0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

W odpowiedzi na putinowską agresję na Ukrainę, kraje szeroko rozumianego Zachodu nałożyły na Rosję największy w tym stuleciu pakiet sankcji. Od razu wywołało to dyskusje o ich skuteczności, przy czym prokremlowscy komentatorzy często twierdzą, że Rosja wręcz na nich zarabia, dzięki wysokim cenom ropy i gazu. Wystarczy przecież spojrzeć na twarde dane: rubel jest silny jak nigdy!

W tym artykule chciałbym wyjaśnić, dlaczego to stanowisko jest fałszywe. Przykład Rosji jest też świetnym pretekstem do pokazania, jak ważne są sprawne instytucje i gospodarka oparta na bogatej strukturze produkcji.

Przeczytaj także:

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Będziemy rozbrajać mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I pisać o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.

Choroba holenderska

Zacznijmy od samego argumentu, w oderwaniu od kontekstu aktualnej wojny i Rosji: silna waluta to świadectwo mocnej gospodarki. Wydaje mi się, że to nieporozumienie bierze się stąd, że w mowie potocznej przymiotnik „silny” ma pozytywne konotacje. Tymczasem wysoki kurs danej waluty nie jest ani dobry, ani zły, jego ocena zależy od kontekstu.

Dlatego warto naświetlić dwa pojęcia: holenderska choroba i klątwa surowcowa.

Zacznijmy od tego pierwszego. Wyobraźmy sobie kraj ze średniej półki rozwoju, ale o sporym potencjale, na przykład z dobrze wykształconą populacją i dobrą bazą podstawowego przemysłu. W pewnym momencie mieszkańcy tego kraju odkrywają olbrzymie i łatwo dostępne złoża ropy lub gazu.

Wydaje się to niczym wygrana na loterii, wydobycie paliw kopalnianych bowiem jest stosunkowo łatwe i niezwykle zyskowne. Np. saudyjski gigant naftowy ARAMCO w 2021 roku zanotował przychód i zysk odpowiednio na poziomie około 360 i 110 miliardów USD, czyli wynik nieco lepszy od Apple Inc.

Przy czym ARAMCO zatrudnia ledwo dwie piąte pracowników, tego co producent iPhonów (odpowiednio 67 i 154 tysiące osób). Te same wskaźniki dla Volkswagena to blisko 300 miliardów przychodu, 17 miliardów zysku, w firmie, która łącznie zatrudnia około 670 tysięcy pracowników – dziesięć razy więcej pracowników wytwarza sześciokrotnie mniejszy zysk, niż w wypadku ARAMCO.

Wróćmy do naszego przykładowego kraju. Zdecydowana większość zysku z nowo odkrytej ropy zrealizuje się w petrodolarach, więc w naszym kraju nagle pojawia się znaczna ilość zagranicznej gotówki, którą firmy naftowe chcą wymienić na lokalną walutę. Ta przez to drożeje lub, innymi słowy, staje się silna.

Jakie ma to konsekwencje dla pozostałej części gospodarki?

Intuicyjnie, napływ zagranicznych pieniędzy oznacza, że kraj może więcej kupić i chce mniej sprzedawać, bo zagraniczne towary są relatywnie tańsze. To fantastyczna wiadomość dla importerów, ale z drugiej strony, eksporterzy i przedsiębiorstwa nastawione na wewnętrzny rynek stają się mniej konkurencyjne wobec zagranicznych firm i zaczynają się dusić.

Wygrana na surowcowej loterii rodzi więc dwa problemy dla naszego przykładowego kraju, jeżeli zechce z gazu i ropy uczynić podstawę swojej gospodarki.

Po pierwsze, ceny paliw kopalnianych są historycznie mało stabilne, na przykład w poprzedniej dekadzie cena ropy Brent w pewnym momencie spadła sześciokrotnie, ze 120 do 20 dolarów za baryłkę.

Dla uzależnionej od eksportu ropy gospodarki to prawdziwy kataklizm, o czym boleśnie przekonała się Wenezuela, kraj, który z regionalnego lidera ambitnych programów społecznych zamienił się w państwo na poły upadłe.

Drugi problem dotyczy czegoś, co ekonomiści nazywają „spillover effects” (dosłownie efekt przelewania się, czego nie należy mylić z ekonomią skapywania, „trickle down economics”): bardzo często inwestycje w jedne działy gospodarki, infrastrukturę czy w grupy pracowników „przelewają się”, to znaczy mają pozytywny pośredni efekt na inne przemysły.

Na przykład składanie nowoczesnych samochodów wymaga tanich, wysokiej jakości narzędzi precyzyjnych, które przydają się też do produkcji innych maszyn. Właśnie dlatego liderzy rynku motoryzacyjnego, Niemcy, Korea czy Japonia, są zarazem liderami w takich sektorach jak AGD i elektronika.

