wyzwań człowieczeństwa nie dochodzą jeszcze te determinowane przez płeć.
Przywilej mężczyzn polega więc na tym, że nie zostali wychowani na lęku przed gwałtem.
Że idąc na heteroseksualną randkę, nie muszą się zastanawiać, czy przekroczenie progu domu kobiety oznacza zgodę na to, że zostaną spenetrowani. Że zasadniczo nie doświadczają obmacywania w miejscu pracy. Że nie podważa się ich kompetencji powołując się na hormony, szczególną emocjonalność czy miesiączkę. Że nie potrzebują sześciu lat, by powrócić do pensji, którą mieli, zanim przyszło na świat ich dziecko. Że mogą to dziecko porzucić, jeśli im pasuje, nie narażając się na ostracyzm społeczny. Że nikt nie może ich zmusić do zmiany planów życiowych, ponoszenia emocjonalnych i zdrowotnych kosztów bycia w ciąży.
I tu uruchamia się jeszcze jedna fundamentalna kwestia: w społeczeństwach opartych na nierówności (płciowej, rasowej itd.) grupa dominująca nie ma potrzeby rozumienia i wczuwania się w grupę podporządkowaną (wszak może uzyskać posłuszeństwo siłą lub groźbą jej użycia). Grupa poddawana opresji natomiast uczy się dobrze rozumieć i wyczuwać swoich ciemiężców – wszak swoje cele może uzyskać tylko wtedy, gdy nauczy się nimi manipulować. Prowadzi to do zjawiska, które antropolog David Graeber nazywa „asymetrycznymi strukturami wyobraźniowej identyfikacji”.
W patriarchalnej praktyce znaczy to tyle, że kobiety potrafią „wczuć się” w mężczyzn, mężczyźni nie potrafią „wczuć się w kobiety”.
Dziewczynki od dziecka są socjalizowane do tego, żeby rozpoznawać emocje innych i na nie odpowiadać; chłopcy przyswajają to, że wyrażanie i rozumienie emocji jest „niemęskie” i że te kwestie będą obsługiwały za nich matki, siostry, koleżanki i partnerki. Kobiety od dziecka uczą się identyfikowania z męskim punktem widzenia, bo to na nim opiera się dotychczasowy kanon, program szkolny i zdecydowana większość popkultury – mężczyźni natomiast uczą się przekonania, że ich punkt widzenia reprezentuje całą ludzkość.
Dla dziewczynek identyfikacja z męskimi rolami może nieść obietnicę emancypacji; dla chłopców identyfikacja z kobiecością wciąż wiąże się z olbrzymim ryzykiem.
Owszem, w kwestii popkulturowej reprezentacji wiele się w ostatniej dekadzie zmieniło, ale uprzejmie przypominam, że zdanie „To kobiety sprawiają, że nasze codzienne życie toczy się harmonijnie i gładko, w sposób trochę jakby niezauważalny” zostało wygłoszone przez Marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego w 2020 roku. Pierwszy tom serii o Harrym Potterze, oznaczony tylko inicjałami autorki, by ukryć jej płeć i nie odstraszyć chłopców, został opublikowany w 1997 roku i do dziś wciąż łatwiej wysłać do przedszkola dziewczynkę przebraną za Hulka, niż chłopca w stroju Elsy.
To, że umiem zidentyfikować się z męskim lękiem przed #metoo, nie wynika zatem tylko z moich kompetencji zawodowych, ale też z genderowych wzorców socjalizacji kobiet. Fundamentalne pytanie brzmi natomiast: co trzeba zrobić, żeby mężczyźni umieli identyfikować się z lękiem, krzywdą, traumą kobiet.
Mam pewien pomysł! A co, gdyby kobiety zaczęły się dzielić doświadczeniem molestowania i przemocy seksualnej tak, by opowieści te dotarły również do mężczyzn? Jest absolutnie pewne, że gdyby tylko skonfrontowali się z tym, jak bardzo powszechny jest to problem, jak głęboko wpływa na życie osób im bliskich – ich matek, córek, żon, cioć, przyjaciółek, koleżanek, kochanek – łuski od razu opadłyby im z oczu! Zbiorowo rzuciliby się autorefleksji nad swoim przywilejem i pracy interpretacyjnej dążącej do lepszego rozumienia osób, które (wiadomo, że bezwiednie!) krzywdzą!
Trudno sobie przecież wyobrazić, żeby w takiej sytuacji martwili się o standardy demokratyczne w kontekście tego, że mogą zostać – oczywiście fałszywie! – oskarżeni w mediach społecznościowych. To przecież byłoby przegięcie w sytuacji, gdy ich współobywatelki, połowa demokratycznego społeczeństwa, mówią właśnie, że w praktyce nie szanuje się ich jakże podstawowego prawa do nietykalności cielesnej! Czyż nie?
Męski lęk przed #metoo jest zatem egoistyczny i motywowany własnymi interesami, a nie troską o demokrację i dobro wspólne. Ale czy strach przed potencjałem „przegięcia w drugą stronę” nie jest choć trochę uzasadniony?
Faktem jest, że żadna kulturowa zmiana nie prowadzi do wyłonienia utopii czy przeanielenia ludzkości, a tylko do przeobrażenia reguł kształtujących relacje społeczne, innej dystrybucji wiarygodności, siły i statusu, innej ekonomii emocjonalnej.
Można zatem wyobrazić sobie taki scenariusz, w którym role się odwracają: że nie wolność seksualna kobiet jest karana bezwzględnym ostracyzmem, ale męska seksualna przemoc. I że znajdą się takie targane demonami kobiety, które dla zabawy i własnego poczucia mocy, z powodu swoich kompleksów, złego dzieciństwa i traum, będą zwabiać niewinnych, naiwnych, łatwowiernych mężczyzn do swoich pokoi, albo manipulować swoimi stałymi partnerami czy ex-partnerami, wykorzystywać ich seksualnie, a potem oskarżać o molestowanie lub gwałt. I będzie uchodzić im to na sucho, bo w ramach nowego porządku to ich słowa będą uznawane za wiarygodne. A ofiary będą otaczane pogardą, uznane za „samemu sobie winne” i skazane na samotne przeżywanie wstydu i traumy wykorzystania.
Innymi słowy, że mężczyźni w tym wyimaginowanym spekulatywnym porządku będą traktowani tak, jak dzisiaj traktowane są zgwałcone i molestowane kobiety.
I właśnie dlatego wszyscy tak bardzo zainteresowani sprawiedliwością społeczną i tak przerażeni wizją fałszywych oskarżeń miotanych na lewo i prawo, powinni tu i teraz iść w awangardzie systemowych zmian. To osoby uprzywilejowane w trosce o siebie powinny dążyć do tworzenia bezpiecznej przestrzeni, w której każdy będzie mógł powiedzieć „stop”, zanim sytuacja eskaluje do poziomu, który będzie można określić mianem molestowania czy seksualnej przemocy.
Mężczyźni sami powinni domagać się treningów antydyskryminacyjnych i womensplainingu – niech kobiety objaśniają im świat, by nauczyli się w nim poruszać tak, by nie stwarzać dla nich zagrożenia. Powinni dążyć do zmian prawa i procedur – tak, żeby wszyscy mogli czuć się bezpiecznie zgłaszając przemoc drogą oficjalną. Powinni ostro i zdecydowanie reagować na seksistowskie i przemocowe zachowania innych mężczyzn i od małego wychowywać chłopców tak, by nie zostali gwałcicielami i molestatorami.
I kiedy to wszystko stanie się już normą ucieleśnioną i przezroczystą, jak prawo mężczyzn do kobiecych ciał od początku patriarchatu, to sięganie po call out będzie praktyką nieetyczna i krzywdzącą. Mam szczerą nadzieję, że w takich wypadkach moje praprapraprapraprapraprawnuczki będą zabierać zdecydowanie głos.
Ja na razie skupię się na tym, co tu i teraz.
Redukowanie #metoo do serii „spraw”, w których opinii publiczna deliberuje nad wiarygodnością, moralnością i winą konkretnych osób, świadczy o tym, jak bardzo nie chcemy się zmierzyć z tym, co ruch ten odsłonił na głębszym kulturowym poziomie: radykalną asymetrią wyobraźni mężczyzn i kobiet. I możemy sobie w nieskończoność deliberować na temat granic moralnej odpowiedzialności jednostek za zło normalizowane w ramach danej kultury, ale przecież istotą #metoo jest to, że właśnie zostało ono na naszych oczach, przez powszechny oddolny spontaniczny ruch zdenormalizowane. Nie można już mówić o przezroczystości, o niewiedzy, o braku narzędzi, o nieuświadomionym przywileju, który czyni ślepym na krzywdę, jaką zadaje się innym.
Rozumiem, że jak w przypadku każdego procesu zmiany, nie dojdzie do żadnego zbiorowego oświecenia.
Tekst Marcina Kąckiego i debata, którą uruchomił, pokazały, że jesteśmy już w innym miejscu niż w 2017 roku, a zarazem uświadomił, jak wiele mamy jeszcze do zrobienia. Pod tym „my” nie rozumiem jednak kobiet domagających się wolności od seksualnej przemocy, ale nas wszystkich jako społeczeństwo – a w szczególności mężczyzn.
I nie chodzi tu o to, by ci ostatni nie gwałcili, nie obmacywali i nie wychylali się poza aktualne zasady „politycznej poprawności”. Chodzi o realny – a więc z założenia ułomny i niepozbawiony porażek – wysiłek interpretacyjny włożony w identyfikowanie się z kobiecym i queerowym punktem widzenia, podważania patriarchalnych praktyk i narracji. O konfrontację z własnymi lękowymi fantazjami i projekcjami – czyli gotowość otwarcia się na realnych innych. O radość, o przyjemność, które wszyscy razem moglibyśmy czerpać z intymności, seksu, towarzyskości nienaznaczonej strachem – ani przed przemocą, ani przed oskarżeniem o nią.
Więc do roboty, chłopaki. Żadna feministka ani żaden anioł jej za was nie wykona.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze