0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Olga Stanisławskafot. Olga Stanisławs...

Dziś, 30 czerwca 2024 Francuzi i Francuzki głosują w nadzwyczajnych wyborach do Zgromadzenia Narodowego, rozpisanych przez prezydenta Emmanuela Macrona po fiasku jego ugrupowania w wyborach do Parlamentu Europejskiego 9 czerwca. To fiasko było jednocześnie sukcesem skrajnej prawicy, przede wszystkim Zjednoczenia Narodowego z jego nieformalną liderką Marine Le Pen. Ta antyimigrancka partia zdobyła 31 proc. głosów, dwa razy tyle, co centrowa koalicja Macrona.

Według ostatnich sondaży Zjednoczenie Narodowe może zdobyć nawet 36 proc. głosów, co oznaczałoby, że brakuje mu zaledwie kilku mandatów do większości bezwzględnej. Nowy Front Ludowy, koalicja lewicy, może uzyskać od 27 proc. do 29,5 proc. głosów, a obóz prezydencki może liczyć na 19,5 do 20 proc. poparcia.

Olga Stanisławska patrzy na wybory i na Francję z Saint-Denis, jednego z najbardziej zróżnicowanych etnicznie miast i departamentów we Francji. Oto jej opowieść o Francji, której nie uznaje Marine Le Pen.

Przeczytaj także:

„Oglądamy wstrząśnięci...”

Jesteśmy jednym z najbardziej zróżnicowanych ludnościowo punktów Europy. Niektórzy widzą w nim również jeden z jej punktów zapalnych. Saint-Denis, najbardziej emblematyczne z francuskich „trudnych przedmieść”, pulsuje energią, determinacją, gniewem, rozpaczą, nadzieją. To miasto globalne, ale także niesamowicie francuskie.

Spróbujmy zrozumieć – z mojej skromnej, osobistej perspektywy – jak Francja zarządza swoją różnorodnością. I dlaczego jej model warto przemyśleć dziś, gdy prawie wszędzie w Europie wzbiera skrajna prawica.

Wybory europejskie 9 czerwca zakończyły się we Francji brunatną katastrofą.

Wyborcy powiedzieli „dość!” aroganckiej polityce prezydenta Macrona. Jego decyzja, by w odpowiedzi rozwiązać francuski parlament i wybrać nowych deputowanych, wywołała szok. „Strażak piroman” i „kamikaze” należały do łagodniejszych określeń pod jego adresem. Oto bowiem czas, jaki pozostał, żeby stawić czoła marszowi Marine Le Pen do władzy, kurczył się dramatycznie z trzech lat do trzech tygodni.

Zwycięzca europejskich wyborów to Jordan Bardella, 28-letni szef partii Le Pen, Zjednoczenia Narodowego. Bardella dorastał tutaj, w centrum Saint-Denis, niedaleko od nas. Dlaczego więc zdobył tu trzy razy mniejsze poparcie niż średnio w reszcie kraju? Cóż, politycy, którzy lubią obwiniać o wszystko imigrację, jak on, przedstawiają Saint-Denis jako ziszczenie najgorszych koszmarów.

Nasza okolica za straszak służyła zresztą niedawno również politykom w Polsce. „Oglądamy wstrząśnięci sceny z brutalnych zamieszek we Francji...” – mówił niespełna rok temu Donald Tusk w przedwyborczym klipie. Klip miał odwieść polskich wyborców od głosowania na PiS. Przejmował jednak od niego jego tezy: migranci spoza Europy i ich potomkowie oznaczają konflikt.

Gdy tylko biorę taksówkę z Okęcia, kierowcy zerkają na mnie ze współczuciem. Paryż...? I jak pani tam sobie radzi...?

Całkiem nieźle, zwykle odpowiadam.

Powiedzmy sobie od razu, że niezależnie od obietnic wyborczych, od rozniecanych strachów czy natężanych narodowych emocji, każda opcja polityczna będzie zatrudniać pracowników z innych krajów. Tak we Francji, jak w Polsce. Giorgia Meloni, która na czele skrajnie nacjonalistycznych Fratelli d’Italia obiecywała ostre ustawy przeciw migrantom, zezwoliła ostatnio na wydanie wiz pobytowych dla 450 tys. cudzoziemców, potrzebnych na cito włoskiej gospodarce.

Wywoływać obawy i niechęć wobec osób, które pracują i mieszkają z nami i bez których nie możemy się obejść, to cyniczna socjotechnika. Wielu polityków robi to jednak z pełną świadomością. Jednym tchem, jak Marine Le Pen, mówią o „imigracji” i o „bezpieczeństwie”. Wzmacniają strach u wyborców, aby móc przedstawiać się jako jedyni, którzy ich obronią. Rezultat może być tylko jeden. Wzrost autorytaryzmu, czyli spadek demokracji, który dotknie wszystkich.

Oszołomieni nagłymi wyborami Francuzi czują, że stoją, być może, na historycznym rozdrożu.

Mieszkanie w Saint-Denis ma w tym momencie swe zalety – nie muszę podejrzewać nikogo, kogo tu znam, o głosowanie na skrajną prawicę. Owszem, ludzie boją się jej nadejścia. Ale wiara w dobrą wolę rządzących już teraz niestety jest niewielka.

Co tak naprawdę szwankuje na „trudnych przedmieściach”? Czy to francuski model integracji jest do zmiany? A może kuleje tylko jego realizacja?

No i jak rzeczywiście się tutaj mieszka...?

twarze ciemnoskórych dziewczynek wyświetlone na gotyckiej fasadzie kościoła
Przedświąteczny solidarny kiermasz rzemiosła. Na fasadzie bazyliki Saint-Denis portrety i wypowiedzi okolicznych mieszkańców (zdjęcia Aiman Saad Ellaoui, instalacja Olivier Crouzel), 16 grudnia 2017. Fot. Olga Stanisławska

Bez Saint-Denis Paryż by padł

Wielkimi krokami zbliża się do nas tymczasem Olimpiada. Lokalne władze twierdzą od lat, że będzie ona szansą dla zaniedbanych przedmieść Paryża, przełomem. Nie wahają się mówić o „metamorfozie”. Rozbudowuje się transport, miasteczko olimpijskie ma się zamienić w osiedle o przyzwoitym standardzie.

Wśród mieszkańców panuje jednak sceptycyzm. Wiele razy coś im obiecywano.

Zacznijmy od paradoksu – Francja to największy kraj Unii, ale obszar jego stolicy, ściśle opasanej przez obwodnicę boulevard péripherique, jest w istocie pięć razy mniejszy od obszaru Warszawy. Ze zmagań paryskiej olimpiady zatem mało co odbędzie się naprawdę w Paryżu. Wielkich obiektów sportowych trzeba bowiem szukać w kolejnych miastach „małej” i „dużej korony”. Tu też żyje przeważająca większość mieszkańców metropolii – ponad osiem milionów z jedenastu. Zamożni raczej na zachodzie i południu, ubożsi na wschodzie i północy.

Moje Saint-Denis jest 113-tysięcznym miastem-satelitą przytulonym do Paryża właśnie od północy, w departamencie Seine-Saint-Denis. Mieszkają tu ludzie, bez których Paryż by padł. Usługi, remonty, dostawy, ochrona, czystość, opieka nad dziećmi, to wszystko ich domeny. Ci zamożniejsi nie mogliby bez nich żyć, ale wolą na nich nie patrzeć.

To nic nowego – rozwarstwienia klasowe i niskopłatna siła robocza, bytująca w mizernych warunkach w okrytych złą sławą dzielnicach. W XIX wieku francuska prawica utyskiwała na ich zdemoralizowane obyczaje i nazywała les classes dangereuses, klasy niebezpieczne. Lewica miała inną nazwę – proletariat.

Co zmieniło się od tamtej pory? Po 150 latach postępów w zmaganiach o prawa pracy przepaści są wciąż widoczne. W wielkich miastach większość niskopłatnych zajęć przypada dziś osobom nieuważanym za białe. Dotyka je potrójne wykluczenie: ekonomiczne, etniczne i terytorialne. Gentryfikacja wypycha je bowiem coraz dalej, ku zaniedbanym peryferiom – nazywanym oficjalnie „dzielnicami priorytetowymi polityki miejskiej”. Trudno jednak o głębszą ironię.

Zerkniemy na statystyki? Departament Seine-Saint-Denis to najuboższy departament Francji, z tych, które leżą w Europie. Co trzecia osoba żyje tu pod progiem ubóstwa (czyli ponad dwa razy więcej, niż średnia krajowa), a statystyce tej umykają i tak osoby nieudokumentowane. Nikt nie wie, ile ich jest.

Jedna trzecia mieszkańców miasta Saint-Denis urodziła się poza Francją, a jedna czwarta to cudzoziemcy. Jest 135 narodowości.

Ogromna większość „Dionizyjczyków”, jak się nas nazywa, korzeniami sięga postkolonii.

Przez całą podstawówkę kategorie „biały” i „czarny” nic moim dzieciom nie mówiły. A. i M. opisywali swoich przyjaciół: „taka z warkoczykami”, „taki w okularach”. Odcień skóry nikogo nie wyróżniał – karnacje rozkładały się płynnie od ciemnych brązów po jasne beże. Nasz był beż. To za to kochaliśmy tę szkołę i kochamy to miasto.

A jednak, jak powiedział ostatnio mój mąż, samo istnienie w sercu Francji takiego miasta jest skandalem. Dowodzi bowiem dokonującej się wciąż segregacji.

Bo w podstawówce rocznik moich dzieci liczył 45 uczniów i uczennic, ale w potocznej szufladce „białe” zmieściłoby się pewnie tylko troje, i w tym dwójka moich.

We Francji działa „terytorialny, społeczny i etniczny apartheid” – powiedział w styczniu 2015 premier Manuel Valls. Wywołał szok, gorącą dyskusję – i to wszystko. Owszem, porównanie do dawnego RPA jest przesadne, ale problem pozostaje rzeczywisty.

Mój dojazd do centrum Paryża jest krótki, w dwadzieścia minut jestem na Champs-Elysées. A jednak zawsze się czuję, jakbym wysiadała z metra w innym kraju. I im dłużej tu mieszkam, tym bardziej się z Saint-Denis utożsamiam, i tym bardziej to rozdarcie boli.

Przyjechali ludzie

Mieszkamy, co prawda, w samym sercu francuskiego narodowego mitu. Moje dzieciaki swoje pierwsze kroki stawiały w cieniu cudownych przypór bazyliki Saint-Denis, uznawanej za pierwszą gotycką katedrę na świecie. Przez wieki bazylika symbolizowała scentralizowaną władzę – złożono w niej ciała 44 francuskich królów oraz odpowiednich królowych. Nie brak tu jednak także symboli rewolucyjnej Republiki, która zamieniła imponujące tutejsze opactwo w szkołę dla córek osób odznaczonych orderem Legii Honorowej.

W XIX wieku na północy Paryża powstała najrozleglejsza w Europie strefa przemysłowa, a dawne historyczne centrum miasta Saint-Denis obrosło połaciami robotniczych domków. Przybywali tu Włosi, ludzie z Owernii, Bretończycy. W latach 30. XX wieku pojawiły się rzesze uciekinierów z Hiszpanii i jeszcze parę lat temu na naszym skwerku starsze panie w czerni gawędziły po katalońsku. Saint-Denis należało do pasa „czerwonych przedmieść” stolicy i przez 80 lat radą miasta rządzili komuniści.

Kto z lotniska Charles de Gaulle-Roissy jechał do Paryża autostradą, ten przeciął Saint-Denis. Z pewnością widział dach bazyliki i główny francuski stadion, Stade de France, przy którym stanął właśnie nowiusieńki olimpijski basen. Musiał widzieć też ciągnące się wokół wielkie osiedla z betonu.

Już przed II wojną światową w kontynentalnej Francji pracowało 400 tys. robotników z Maghrebu. W latach boomu lat 60. i 70. XX wieku Francja wysyłała swoich pośredników po siłę roboczą do najbiedniejszych regionów Maroka czy Algierii. Wydawało się, że robotnicy najmniej wykształceni okażą się najłatwiejsi do zarządzania. Mieli być tymczasowi i długo mieszkali w tymczasowych budynkach. Kiedy okazało się, że zaczynają się we Francji zakorzeniać, że potrzebują swoich rodzin i ludzkich warunków do życia, pobudowano te bloki.

Gdy tylko o tym mówię, nie mogę powstrzymać się przed cytatem z Maxa Frischa:

„Szukano siły roboczej, a przyjechali ludzie”.

Wielkie fabryki przeniesiono od tamtej pory na inne kontynenty, a ich miejsce zajęły przestrzenie biurowe. Korporacje, które mają tu siedziby, nie zatrudniły jednak zbyt wielu mieszkańców Saint-Denis. Ich pracownicy i pracownice wieczorami wracają do zamożniejszych okolic. Ludzie z tutejszych osiedli często z kolei pracują właśnie tam.

W wytwornej paryskiej restauracji kelner do dziś ma wyglądać tak, jakby jego prapradziadek obsługiwał już przy tym samym stoliku Balzaka. Im głębiej ku zapleczu, tym ciemniejsze jednak stają się odcienie skóry. Nigdy się nie dowiesz, że twój wyśmienity coq au vin przyrządzał syn imigrantów z Senegalu czy Bangladeszu, wychowany w bloku.

W Saint-Denis kasę miejską zasilają podatki od wielkich biurowców. Cały departament jest jednak tragicznie zaniedbany przez państwo. Edukacja, zdrowie, sądownictwo – nic tu nie trzyma standardu. Wokół mojego domu 40 procent starych kamienic stwarza zagrożenie dla zdrowia. W prawie wszystkich z nich oczywiście ktoś mieszka.

Dlaczego my tu mieszkamy...? Bo to laboratorium przyszłości, zakorzenione w historii, ale czułe na globalne przemiany. Bo lubimy poczucie, że nie żyjemy w oderwaniu od reszty świata, od różnorodności ludzkich trajektorii. I sądzimy, że segregacja nie jest ani naturalna, ani też dla nikogo dobra.

Nie jesteśmy w tym sami. Historyczne centrum Saint-Denis przyciąga osoby o najróżniejszych profilach. Gdy mama jednego z przyjaciół mojego syna, Francuzka od pokoleń, wykładała studentom psychologię kognitywną, mama drugiego, Kongijka, rozpoczynała kurs na salową. Gdy jednej mamie, rumuńskiej Romce, na wywiadówkach pomagał podpisać się ośmioletni syn, inna mama, z korzeniami w Maroku, robiła filmy dokumentalne.

Co łączy naszych sąsiadów? Energia, zdolność adaptacji, otwarcie na innych. Dystans między ludźmi wydaje się tu jakoś krótszy, a życzliwość stoi wysoko na skali wartości.

Czarnoskóre kobiety w kolorowych etnicznych strojach
Stoisko Stowarzyszenia Przyjaźni Komoryjczyków podczas dorocznego święta Saint-Denis, boisko szkoły Jean Vilar, 17 września 2022. Fot. Olga Stanisławska

Plac tętni życiem

Gdy byłam dzieckiem, co rano chodziłam po mleko i chleb do tej samej sprzedawczyni w jednym z wielkich miast PRL. Nigdy się nie zdradziła, że mnie rozpoznaje – taka była norma społeczna. W Saint-Denis ludzie rozmawiają, a nasze dzieciaki wychowują się w kokonie życzliwości. Spożywczy Franprix? Ochroniarz z Mali lubił gawędzić z moją dwójką i kupował im czasem słodycze – przypominały mu jego własne maluchy, które dorastały w Sikasso. Włoski catering? Ricardo przyjechał spod Neapolu i zaczynał od robienia witraży; gdy moje dzieci zachodzą na lody, mówi im po imieniu. Martynikański fast food Lova Délices? Déborah macha nam zawsze z daleka. Wcześniej swój snack prowadził tu Mourad i pamiętam, jak kiedyś roześmiał się szczerze – moja parka niebieskookich blondasków przywiodła mu na myśl reklamę kremu Nivea.

„Pan, który głośno mówi”, jak go nazywamy, właściciel bistro Le Khèdive, szkolił w młodości drużynę siatkarek w Algierii. Teraz jest dumny z syna, Tarika, studenta fizykoterapii i slamera. W półfinale „The Voice” Tarik zaśpiewał wstrząsającą piosenkę francuskiego poety Borisa Viana, zakazaną we Francji w czasie algierskiej wojny. Vian wcielał się w niej w dezertera. I tłumaczył prezydentowi Francji, czemu nie pójdzie strzelać.

Na tamtą wojnę poszedł jednak milion francuskich poborowych. Mamy takiego nawet w rodzinie, chociaż, jak większość z nich, nigdy o tym nie mówi. Minęło bowiem sześćdziesiąt lat, a algierska trauma nadal jątrzy się pod powierzchnią tego kraju.

Co nie znaczy, że ludzie nie mogą dziś ze sobą żyć. Dziadek Tarika umarł w Algierii po torturach, ale dowiedziałam się o tym dopiero niedawno. Tarik chętniej opowiadał dziennikarzom o swoim radosnym dzieciństwie w Saint-Denis.

Latem jego ojciec wystawia stoliki swojego bistro na plac przed bazyliką. Plac tętni rodzinnym życiem. Merostwo urządza festyny trwające do późna w noc, udział biorą dziesiątki lokalnych stowarzyszeń. Jest coroczna „Cygańska Insurekcja”, w rocznicę romskiego powstania w Auschwitz. Jest upamiętnienie ofiar niewolnictwa w Antylach.

Miasto utrzymuje dobry teatr, ambitne kino, świetną księgarnię. W czerwcu bazylika ściąga wytworne tłumy na światowej rangi festiwal muzyczny, który obok klasyki programuje muzykę świata. Merostwo wymyśliło go pół wieku temu, żeby otworzyć bazylikę na mieszkańców, i dziś połowa publiczności to tutejsi. Z gości często bywa sir John Eliot Gardiner, ale była też Oumou Sangaré z Mali czy qawwali, religijna muzyka z Pakistanu. Są transmisje na wielki ekran, są leżaki. Dzieciaki uganiają się na hulajnogach, słońce zachodzi Mahlerem czy Bachem.

Coś zresztą ciągle się dzieje. Zeszłego roku w sobotnie noce schodzili się pod drzewami młodzi Afgańczycy z bębnami. Niosło się od nich tyle radości, że słysząc ich z okna myślałam, że to najpiękniejsze miejsce świata.

Dziwnie się tutaj żyje – jesteśmy prawie w centrum, a jednak na peryferii. Na peryferii, a jednak bez wątpienia w centrum.

Dwa razy w ciągu minionego roku widziałam prezydenta Macrona, raz nawet pomachał w stronę mojego okna. Innym razem mignął mi wśród garniturów ochroniarzy biały kapelusz królowej Camilli, uczepionej ramienia króla Karola. Król zaszedł do bazyliki i spotkał się z lokalnymi stowarzyszeniami propagującymi społeczną integrację przez sport.

Społeczne wymieszanie, w jakim żyje centrum Saint-Denis, zanika jednak w odleglejszych blokowiskach. Otwierają się kolejne kręgi wykluczenia i biedy. Ladj Ly, reżyser filmu „Nędznicy”, do dziś mieszka na osiedlu, gdzie się wychował. Jedynymi białymi, których tam widywał, jak mówi, byli policjanci.

Politycy nie zaglądają na jego osiedle. Lubią jednak co jakiś czas sfotografować się na naszym placu. Ich przekaz bywa ukłonem ku lewicy, którą interesuje los wykluczanych. Ale może też kierować się do wyborców skrajnej prawicy – oto ich bohater nie lęka się własnym ciałem stawiać oporu imigracji.

„Imigracja” to właśnie to słowo-wytrych, które ma ich wynieść do władzy.

Wolność, równość, braterstwo

Żydom jako narodowi odmówić wszelkich praw, Żydom jako osobom przyznać wszystkie prawa – ten słynny cytat z czasów Rewolucji dobrze wyraża sposób, w jaki Francja do dziś zarządza swoim społeczeństwem.

To właśnie specyfika tego kraju – jego „republikański uniwersalizm”. Rozumie się go jako całkowitą równość obywateli wobec państwa. Republika ma obowiązek tak samo chronić każdego, nie widzi zatem potrzeby wprowadzania dodatkowej ochrony szczególnych zbiorowości.

W wyniku tej zasady Francja oficjalnie nie uznaje w swoim prawodawstwie istnienia odrębnych mniejszości, narodowych, etnicznych, religijnych czy kulturowych. Ani tych starych – jak Bretończycy, Baskowie, ewangelicy czy żydzi – ani tych nowszych.

Imigracja bowiem trwa tu od stuleci, i ta zarobkowa, i ta ideowa. Nie tylko polska Wielka Emigracja znalazła tu gościnę. Francja głosiła się krajem Praw Człowieka, ziemią azylu. „Wolność, równość, braterstwo” – uczą się moje dzieci na lekcjach edukacji moralnej i obywatelskiej. Wolność? To między innymi osobista swoboda kultu, niezależnie od wyznania. Równość? To te same prawa dla każdego. Braterstwo? To solidarność, sens życia razem, w jednym społeczeństwie.

Ta dewiza wyryta jest na frontonach wszystkich merostw. Moi sąsiedzi w Saint-Denis biorą poważnie jej ideały. Nawet jeśli to właśnie w dawnych koloniach najlepiej było widać, jak boleśnie francuska praktyka potrafiła odstawać od założeń.

kolorowo ubrane osoby maszerujące z transparentami i tęczowymi emblematami
Pride Przedmieść (»Pride des Banlieues«), Saint-Denis, 3 czerwca 2023. Fot. Olga Stanisławska

Segregacja i asymilacja

Paradoksalnie bowiem rozwój demokracji w Europie był możliwy tylko dzięki wynalazkowi „innych ras”, jakoby zapóźnionych w rozwoju. Jak bowiem mówić o prawach człowieka w państwie, które czerpie zyski z niewolniczej pracy na plantacjach Martyniki, albo z robót przymusowych w podbitym Senegalu? Cóż, trzeba wyznaczyć barierę, kto ma prawa człowieka mieć, a kto nie mieć. Tak zrodził się XIX-wieczny „rasizm naukowy”.

„Rasę wynaleziono, by móc niektórych ludzi traktować w sposób nieludzki” – mówi socjolog Eric Fassin. By umieścić ich poza wspólnotą moralną. Dziś nadal można zaniżać ich płace, nie narażając się na protesty społeczne. Nie trzeba dodawać, że tracą na tym wszyscy pracownicy. „Dziel i rządź” albo „dziel i wyzyskuj”.

Republikański uniwersalizm pozwalał zarazem idealistom przedstawiać kolonie jako „misję cywilizacyjną”. Wszak w jakiejś mglistej przyszłości kolonialni poddani mieli zostać „ucywilizowani”, dostąpić obywatelstwa i być Francuzami jak inni.

Cóż to jednak znaczyło, być Francuzem? Postulat państwa nieczyniącego różnicy między obywatelami okazywał się świetną przykrywką dla rozwijającego się w XIX wieku francuskiego nacjonalizmu. Obywateli, którzy nadto się wyróżniali, wzywano bowiem do wejścia w szereg. W Bretanii do dziś żyją ludzie, którym w szkole zabraniano na przerwach mówić po bretońsku. „Nasi przodkowie, Galowie...” recytowały dzieci od Normandii po Martynikę.

Francuska kultura była pojmowana jako niezmienny monolit.

A przecież, jak inne kultury, stanowiła w istocie płodny wir różnych wpływów i idei, targany wewnętrznymi tarciami. Kultową dla pokoleń Francuzów postać Asterixa, dzielnego Gala z komiksów, stworzył René Goscinny, wychowany w Argentynie syn pary polskich Żydów.

Asterix jest dzieckiem wielu historii – jak prawie jedna czwarta Francuzów, która ma co najmniej jedną babcię czy dziadka spoza kraju. Jeśli uwzględnić wcześniejsze pokolenia, dziećmi imigracji są tu jakoś wszyscy.

Nic dziwnego więc, że kiedy w 2009 roku prawicowy prezydent Nicolas Sarkozy uderzył w narodowe tony i ogłosił konieczność wielkiej debaty nad „narodową tożsamością”, jego projekt musiał zakończyć się fiaskiem.

Wśród wyborców Sarkozy’ego byli konserwatywni piewcy „Francji, najstarszej córki Kościoła”. Byli jednak i ci, którzy dumę czerpali z obalenia monarchii, z haseł Rewolucji Francuskiej i z laickiego Państwa. O czym więc rozmawiali katolicy z antyklerykałami...? Głównie o islamie. Debaty o „narodowej tożsamości” stoczyły się tu – jak prawie zawsze i wszędzie – w rozważania, kto jest „obcy” i kogo by trzeba wykluczyć.

Tymczasem, warto wspomnieć, podczas I wojny światowej pod samym Verdun w szeregach francuskiej armii zginęło 70 tysięcy muzułmanów.

La diversité i la mixité

Gdy inne kraje Europy mówią o „wielokulturowości” swoich społeczeństw, Francja woli mówić o swojej „różnorodności”, „la diversité”. Gdzie leży różnica? Nacisku nie kładzie się tu na zbiorowości, ale na jednostki. Osoby o rozmaitych trajektoriach życiowych i zasobach, które kształtuje wiele czynników – społeczno-ekonomicznych, płciowych, kulturowych. W końcu nie spotykają się ze sobą kultury, lecz ludzie.

Brytyjczycy w swoim imperium stosowali najczęściej wzorzec „indirect rule”, szukając oparcia w lokalnych przywódcach i tradycyjnych społecznościach. Tak też zamierzali, przynajmniej z początku, zarządzać imigracją postkolonialną. Francuzi, przeciwnie, przy osiedlaniu osób z różnych krajów celowo od razu starali się mieszać je między sobą, by nie tworzyć narodowych enklaw.

Nigdy zatem nie było tu też mowy o polityce „multikulturalizmu”. Wartość, jaką promuje Republika, to „la mixité” – społeczne wymieszanie. Chodzi o to, by osoby o najróżniejszych trajektoriach pozostawały w kontakcie, debatowały, czuły się reprezentowane. Tworzyły społeczeństwo. By różnorodność nie oznaczała nieprzekraczalnych podziałów. By społeczne bańki nie były obcymi, zamkniętymi światami.

Przez dwa stulecia funkcję „mieszania” w społecznym tyglu spełniały wojsko i szkoła. Służba wojskowa nie jest już obowiązkowa, pozostaje zatem edukacja, ale także polityka mieszkaniowa.

W Saint-Denis raczej nie ma ulic czy bloków, gdzie skupiałyby się rodziny pochodzące z jednego regionu, czy ludzie o tym samym wyznaniu. Poza diasporą chińską, osoby z defaworyzowanych mniejszości nie chcą zwykle żyć zamknięte między sobą. Nie mają ochoty na etniczne getta.

Do zamknięcia we własnym gronie aspirują jednak ludzie zamożni. Jak zatem zapobiegać mechanizmowi terytorialnej segregacji.

Prawo nakazuje miastom o określonej liczbie mieszkańców posiadać minimum 20 proc. mieszkań komunalnych o regulowanym czynszu, przydzielanych mieszkańcom w potrzebie. Paryż dobija właśnie do 20 proc. i w kolejce czeka się tu latami. Saint-Denis ma takich mieszkań 40 proc. Merostwa co bogatszych przedmieść, jak na przykład Neuilly-sur-Seine, jednak w ogóle omijają ten wymóg. Wolą zapłacić karę, niż stracić opinię enklawy elitarnej – i tym samym białej.

O tym, jak wykluczające potrafią być paryskie elity, również te kulturalne, mówią książki noblistki Annie Ernaux, Didiera Eribona czy Eddy’ego Louisa – pisarzy ze społecznych nizin francuskiej prowincji. Pogardliwe słowo „parweniusz” pochodzi z francuszczyzny. To ten, który dostał się do „wyższej sfery”, lecz ją razi, bo nie nabywał od dziecka jej kodów.

Winda awansu działa zresztą gorzej niż jeszcze 30 lat temu. Prezydent Macron pozostawał głuchy na rekordowe protesty społeczne – bunt Żółtych Kamizelek (2018-19) i manifestacje przeciw reformie emerytur (2023). Nie wahał się odbierać kolejno dawne zdobycze socjalne.

Społeczeństwo od lat zatem na nowo się rozwarstwia, a w klasach średnich rośnie strach przed zdeklasowaniem. Łatwo przełożyć go na strach przed awansem innych.

Jakich innych...? Wielu polityków ma prostą odpowiedź. Bo to właśnie strasząc tymi „innymi” najłatwiej odwrócić uwagę od realnych problemów, jakie rodzi polityka nakierowana na interesy finansowych elit.

Szklane sufity

Poza Wielką Brytanią, pojęcie „rasy” wypadło ze słownika europejskiej polityki, nawet wśród skrajnej prawicy. Czy zatem żyjemy w społeczeństwie postrasowym? Nie. Zmieniły się jedynie kategorie, na które powołuje się dominacja i wykluczenie.

Nową nazwą „rasy” stała się właśnie „imigracja”.

Jak zwał, tak zwał – ofiary tej selekcji są ciągle te same. „Imigracja” to pojęcie łączące rasę i klasę. Przenosi się ono na kolejne pokolenia, urodzone już we Francji. Obowiązuje tu prawo ziemi – ten, kto się tu urodził i tu mieszka, ma prawo do obywatelstwa. Ale cóż, twoi rodzice albo dziadkowie przybyli z jakichś dawnych kolonii? Nie zamieszkali w eleganckiej dzielnicy? Jest dla ciebie szczególna etykietka: „issu de l’imigration”, „wywodzący się z imigracji”.

Kiedy mój mąż mówi tak o sobie, wywołuje zażenowane uśmiechy. Historii imigracji jego ojca nie da się odczytać z odcienia jego skóry. „Białość”, przypieczętowana przynależnością do klasy średniej, to wystarczy. Mój mąż to Francuz, i koniec. Pal sześć nawet jego dziwne nazwisko.

Inna sprawa z postkolonialnymi imigrantami i ich potomkami.

Republika nie stawia już im oficjalnie za cel „asymilacji” jak dawniej. Francuskie życie codzienne dowodzi, że można znakomicie wpisać się w miejscowy świat, nie pozbywając się śladów wszystkiego, co przyniosło się z sobą. Każde społeczeństwo to w końcu melanż najróżniejszych jednostek.

W praktyce jednak ktoś stale tej asymilacji od nich żąda. A asymilacja to cel nie do osiągnięcia, zawsze bowiem da się coś wytknąć. Nie zjadła ostryg? Na wakacje pojechała do Algierii...? Może nie nosi chustki, ale upewnijmy się, co sądzi o terrorystycznych zamachach. Może urodził się pod Paryżem, ale spytajmy, skąd pochodzi „tak naprawdę”. Każde z tych pytań składa się na mentalny ciężar, który dźwigają osoby „rasizowane” – czyli przypisywane na oko do jakiejś odmiennej „rasy”.

W rzeczywistości w tym kontrolującym spojrzeniu chodzi bowiem o to, by nie naruszyć hierarchii. Mogą tu żyć – byle tylko trwali na podrzędnej pozycji, nieustannie na cenzurowanym. By wyrzekli się ambicji wniesienia jakiegoś własnego wkładu. Pozostali w tym wiecznym „jeszcze nie”, w którym przypadają im służebne role.

Owszem, społeczeństwo się zmienia. Osoby „pochodzące z różnorodności” – w domyśle etnicznej lub seksualnej – widać na eksponowanych pozycjach w coraz liczniejszych domenach. To już nie tylko słuchani w całym kraju raperzy czy ukochane gwiazdy sportu i rozrywki, jak piłkarz Kylian Mbappé czy aktor Omar Sy („Nietykalni”), obaj wychowani na podparyskich przedmieściach. Nawet w rządzie jest zawsze kilka osób „z różnorodności”.

Spektakularne kariery „od pucybuta do milionera” wzmacniają ułudę merytokracji. Mit, według którego ten, komu się nie wiedzie, może winić jedynie siebie – przecież temu czy tamtemu się udało. Astrofizyczka Fatoumata Kébé, córka migrantów z Mali wychowana w bloku w Seine-Saint-Denis, współpracuje dziś z NASA. Mówi jednak, że gdy skupiamy się na „ocalałych”, jak ona, tracimy z oczu tych wszystkich, którzy niezasłużenie ponieśli porażkę.

„Równość szans”, do której ma dążyć Republika, pozostaje tymczasem bardzo odległa. Przed niektórymi piętrzą się szczególne bariery.

Retoryka „nieprzystających kultur”

Kilka tygodni temu moja ulica znów pojawiła się w prasie. Zajawka bardzo prawicowego pisma „Le Figaro Magazine” straszyła wzrostem politycznego islamu, a za ilustrację służyło Saint-Denis.

Witryna z hidżabami, ujęta na tle gotyckiej fasady Bazyliki, miała zaszokować czytelników. Na zdjęciu nie widać, że sąsiedni sklep ozdabia nader sugestywna reklama produktów powiększających pośladki („Maxi Boom!”). Saint-Denis ma zapewne muzułmańską większość – co bynajmniej nie przeszkadza mu być ostoją różnorodności. A ostrołuki bazyliki, dodajmy, do gotyku przywędrowały z architektury arabskiej.

Miejsce retoryki „odmiennych ras” zajęła dziś jednak retoryka „nieprzystających kultur”, dziedziczonych nieuniknienie z pokolenia na pokolenie i wykluczających integrację. A nawet jakoby próbujących przejąć kontrolę nad społeczeństwem.

Wszystkim kolejnym falom imigrantów zarzucano, że nie potrafią się adaptować.

Włosi? Druga połowa XIX wieku to seria antywłoskich pogromów – zwłaszcza po tym, jak w 1894 roku włoski anarchista zasztyletował prezydenta Sadiego Carnota. Polacy? W latach 20. XX wieku pisano, że fanatycznie religijni polscy górnicy nigdy nie przystosują się do laickiej Francji. Podczas Wielkiego Kryzysu wydalono ich około 100 tysięcy.

Pierwsze pokolenie imigrantów z Afryki Północnej nie czuło się we Francji u siebie, przełykało zatem upokorzenia. W wielu domach do dzieci nie mówiono nawet po arabsku czy berbersku; miały skupić się na francuskim.

Dzieci, urodzone już tu, zapragnęły jednak zająć pełnoprawne miejsce. „To nieprawda, że oni nie chcą się integrować” – mówiła mi przed laty Dounia Bouzar, socjolożka, gdy pracowałam nad dokumentem o francuskich muzułmanach. „Przecież jeśli protestują w obronie swoich praw, to właśnie dlatego, że czują się Francuzami!”

Dziś dorasta trzecie pokolenie, dzieci rozczarowania. Ile tych pokoleń potrzeba, żeby przestano mówić o „wywodzących się z imigracji”?

Na tle Europy francuski stosunek do islamu jest szczególny. Nie da się go odłączyć od historii wojny w Algierii. Niechęć wzrosła, rzecz jasna, wraz ze wzrostem obaw przed islamistycznym terroryzmem. A przecież ogromna liczba muzułmanów uciekła do Francji właśnie przed fundamentalistami. Szukali wolności i europejskiego stylu życia, i nie widzieli w nim sprzeczności z własnymi wartościami. Przykład? Wiele knajpek, które zakładali przed laty Owernijczycy, już od dekad prowadzą algierscy Kabyle, tak w Paryżu, jak w Saint-Denis.

Po szoku zamachów 2015 roku na moim merostwie pojawił się napis: „Zjednoczeni przeciw barbarzyństwu”. We Francji terroryzm w szczególny sposób dotyka osób o muzułmańskich korzeniach, to na nich bowiem skupia się społeczna nieufność i uprzedzenia. To zresztą właśnie było celem zamachowców: wbijać klin między francuskich muzułmanów, a ich współobywateli. W prawicowej polityce i mediach coraz częściej islam zdaje się synonimem fundamentalizmu. Przedstawiany jest jako groźba, choć dla kilku milionów Francuzek i Francuzów muzułmańska tradycja jest inspiracją do etycznego życia.

Owszem, byli młodzi ludzie, którzy wyjechali walczyć po stronie ISIS; około 1500 osób. Na każdą z nich przypadało jednak około 30 francuskich muzułmanów w szeregach francuskiej armii, która oddziały ISIS bombardowała.

Armia od dawna rekrutuje na przedmieściach. We Francji jest około 10 procent muzułmanów, w wojsku stanowią jednak 15-20 procent. Jak niegdyś tata D. i N., dziś właściciel agencji turystycznej dla osób z niepełnosprawnościami, który opowiadał mi o swojej służbie w Bośni.

Armia francuska zatrudnia też 36 imamów. Ojczyzna wie, że musi zapewnić żołnierzom możliwość duchowego wsparcia, jeśli chce, żeby byli gotowi oddać za nią życie.

Lubię przechodzić przed pobliskim meczetem po piątkowej modlitwie, ubrani świątecznie ludzie emanują godnością. Ci, których codzienność jest pasmem zmagań, tutaj na moment mogą je od siebie odsunąć.

Przeważająca większość jednak do meczetu nie chodzi.

Wizja pisarza Michela Houellebecque’a, wizja Francji rządzonej przez muzułmańską partię, to tylko ekscentryczna dystopia.

Nie ma żadnego politycznego ruchu muzułmańskiego, który chciałby zmieniać tu zasady gry. Osoby z muzułmańskich rodzin odwołują się zresztą do odmiennych tradycji. Rodzice przyjaciół moich dzieci pochodzą z krajów tak różnych, jak Algieria i Turcja, Syria, Senegal czy Bangladesz.

Na granicy Wielkiej Brytanii nasze paszporty sprawdzała ostatnio uprzejma pani w hidżabie. We Francji to niemożliwe – zasada laickości państwa zabrania jego przedstawicielom noszenia widocznych oznak swojej religii. Fatoumata Kébé, która nosi chustkę, mogłaby wykładać astrofizykę w Yale, lecz nie na Sorbonie.

Sposób ubierania się muzułmanek wyzwala tu gorące pasje. Kilka nadmorskich miast próbowało nawet zabronić na plaży kostiumów zakrywających całe ciało. Radiolożka, która w Saint-Denis bada mnie chustce, w Paryżu nie dostałaby pewnie pracy. Przychodnia bałaby się odpływu klientów.

Już od lat coraz więcej wykształconych Francuzów – muzułmanów z żalem migruje do Anglii czy USA. Wykluczenie rozkłada się tam inaczej. We Francji odnoszą wrażenie, że zasada laickości państwa od lat jest skierowana szczególnie przeciw nim.

CV na dole sterty

Dyskryminacja nie wiąże się jednak tylko z islamem. A rasizm obywa się już nawet bez rasistów. Nie musi być świadomy, ani wynikać z niczyjej konkretnie złej woli. Jest wpisany w społeczne praktyki jak seksizm czy homofobia. I stale w ten sam sposób rozdaje karty, dokonując tej samej segregacji – wbrew pięknej zasadzie „la mixité”.

W brytyjskim spisie powszechnym wpisujesz, czy identyfikujesz się jako „white British” czy „black British”. A może „black Carribean”? Francuzom wydaje się to kuriozalne, by nie rzec obraźliwe. Dzieci z mieszanych rodzin, jakich tyle mieszka obok mnie, mogą przecież cieszyć się płynnymi, złożonymi tożsamościami. To nie da się wtłoczyć w rubryki! Również i pytania o religię są zabronione w spisach powszechnych.

Brytyjczykom z kolei wydaje się kuriozalne, że francuskie państwo chce walczyć z dyskryminacją, nie mając dokładnych danych. Ilu jest w Saint-Denis wierzących muzułmanów? Uczniowie z jakich mniejszości mają najlepsze oceny? Jak statystyka zawodów rozkłada się etnicznie...?

Republika nie uznaje tak zwanych „mniejszości widzialnych”, pozostaje ślepa na kolor skóry czy wyznanie. Cóż, kiedy nie są na nie ślepe firmy rekrutujące pracowników, czy policjanci wybierający na ulicy młodych mężczyzn do kontroli papierów.

Dyskryminacja osób „rasizowanych” jest karalna, rzecz jasna, i państwo próbuje z nią walczyć. Cóż jednak ma rzec księgowy, którego cv, mimo kwalifikacji, stale ląduje na dole sterty? Uczennica, którą mimo dobrych ocen nauczyciele kierują do jakiegoś prostego zawodu, bo nie wierzą, że mogłaby zrealizować marzenia? Albo osoba, do której dociera wyjaśnienie, czemu nie dostała pracy: „mieliśmy już raz czarną asystentkę, ale się nie sprawdziła”...?

Wystarczy zwykły odruch reprodukcji wzorców. Jak przy seksizmie: dyrektorzy przecież zawsze byli mężczyznami.

Lekarze jakoś zawsze byli biali. Trudno wybrać z dziesiątki dobrych kandydatów? Zatrudnię tego, kto wyda mi się najbardziej do mnie podobny. Mieszkanie wynajmę tej parze, która, jak mi się zdaje, ma największe szanse na stabilizację zawodową.

Masz takie imię, nazwisko czy wygląd, przez które stale natykasz się na szklany sufit? W tyglu Saint-Denis nie będziesz osamotniony. Aptekarka nie wychyli się zza kontuaru, żeby ci patrzeć na ręce, bo jesteś czarnym chłopakiem.

Ale przemyśl to dobrze, zanim tu osiądziesz – twój tutejszy adres może być ci ostatnim gwoździem do trumny. Kod pocztowy na 93 potrafi odstraszyć niejednego paryskiego pracodawcę.

Konkurencyjny gang

Cóż, nasz departament owiany jest złą sławą. Najwięcej przestępstw na głowę mieszkańca, powtarzają media. Prawica lubi tłumaczyć to rzekomymi kryminalnymi skłonnościami imigrantów. Lewica widzi przyczyny społeczne – biedę i problemy ze znalezieniem pracy. Wśród odbywających kary więzienia jest nadmiar młodych „z trudnych przedmieść”? Cóż, podobnie jak wśród kandydatów do wojska, lub wśród kierowców Ubera.

Większa liczba przestępstw może łączyć się również z faktem, że w Seine-Saint-Denis państwo zatrudnia statystycznie znacznie mniej policjantów, niż na przykład w Paryżu.

Ich metody to kolejny problem. W całym kraju policja krytykowana jest za coraz częstsze nadużywanie siły, w porównaniu np. do policji brytyjskiej czy niemieckiej. Mówi się, że policjanci bronią państwa, a nie obywateli. Gdy w marcu 2023 ekolodzy protestowali przeciw budowie megazbiorników wodnych dla rolnictwa, było kilkudziesięciu rannych, w tym dwie osoby ciężko.

Funkcjonariusze rekrutują się głównie z małych ośrodków prowincji, gdzie nie ma wiele „różnorodności”. Wielkich osiedli nie znają i czują się tu czasem jak w koloniach. Trudno im nawiązywać więzi, nie budzą zaufania. Boją się, i sami sieją strach.

Owszem, są dzielnice, które zaopatrują w narkotyki pół Paryża. W blokach może to oznaczać najprostszy sposób na wyjście z biedy – albo więzienie, rozbitą rodzinę, śmierć w jakichś porachunkach.

Zdarza się, że nie bez przyczyny policjanci są tu postrzegani jak konkurencyjny gang. Specjalny oddział brygady interwencyjnej CSI 93 uciekał się do przestępczych metod nie tylko wobec dilerów, ale i osób, które nie miały z nimi nic wspólnego. Wszczęto 17 dochodzeń przeciw policjantom o wyłudzenia, kradzieże, szantaże i pobicia.

Co więcej – skrajną prawicę popiera 63 procent funkcjonariuszy. Policja jest regularnie oskarżana nie tylko o nękanie rasizowanych młodych mężczyzn, ale nawet i o zabójstwa na tle rasistowskim. Jedna z obietnic wyborczych Marine Le Pen to domniemanie obrony koniecznej dla policjantów.

Cóż, nawet teraz policjant, który w czerwcu zeszłego roku podczas rutynowej kontroli samochodu zastrzelił 17-letniego Nahela Merzouka, czeka na swoją rozprawę na wolności.

Na dzielni spokój

spalona fasada XVII-wiecznego budynku ratusza
Fasada ratusza sąsiedniego miasta, L’Île-Saint-Denis, po nocnych zamieszkach 29 czerwca 2023, wywołanych po zabójstwie 17-letniego Nahela Merzouka. Fot. Olga Stanisławska

Fala nocnych zamieszek przeszła wówczas również przez moją dzielnicę. Na sąsiednich ulicach spłonęło kilka śmietników. Młodzi ludzie wyrwali drzwi mojego Carrefoura. Straty nie były wysokie. Aresztowano osoby na wpół przypadkowe; tych, którzy filmowali i nie biegli dość szybko; którzy dali się ponieść; których oszołomiło nagłe poczucie, że oto jest karnawał, odwrócenie kodów. Padały wyroki surowe i bez zawieszenia. Dopomógł nowy paragraf, wprowadzony do walki z terroryzmem – nie trzeba nawet popełnić przestępstwa, wystarczy „uczestnictwo w bandzie zorganizowanej w celu przestępczym”. Nie wiem, jak będzie wyglądać życie tych młodych osób. Pierwszą pracę bardzo trudno tu znaleźć.

Plądrowanie sklepów to nowe zjawisko. „Podczas poprzednich, dużo większych, trzytygodniowych zamieszek w 2005 roku nie zabrano nigdzie nawet skarpetek – mówi mój sąsiad Alain Bertho, antropolog badający rewolty na całym świecie. – Jak to tłumaczyć...? Może ludziom coraz trudniej wiązać koniec z końcem, a rosnące rozwarstwienie odbierane jest jako kolejna niesprawiedliwość?”

„Drodzy, na dzielni spokój – postowałam wtedy na FB. – Nie martwcie się, Francja nie płonie”.

W polskich mediach dużo mówiono o problemach etnicznych i zagrożeniach wynikających z wielokulturowości. Jakby bez imigrantów nie było konfliktów społecznych.

Nie trzeba cofać się do barykad Maja 68. Żółte Kamizelki? Po podwyżkach cen paliw protestowały małe ośrodki. Bez udziału imigranckich przedmieść, „Kamizelki” rozbijały witryny sklepowe własnymi, ruralnymi, tradycyjnymi siłami, i to nawet na Polach Elizejskich. Nie chodziło im o tożsamości i o migracje. Chodziło o zmianę neoliberalnej polityki, tej, w której zyski idą do wielkich firm, ale koszta przerzucane są na biednych.

Prezydent Macron odpowiedział represją. Wśród Żółtych Kamizelek była cała lista ofiar, osoby, którym policja odstrzeliła rękę czy oko. Aparat państwa pochylił się jednak nad ich postulatami. Zamieszki wśród klas średnich i niższych z prowincji, prawie wyłącznie białych, przedstawiane są bowiem jako odbicie realnych problemów. Zamieszki przedmieść opisuje się za to częściej jako wystąpienia czysto antypaństwowe. Jakby nie wyrażała się w nich ta sama trudność dociągnięcia do pierwszego i podobne poczucie niesprawiedliwości.

Ani Paryż, ani Saint-Denis nie są jednak niebezpiecznymi no go zones, jakimi lubi przedstawiać je Fox News i polscy politycy. Owszem, w państwach, które przyjmowały i przyjmują cudzoziemców, są tarcia. Ale w społeczeństwach, które próbują robić wszystko, żeby ich nie przyjmować – podobnie.

Po zamieszkach przetacza się we Francji fala debat nad „stanem dzielnic”, potem cichnie.

Lokalni aktywiści w Saint-Denis, jak gdzie indziej, tymczasem od lat alarmują, że spada dofinansowanie stowarzyszeń społecznych, edukacyjnych czy sportowych. Tych, które tworzą społeczny klej, walczą z marazmem i brakiem nadziei.

Druga część opowieści Olgi Stanisławskiej o laboratorium przyszłości w Saint Denis – za tydzień

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Olga Stanisławska
Olga Stanisławska

Pisarka, reportażystka, eseistka, kuratorka. Interesują ją dynamiki wielokulturowych społeczeństw w Europie, Afryce czy na Bliskim Wschodzie, a także mechanizmy kolonialne i dekolonialne dawniej i dziś. Za książkę Rondo de Gaulle’a (2001) otrzymała nagrodę Fundacji Kościelskich. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej", „Tygodniku Powszechnym", „Widoku". Mieszka w Saint-Denis.

Komentarze