Im bogatsza struktura gospodarki danego kraju, tym więcej synergii między jej sektorami, udanych transferów technologii i ogólnie inwestycji w kapitał ludzki, a przez to i stabilniejszy i szybszy wzrost gospodarczy.

Monokultura ogranicza

Po drugiej stronie spektrum są kraje, które decydują się żyć z eksportu paliw kopalnianych. Jak wspominałem, ten sektor zatrudnia relatywnie mało pracowników i kapitału, a zarazem eksportuje kosztem konkurencyjności innych działów gospodarki, a więc i owych spillover-ów.

W efekcie dostajemy monokulturę, która technologicznie zaczyna zależeć od krajów z bogatszą strukturą gospodarki. Myślę, że Czytelnicy z pamięci wymienią tuzin innowacyjnych koreańskich i japońskich firm, ale ile znacie takich z Arabii Saudyjskiej, geograficznie nam przecież znacznie bliższej?

Powyższy paradoks ekonomiści nazywają chorobą holenderską, ponieważ pierwszy raz zaobserwowano go w Niderlandach. W 1959 roku odkryto tam bogate złoża gazu, ale zamiast rozkwitu gospodarczego, holenderski sektor produkcyjny przeżył dwie dekady stagnacji.

Poza wspomnianą Wenezuelą i Arabią Saudyjską, na chorobę holenderską zapadły też Azerbejdżan i Turkmenistan.

Czy to prawda?

Sankcje są nieskuteczne. Rosja wręcz na nich zarabia dzięki wysokim cenom ropy i gazu. Wystarczy przecież spojrzeć na twarde dane: rubel jest silny jak nigdy!

Sprawdziliśmy

Bzdura. Silny rubel nie oznacza silnej gospodarki. Wręcz przeciwnie, rosyjska gospodarka się dusi, zachodnie sankcje wypatroszyły rosyjski import. a dochody z gazu i ropy zaczną spadać.

Uważasz inaczej?

Klątwa surowcowa

Wyobraźmy sobie, że nasz przykładowy kraj jest świadomy holenderskiej choroby i stara się jej jakoś przeciwdziałać, na przykład inwestować zyski z ropy w inne działy gospodarki. Czy ma na to szanse?

Dyskusje o polityce gospodarczej poświęca się zwykle wpływowi polityki na gospodarkę, ale należy pamiętać, że ta relacja zachodzi też w drugą stronę. Jak pisałem wcześniej, wydobycie paliw kopalnianych jest relatywnie proste i zyskowne, oraz angażuje mało osób. To oznacza, że mała grupa ludzi może bardzo szybko zyskać olbrzymią przewagę ekonomiczną nad resztą populacji. Nie trzeba być marksistą, aby zrozumieć, że to skutkuje podobną koncentracją siły politycznej.

Do tej pory unikałem pytania o to, czyje właściwie są złoża paliw kopalnianych w naszym przykładowym kraju, bo to w istocie nie ma znaczenia.

Jeżeli ropa należy do prywatnego kartelu, nawet najbardziej antykapitalistyczni politycy muszą się z nim liczyć. Z jednej strony, kartel stanowi znaczące źródło dochodów państwa, więc może wymuszać na nim korzystne regulacje, kosztem konsumentów i innych sektorów gospodarki.

Podobną władzę nasz kartel trzyma nad swoimi pracownikami, którym brakuje alternatywnych miejsc pracy z dobrą płacą.

Z drugiej strony, bogactwo ze sprzedaży ropy pozwala na pośredni wpływ na politykę, na przykład kartel stać na założenie sieci „przyjaznych biznesowi” think tanków, których „eksperci”, wolni od innych obowiązków, mogą biegać od mediów do mediów i promować zyskowne dla sektora naftowego stanowiska.

W skrajnym wypadku splot tych dwóch metod wymusza na państwu przyjęcie systemu finansowania kampanii wyborczych, który pozwala naftowemu kartelowi zwyczajnie kupić sobie polityków u władzy.

Co gorsza, ten proces nakręca też koncentrację siły rynkowej w innych działach gospodarki, co może skończyć się oligarchizacją nawet tych państw, dla których sektor naftowy jest tylko jednym z wielu ważnych działów gospodarki.

Jeżeli złoża ropy należą do państwa, o polityce gospodarczej decyduje podobnie wąska oligarchia, tylko tym razem bez fasady demokracji. W obu wypadkach państwo zdane jest na dobrą wolę, profesjonalizm i wizję owych oligarchów.

I tu pojawia się poważny problem: ludzie z olbrzymią władzą często nie potrafią udźwignąć własnego ego, przez co tracą perspektywę i hamulce moralne. W publicystyce często traktuje się kapitalizm i socjalizm jako dwa przeciwstawne systemy, ale co właściwie różni zbudowanym na niewolniczej pracy wieżowcu Burj Khalifa w Dubaju, i wypracowany znojem magazynierów Amazona lot Bezosa w kosmos?

Ekonomiści nazywają ten paradoks klątwą surowcową: odkrycie bogatych złóż naturalnych może okazać się nie szansą, ale przekleństwem.

Po pierwsze, eksport ropy i gazu oznacza aprecjację lokalnej waluty (staje się silniejsza), co zaczyna dusić inne działy gospodarki i może doprowadzić do jej wyjałowienia.

Po drugie, bez odpowiednio silnych instytucji, zamiast rozwoju i dobrobytu, dostajemy skupioną na replikowaniu własnej władzy oligarchię.

Rosja się dusi

Klątwa surowcowa dotknęła Rosję jeszcze przed wojną. Przypomnijmy, że w 2021 roku surowce to trzy piąte rosyjskiego eksportu, a produkty przemysłowe – ledwie jedna piąta.

Tymczasem dzięki dzikiej prywatyzacji w latach 90., klasa nowych oligarchów przejęła rosyjskie giganty naftowo-gazowe jak Gazprom i omotała rosyjski rząd siecią na poły mafijnych powiązań, zamieniając młodą demokrację w farsę.

Główne osiągnięcie Putina to przesunięcie środka ciężkości tego systemu władzy z powrotem na Kreml, ale nie przemiana jego charakteru.

Sankcje ten proces przyśpieszą i ugruntują. To prawda, że Rosja na obecnym kryzysie międzynarodowym zarobiła krocie.

Pomimo sankcji, popyt na jej surowce energetyczne spadł niewiele, a spadki zrekompensowały wzrosty cen na gaz i ropę. Tylko że zwyżki cen ropy generują wszystkie wspomniane wcześniej problemy.

Nawet bez sankcji, silny rubel dusi inne działy jej gospodarki. Obok tego Rosja staje się coraz bardziej zależna od zysków z paliw kopalnianych, a ich obecne ceny są raczej wysokie i mogą w każdej chwili spaść, na przykład, jeśli naprawdę dojdzie do światowej recesji.

W międzyczasie zachodnie sankcje prędzej czy później uderzą w eksport rosyjskiego gazu. O ile ropę można przewieźć w dowolne miejsce na świecie za pomocą tankowców, rosyjski gaz do Europy płynie rurociągami, więc zastąpienie tego źródła dochodów będzie wymagało kosztownych i czasochłonnych inwestycji w infrastrukturę.

W takim wypadku obecne zyski z gazu i ropy to jak dawka amfetaminy, która daje chwilę energii za cenę późniejszego bolesnego zjazdu.

Ale w tej układance należy wspomnieć o czynniku, o którym dziwnym trafem prokremlowscy komentatorzy nigdy nie chcą mówić.

Wypatroszenie importu

Zachodnie sankcje wypatroszyły rosyjski import. Konkretnie, wydaje się, że wypatroszyły, bo Rosja… przestała publikować odpowiednie statystyki i eksperci muszą odtwarzać je z danych innych krajów.

Szacuje się, że spadek importu z krajów, które nałożyły i nie nałożyły sankcje na Rosję, to odpowiednio 60 proc. i 40 proc. (ta druga grupa zawiera Chiny i Indie). To oznacza, że nawet kraje oficjalnie przyjazne Kremlowi, nieraz wbrew oficjalnej propagandzie, nie śpieszą się, aby dla Putina narażać relacje handlowe ze znacznie bogatszym Zachodem.

Czytelnicy mogą tutaj mieć pewną wątpliwość: dostęp do jakich towarów utraciła Rosja? Intuicyjnie, ucieczka restauracji McDonald czy butików Louis Vuitton z Moskwy przecież nie utopi rosyjskiej gospodarki.

Nie znamy dokładnie odpowiedzi na to pytanie, bo, jak wspominałem, Rosja przestała publikować odpowiednie dane. Pozostają więc wskazówki i poszlaki, które jednak układają się w dość jasny obraz.

Na przykład, Rosja prawie całkowicie straciła dostęp do rynku zaawansowanych mikroprocesorów, a bez nich trudno o produkcję nowoczesnych towarów. Wydaje się, że właśnie ten czynnik zatopił rosyjski przemysł motoryzacyjny, którego produkcja w czerwcu skurczyła się o 96.7 proc. (!).

Te dwie anegdotyczne wskazówki prowadzą nas do trzeciej: jeżeli rosyjskiej gospodarce pomimo sankcji idzie tak doskonale, dlaczego właściwie Rosja przestała publikować dane handlowe?

Na koniec należy przypomnieć, że obecny kurs rubla nie jest sygnałem czystej rynkowej równowagi pomiędzy popytem i podażą rosyjskiej waluty. W odpowiedzi na sankcje Rosja wprowadziła szereg restrykcji na mobilność kapitału, które mają utrudnić ucieczkę zachodnich inwestorów.

Problem w tym, że rosyjska gospodarka jest w dużej mierze zależna od zagranicznych technologii, tymczasem trudno o skuteczniejsze odstraszenie zagranicznego kapitału, niż obecne restrykcje oraz sankcje.

Rosja w dodatku przypomniała inwestorom, że jej obecny rząd jest geopolitycznie nieobliczalny, nawet więc jeśli jutro wojna i sankcje znikną, nikt nie może zagwarantować, że Putin z nostalgii za ZSRR za rok nie zacznie kolejnej awantury, przez którą wrócimy do obecnej sytuacji.

Decydując się na utrzymanie silnego rubla, Rosja niechcący wykluczyła się ze światowego rynku kapitałowego (co widać szczególnie po niechęci Chin do realnego wsparcia rosyjskiej gospodarki), dlatego na długie lata jakiekolwiek projekty modernizacyjne musi wykonać własnymi siłami.

Jak bardzo ufacie Putinowi?

Podsumowując, silny rubel nie oznacza silnej rosyjskiej gospodarki. Przyznam, że kompletnie nie rozumiem, dlaczego tak wielu komentatorów dało nabrać się na tego mema, szczególnie że skądinąd posiadamy dobrze znane alternatywne miary siły gospodarki, na przykład PKB.

I tutaj głos oddajmy bliskim Kremlowi ekspertom, którzy przewidują ciężką recesję, bliską dwucyfrowemu spadkowi PKB w tym roku i stagnacji w najbliższej dekadzie.

"Pomimo złudzeń Putina o samowystarczalności i substytucji importu, rosyjska produkcja krajowa całkowicie stanęła w miejscu, bez możliwości zastąpienia utraconych firm, produktów i talentów; wydrążenie rosyjskiej krajowej bazy innowacyjnej i produkcyjnej doprowadziło do gwałtownego wzrostu cen i niepokoju konsumentów" - piszą badacze z Uniwersytetu Yale, w opublikowanej parę dni temu analizie skutków sankcji. Wskazują też m.in., że w wyniku wycofywania się biznesu, Rosja straciła firmy reprezentujące ok. 40 proc. jej PKB, "odwracając prawie wszystkie warte trzy dekady inwestycje zagraniczne i wspierając bezprecedensową jednoczesną ucieczkę kapitału i ludności w masowym exodusie rosyjskiej bazy ekonomicznej".

Zyski z drogiej ropy teoretycznie są dla Kremla szansą na wyjście z tej matni: tak uzyskane dewizy można by przeznaczyć na inwestycje, ożywienie rosyjskiego przemysłu i zbudowanie gospodarczej alternatywy wobec Zachodu.

Czy Putinowi się uda? Spójrzmy na następujący przykład.

W ostatnich dwóch dekadach, poza paliwami kopalnianymi, najważniejszym dla Rosji hitem eksportowym było uzbrojenie. Współczesna broń to technologicznie zaawansowany produkt, więc jej produkcja (szczególnie w dużej ilości na eksport) może generować znaczne efekty „przelewania się” na inne działy gospodarki.

Zbrojeniówka miała też priorytetowe znaczenie dla Rosji z uwagi na prestiż i jej mocarstwowe ambicje, dlatego Kreml pozostał drugim co do wielkości po USA graczem na tym rynku. Sam Putin miał dwadzieścia lat zysków z ropy i absolutnej władzy, aby ukształtować ten przemysł oraz wojsko według własnej, samodzierżawnej wizji.

Tymczasem Ukraina okazała się wielkim pokerowym „sprawdzam”, z którego Rosja wyszła poharatana i upokorzona. Zamiast ultranowoczesnej broni godnej XXI wieku, zobaczyliśmy sprzęt odziedziczony jeszcze po ZSRR, a analizy rosyjskiej potęgi militarnej przez wszystkie przypadki odmieniają słowo „korupcja”.

Mówimy, przypominam, o flagowym projekcie Putina. I teraz, drodzy Czytelnicy, zadajcie Sobie pytanie: ufacie Putinowi, że tym razem będzie inaczej, że tym razem mu się uda z całą gospodarką, dodatkowo w klimacie, w którym zagraniczni inwestorzy będą omijać Rosję ze strachu przed sankcjami?

Ufacie Putinowi, że Rosja nie stanie się syberyjskim odpowiednikiem Arabii Saudyjskiej albo wręcz Wenezueli?

;
Wyłączną odpowiedzialność za wszelkie treści wspierane przez Europejski Fundusz Mediów i Informacji (European Media and Information Fund, EMIF) ponoszą autorzy/autorki i nie muszą one odzwierciedlać stanowiska EMIF i partnerów funduszu, Fundacji Calouste Gulbenkian i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute).
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze