Aktywiści zachęcają migrantów, by przechodzili przez granicę i tym samym narażają ich na niebezpieczeństwo. I zostawili 27-letnią Syryjkę w lesie - oskarża Straż Graniczna. Aktywistki odpowiadają na zarzuty [ROZMOWA]
Funkcjonariusze Straży Granicznej odnaleźli na granicy 27-letnią obywatelkę Syrii, której szukał mąż. Cudzoziemkę samą w lesie pozostawili aktywiści, z którymi skontaktowali się przemytnicy. Kobieta nie była w stanie iść, a pozostała część grupy imigrantów odeszła – taką informację podała w czwartek 13 października Polska Agencja Prasowa powołując się na informacje przekazane przez samą służbę.
"Syryjka razem z tą grupą osób przekroczyła nielegalnie granicę. Byli prowadzeni przez dwóch przewodników. Przeszli na stronę polską. Ci przemytnicy powiedzieli, że mają numery do aktywistów i zadzwonili po nich" - powiedziała Polskiej Agencji Prasowej rzeczniczka SG por. SG Anna Michalska.
W podobnym tonie o sprawie informowała służba w swoich mediach społecznościowych – publikując zdjęcie zatrzymanej kobiety i oskarżając o jej porzucenie w lesie aktywistów.
Zdaniem Straży Granicznej, sytuacja w jakiej znalazła się 27-letnia Syryjka dowodzi, że „aktywiści są w kontakcie nie tylko z cudzoziemcami po stronie białoruskiej, ale również z organizatorami nielegalnego przekraczania granicy”.
"Nie poinformowali służb i pozostawili cudzoziemców w lesie narażając ich życie i zdrowie" - napisała w komunikacie SG.
"To jest wręcz zachęcające, żeby te osoby nielegalnie przekraczały granice, bo skoro oni im oferują pomoc, to te wszystkie osoby idą potem przez bagna, rzeki, narażając swoje życie i zdrowie. Jeżeli to są aktywiści, którzy mają siłę i chcą, to niech im zorganizują legalne drogi do Europy" - zaznaczyła w rozmowie z PAP por. Michalska.
Grupa Granica odniosła się do zarzutów Straży Granicznej w obszernym oświadczeniu. A my poprosiliśmy o rozmowę z osobami zaangażowanymi w akcję pomocową z 11 na 12 października. Chcieliśmy dowiedzieć się, czy aktywiści faktycznie porzucili kobietę samą w lesie oraz czy mają kontakt z przemytnikami.
Rozmawiamy z Aleksandrą Chrzanowską, członkinią zarządu Stowarzyszenia Interwencji Prawnej, które współtworzy Grupę Granica oraz dwiema aktywistkami, które poprosiły o zachowanie anonimowości, występują więc pod zmienionymi imionami – Wiktoria oraz Nina.
Nina jest mieszkanką Podlasia, a Wiktoria działa na Podlasiu wolontaryjnie, przyjeżdżając co miesiąc, by pełnić dyżury w jednej z baz aktywistów. Tego wieczora koordynowała akcję pomocową, pomagając wolontariuszom i aktywistom, którzy pracowali w terenie. Wraz z Niną ma więc pełną wiedzę o tym, co działo się w lesie.
Bartek Rumieńczyk: Jak wyglądała wasza interwencja w Puszczy Białowieskiej z 11 na 12 października?
Wiktoria: Wieczorem na nasz numer alarmowy przyszła prośba o pomoc dla kobiety. Przekazano nam, że jest w złym stanie i że nie może chodzić.
Nina: Takie samo zgłoszenie przyszło na mój numer prywatny.
Kto wam wysłał to zgłoszenie?
Wiktoria: Ktoś w imieniu tej kobiety.
Czyli kto?
Wiktoria: Tego nie wiemy. Najczęściej prośby o pomoc przychodzą bezpośrednio od ludzi w lesie, którzy tej pomocy potrzebują. Ale zdarza się, że informacje o ludziach potrzebujących pomocy dostajemy od osób, których z nimi w lesie nie ma. Najczęściej przedstawiają się jako przyjaciel, brat, mąż, matka, siostra, narzeczona. Informują nas, gdzie są ich bliscy i proszą o pomoc. W takich sytuacjach zawsze bardzo mocno naciskamy, aby osoby w lesie skontaktowały się z nami bezpośrednio, także z powodów praktycznych. Wystarczy przecież, że taka osoba, czy grupa odejdzie kilometr dalej i – jeśli nie mamy z nią kontaktu – nie będziemy mieć żadnych szans, by ją odnaleźć, zwłaszcza w trudnym terenie, czy w nocy.
A dlaczego taka osoba, czy grupa nie wzywa pomocy sama, tylko pomaga jej w tym jakaś osoba trzecia?
Aleksandra Chrzanowska: Zdarza się, że osoby w lesie mają już rozładowane telefony, ale zdążyły jeszcze skontaktować się ze swoimi bliskimi i przekazać im swoją lokalizację. Jeśli dostajemy informację, że z osobami w lesie nie ma kontaktu, bo wyczerpały się baterie w telefonach, czy rozładowały powerbanki oraz dostajemy ostatnią lokalizację, w jakiej osoba lub grupa się znajdowała, to idziemy pod wskazane miejsce, aby sprawdzić, co się dzieje. I czasem rzeczywiście znajdujemy tam ludzi, ale też często bywa, że we wskazanym miejscu już nikogo nie ma.
Tak było w tym przypadku?
W: Nie. W tym przypadku osoba, która się do nas odezwała przekazała nam, że pomocy potrzebuje kobieta, która jest w złym stanie oraz ma problem z chodzeniem, ale nie otrzymaliśmy informacji, że nie ma z nią kontaktu. Dlatego zwlekaliśmy z podjęciem akcji.
N: Wtedy ja zaczęłam naciskać na osobę, która przesłała nam prośbę o pomoc, aby ta kobieta skontaktowała się z nami bezpośrednio, tłumacząc, że w przeciwnym razie aktywiści nie dotrą z pomocą. W końcu się udało i kobieta wysłała bezpośredni kontakt do siebie na numer alarmowy.
W: I wtedy ekipa ratunkowa do niej wyruszyła.
Kobieta była sama, czy w grupie?
W: Nie mieliśmy informacji o grupie – tylko o jednej kobiecie, na pomoc wyruszyło więc dwóch aktywistów. Zabrali ze sobą po jednym plecaku z podstawowymi pakietami: butami, ubraniami, jedzeniem, wodą i gorącą herbatą. Mieli ze sobą także dobrze wyposażoną apteczkę, w tym sprzęt ortopedyczny do usztywniania kończyn, w przypadku zwichnięć czy złamań. Były to osoby znające się na medycynie ratunkowej, po kursach pierwszej pomocy oraz z doświadczeniem udzielania pierwszej pomocy w różnych sytuacjach pozaszpitalnych.
Zgłoszenie przyszło do nas późnym wieczorem, a aktywiści wyszli około północy. To był trudny teren w Puszczy Białowieskiej, pełen zwalonych martwych drzew, podmokły, wymagający przechodzenia przez rzekę.
A gdy w końcu aktywiści dotarli na wskazane miejsce, okazało się, że nie ma tam nikogo. Okazało się bowiem, że kobieta się przemieściła. Otrzymaliśmy więc drugą lokalizację, a aktywiści podjęli decyzję, że dadzą radę działać dalej i pójdą pod wskazane powtórnie miejsce. A gdy w końcu znaleźli kobietę, okazało się, że nie jest sama, tylko z około 15 osobową grupą.
Kim byli ci ludzie?
W: Byli tam Syryjczycy, Afgańczycy, Kurdowie. Wszystko wskazywało na to, że szli razem od samego początku i że grupa opiekowała się kobietą.
A co dokładnie działo się z kobietą?
W: Aktywiści ją zbadali, bo okazało się, że w grupie był lekarz, który im pomagał. Kobieta mówiła wyłącznie po arabsku, ale w grupie była jedna osoba, która znała angielski. Kobieta relacjonowała, że upadła, ale czy był to upadek podczas przechodzenia przez ogrodzenie graniczne, tego aktywistom nie udało się ustalić.
Aktywiści ocenili, że noga jest zwichnięta, więc ją usztywnili. Podali też kobiecie leki przeciwbólowe, posmarowali nogi maścią przeciwzapalną i zostawili jej jedną dawkę leków przeciwbólowych na następny dzień.
Jak długo trwała ta interwencja?
W: Aktywiści wyszli około północy, a wrócili nad ranem. Z grupą spędzili około dwie godziny. Umówili się, że rano ktoś wróci z pomocą dla wszystkich, bo przecież mieli rzeczy tylko dla jednej osoby. Rano czekali na kolejny sygnał od grupy, tymczasem przyszła do nas informacja, że kobieta została zatrzymana.
Od kogo?
N: Ode mnie. To ja przekazałam bazie taką informację.
A ty skąd o tym wiedziałaś?
N: Od tej samej osoby, która odzywała się do nas prosząc o pomoc dla tej kobiety. Rano ta osoba poprosiła mnie o wsparcie dla jej męża, który był już pod placówką Straży Granicznej w Białowieży i chciał dowiedzieć się, co dzieje się z jego żoną.
I co zrobiłaś?
N: Poprosiłam o bezpośredni kontakt do męża oraz skontaktowałam się z tłumaczem. Wtedy mąż kobiety przekazał, że Straż Graniczna kazała mu kupić jakieś rzeczy dla żony i zawieźć do szpitala. Uruchomiłam więc swoje kontakty i ustaliłam, że kobieta owszem była w szpitalu, ale po tym, jak została jej udzielona pomoc, zabrali ją ci, którzy ją przywieźli. Przekazałam więc te informacje mężowi i ostrzegłam, że skoro Straż Graniczna odesłała go spod placówki do szpitala, to może szykuje się do wywiezienia kobiety na granicę, tak żeby nie widział. Mieliśmy już takie przypadki.
A co działo się wtedy z kobietą?
N: Tego nie wiemy. Około godziny 20:00-21:00 mąż poinformował naszego tłumacza, że jedzie już do Niemiec, gdzie mieszka na stałe. A następnego dnia, również późnym wieczorem przekazał nam, że jego żona trafiła do ośrodka. Był też strasznie zły, że Straż Graniczna opublikowała zdjęcie żony bez tradycyjnego nakrycia głowy. Takie zdjęcie pojawiło się na Twitterze Straży Granicznej wraz z informacją o odnalezieniu kobiety.
A co działo się z pozostałymi osobami?
N: Moim zdaniem nie zostały zatrzymane. Zresztą, następnego dnia w okolicy pojawiło się mnóstwo patroli i punktów kontrolnych, co może wskazywać na to, że Straż Graniczna zorientowała się, że oprócz kobiety jeszcze 15 osób przeszło granicę i udało im się uniknąć zatrzymania.
A skąd mąż tej kobiety w ogóle znalazł się w Polsce?
N: Jak wynika z relacji Straży Granicznej, to żona go zawiadomiła.
Żona zawiadomiła go grubo po północy, a może i nad ranem, a on w te kilka godzin zdążył przyjechać z Niemiec do Polski i dotrzeć do Białowieży?
N: Mi również wydaje się to nieprawdopodobne.
Ale to, że jakaś trzecia osoba – nie wiadomo kto – kontaktuje się z numerem alarmowym oraz jednocześnie z tobą prywatnie, również może wydawać się nieprawdopodobne. Nino, często dostajesz takie sygnały? Skąd w ogóle ta osoba miała twój numer?
N: Zgłoszenia o pomoc wysyłane są na różne numery w nadziei, że im więcej osób zostanie powiadomionych, tym szybciej do lasu wyruszy pomoc. Ja dostaję prośby o pomoc z numerów, których nie znam i rzadko kiedy te osoby piszą skąd mają mój numer, a jeśli już, to piszą że mają kontakt od znajomego, któremu pomogłam kiedyś w lesie. Poza tym, pomagamy nie tylko w lesie, ale także w szpitalach, czy ośrodkach zamkniętych. Nasze telefony po prostu się rozchodzą i krążą w tej strefie przygranicznej.
ACh.: A naszą rolą nie jest dociekanie, kim są osoby, które zgłaszają prośbę o pomoc. Natomiast zawsze naciskamy, aby to osoba, która potrzebuje pomocy, kontaktowała się osobiście z numerem alarmowym.
Straż Graniczna stawia wam konkretne zarzuty. ”Syryjka razem z tą grupą osób przekroczyła nielegalnie granicę. Byli prowadzeni przez dwóch przewodników. Przeszli na stronę polską. Ci przemytnicy powiedzieli, że mają numery do aktywistów i zadzwonili po nich” – mówi rzecznik SG Anna Michalska. Czy ta osoba, która do was dzwoniła, to był przemytnik?
W: Ale my nie wiemy, kto to był.
ACh: Przecież my nie mamy żadnych narzędzi, aby sprawdzać kim jest osoba, która się z nami kontaktuje. Możemy tylko – jak wspominałam już wcześniej – domagać się przekazania nam w miarę możliwości bezpośredniego kontaktu.
Ale wiemy, że jeśli nie dotrzemy do ludzi z pomocą, to nikt inny im nie pomoże. Wychodzimy więc z założenia, że skoro systemowa pomoc nie działa, a działają jedynie systemowe push backi, to musimy mniej skupiać się na tym, od kogo przychodzą zgłoszenia, a bardziej na tym, że jest człowiek, który potrzebuje pomocy. I jeśli ten człowiek pomocy nie dostanie, to może się to dla niego bardzo źle skończyć.
W: Przecież jak na ulicy leży człowiek i widzę, że potrzebuje pomocy, to też nie sprawdzam kim jest - tylko mu pomagam. Natomiast za każdym razem szczególnie dbamy o to, aby poinformować osoby, że nasza pomoc jest bezpłatna. Taką informację przekazujemy od razu jak tylko się z kimś spotkamy, by nikt potem nie próbował za naszą pomoc brać od kogoś pieniędzy.
A czy w grupie, do której dotarli aktywiści, mogli być przemytnicy?
W: Aktywiści nic takiego nie zgłaszali. Jesteśmy na to wyczuleni, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z grupami, w których są mężczyźni i nieliczne kobiety albo osoby wyraźnie słabsze. Zwracamy uwagę, czy w danej grupie nikt wyraźnie nie dominuje, np. nie zaczyna zarządzać rozdawaniem pakietów żywnościowych.
N: Dostarczamy pomoc, ale też nie bezkrytycznie. Ja np. rozdaję rzeczy osobiście i nawet jeśli mężczyzna mówi, że przekaże ubrania żonie to protestuję i mówię, że tu obowiązuje feminizm.
Sporo się przez ten rok nauczyliśmy. Na początku przychodziliśmy do ludzi, zostawialiśmy pomoc i odchodziliśmy jak najszybciej, żeby ludzi nie narażać na spotkanie ze Strażą Graniczną. Dziś już wiemy więcej.
ACh.: Staramy się wziąć kobiety na bok, wypytać, czy czują się bezpiecznie z mężczyznami, czy nie dochodzi do jakiś nadużyć. Staramy się też rozdzielić całą pomoc, aby nie doszło do sytuacji, w której ktoś zacznie żądać od kogoś pieniędzy za to, co zostawiamy. Ale możemy mieć wpływ jedynie na to, co dzieje się przy nas, a nie na to, co działo się wcześniej, ani na to, co dzieje się później, gdy już odejdziemy.
W: I tak też było w tym przypadku. Nic nie wskazywało na to, że grupa zostawi tę kobietę samą w lesie. Wszyscy starali się nią opiekować, byli wobec siebie bardzo troskliwi.
A jeśli widzicie, że w grupie są osoby, które wyglądają na przemytników, to zgłaszacie to straży granicznej?
ACh.: Ale jak my to mamy stwierdzić? To, że ktoś na przykład prowadzi pozostałe osoby, może wynikać z tego, że lepiej od innych ogarnia mapy i teren To, że ktoś inny rozmawia z nami w imieniu pozostałych, może wynikać z tego, że jest jedyną osobą mówiącą po angielsku. A zresztą, naszym zadaniem nie jest ściganie przemytników!
Poza tym – ja nie mam zaufania do Straży Granicznej. Zbyt często widzieliśmy, że Straż Graniczna nie robi tego, do czego jest powołana – np. arbitralnie ocenia kto może, a kto nie może złożyć wniosku o ochronę, mimo że powinna przyjąć wniosek i udzielić pomocy każdej osobie, która o to prosi. Zamiast tego funkcjonariusze wywożą ludzi do Białorusi narażając ich życie i zdrowie. Jeśli więc nie robią tego, do czego są powołani, to skąd ja mam mieć pewność, że zajmą się takim zgłoszeniem, wyciągną konsekwencje wobec przemytnika i nie zrobią krzywdy pozostałym cudzoziemcom?
N: My możemy mieć tylko podejrzenia, ale my nie mamy pewności, że są tam przemytnicy.
W: Wychodzimy do lasu z innym założeniem – idziemy z konkretną pomocą. Robimy co w naszej mocy i wracamy. To, że umiem nalać gorącą zupę do kubka, pomóc komuś się przebrać i ogrzać, a gdy trzeba opatrzyć ranę, nie oznacza, że mam też szukać przemytników - to nie jest moje zadanie i się na tym nie znam i nie muszę się na tym znać, ani nie muszę tego robić.
W: I tak jak mówi Aleksandra, po tym co widzieliśmy, nie mamy zaufania do Straży Granicznej.
Słuchajcie, ale jeśli idziecie do grupy w lesie, dajecie jej pomoc, a potem ją zostawiacie, to chyba wiecie, że w większości przypadków te osoby idą później na tzw. taxi – czyli, że mają po prostu opłacony przemyt. Rozumiem, że nie ufacie Straży Granicznej, ale to trochę wygląda tak, jakbyście mieli większe zaufanie do przemytników, że zawiozą ludzi w bezpieczne miejsce i nic złego im po drodze nie zrobią.
ACh.: W skrajnych przypadkach reagujemy. Pamiętam interwencję, która skończyła się ujawnieniem mężczyzny, mieliśmy bowiem poważne podejrzenia, że może to być handlarz ludźmi. Wraz z nim była jedna kobieta, która sama prosiła nas o pomoc. Okazało się, że nasze podejrzenia były trafne. Tylko, że ostatecznie ta dziewczyna trafiła do ośrodka zamkniętego i z tego co wiemy, nie została objęta żadnym specjalnym programem dla ofiar handlu ludźmi. Każda taka sytuacja dodatkowo zniechęca nas do jakiejkolwiek współpracy ze służbami.
A poza tym, udzielamy pomocy dorosłym ludziom, których traktujemy podmiotowo. Jeśli chcą ubiegać się o ochronę w Polsce i proszą nas o wsparcie, to im go udzielamy – wtedy robimy, co w naszej mocy, by SG nie wywiozła ich do Białorusi, tylko przyjęła wniosek o ochronę. Ale jeśli nas o to nie proszą, tylko mają inne plany – to już jest ich decyzja, nie wnikamy w to i jeśli chcą, żebyśmy zostawili ich w lesie, to ich zostawiamy – o ile nie są w stanie zagrażającym ich życiu. I jeśli po raz kolejny poproszą nas o dostarczenie wody, jedzenia, ubrań – to przyniesiemy im to, czego potrzebują.
Ale nie zajmujemy się tropieniem przemytników, nawet nie mamy do tego narzędzi. Od zwalczania przemytu jest Straż Graniczna, a politycy powinni prowadzić taką politykę migracyjną, aby na naszym terenie nie kwitł biznes przemytniczy.
A za to, że on kwitnie, odpowiadamy nie my działający w lesie – tylko nasze państwo.
Wróćmy więc tego, co zarzuca wam państwo, czyli Straż Graniczna. "Część poszła z przemytnikami, a aktywiści zostali z drugą grupą, która również niebawem odeszła. Niestety kobieta ta miała problem ze spuchniętymi nogami i nie była w stanie iść dalej. Została więc zostawiona sama” – twierdzi rzecznik SG Anna Michalska.
W: W obecności aktywistów grupa się nie rozdzieliła. Przecież umawiali się, że aktywiści wrócą z pomocą dla wszystkich. Jeśli grupy odeszła zostawiając kobietę, to było to już po odejściu aktywistów.
A dlaczego nie wezwaliście do kobiety pogotowia już na etapie zgłoszenia, skoro alarm brzmiał, że kobieta jest w złym stanie. Dlaczego aktywiści nie wezwali do kobiety pogotowia, już na miejscu skoro miała zwichniętą nogę? Dlaczego nie zaproponowali jej, że zabiorą ją do szpitala?
W: Prawie nigdy nie wzywamy pogotowia zanim się nie spotkamy z osobami, które wzywają pomocy – chyba, że dostajemy bardzo wyraźny i przekonujący sygnał, że sytuacja jest poważna i zagraża życiu. W tym przypadku tak nie było.
ACh.: Za każdym razem informujemy też, z czym wezwanie pogotowia się łączy. Czyli, że pogotowie może po prostu nie przyjechać, bo bywały sytuacje, w których odmawiano podjęcia interwencji, albo przyjedzie w asyście straży granicznej, albo przyjedzie sama straż graniczna i nie jest wcale pewne, że osoba wzywająca pogotowie w ogóle dotrze do szpitala, a nawet jak do szpitala dotrze, to po wypisaniu trafi od razu na druty, czy też – od jakiegoś czasu – za płot. I jak taką informację osoba pytająca o możliwość wezwania pogotowia dostaje, to prawie zawsze woli poczekać na naszą pomoc. I owszem, ta pomoc medyczna nadal jest potrzebna, ale często okazuje się, że sytuacja nie jest krytyczna i jesteśmy w stanie poradzić sobie sami, w lesie. Natomiast na miejscu wzywamy pogotowie, jeśli osoba wyraźnie sygnalizuje, że tego chce, albo gdy jest z nią tak źle, że nie ma z nią kontaktu.
A dlaczego aktywiści nie zabrali tej kobiety z lasu, np. do szpitala lub lekarza?
W: Bo tego nie chciała. Zarówno ona, jak i cała grupa wyraźnie sygnalizowali, że nie chcą kontaktu z żadnymi służbami. Pierwsze słowa, jakie usłyszeli aktywiści to „no police, no police”. Po prostu się bali, bo wiedzieli, czym to grozi.
Straż Graniczna twierdzi, że ta sytuacja to kolejny dowód na to, że jesteście w kontakcie nie tylko z cudzoziemcami po stronie białoruskiej, ale również z organizatorami nielegalnego przekraczania granicy, czyli z przemytnikami.
ACh.: Straż graniczna od ponad roku usiłuje przekonywać wszystkich, że przemycamy ludzi i że ułatwiamy nielegalne przekraczanie granicy. Ale to śmieszne. Nikt z nas nie był po białoruskiej stronie. Nikogo też nie namawiamy do przekraczania granicy. Niesiemy pomoc humanitarną jedynie tym, którzy zwrócą się o nią będąc po polskiej stronie. A dlaczego po udzieleniu pomocy zostawiamy ludzi w lesie? Bo każda próba zabrania ich z lasu w bezpieczne miejsce skończyłaby się przypięciem nam łatki przemytników. To co prawda absurdalny zarzut, ale wiążący się ze zbyt dużym ryzykiem, dlatego ograniczamy się do niesienia pomocy humanitarnej w lesie.
A nie ułatwiacie ludziom przekraczania granicy, niosąc swoją pomoc?
W: No to jak w takim razie zdefiniujesz pomoc humanitarną? Czym jest, w tej sytuacji, skoro nie niesieniem do lasu zupy - ludziom, którzy nie jedli od kilku dni?
Pozwólcie, że w odpowiedzi przywołam słowa rzecznik Anny Michalskiej: ”To jest wręcz zachęcające, żeby te osoby nielegalnie przekraczały granice, bo skoro oni im oferują pomoc, to te wszystkie osoby idą potem przez bagna, rzeki, narażając swoje życie i zdrowie. Jeżeli to są aktywiści, którzy mają siłę i chcą, to niech im zorganizują legalne drogi do Europy”.
ACh.: Wybacz, ale propozycji organizowania legalnych dróg do Europy przez aktywistów nie będę komentować. To już jest odpowiedzialność państw i polityków, których zresztą krajowe i międzynarodowe organizacje działające na rzecz migrantów i uchodźców od lat wzywają do zapewnienia bezpiecznych i legalnych dróg do Europy dla osób uciekających przed zagrożeniem życia.
A jak skomentujesz to, że zachęcacie ludzi do przekraczania granicy?
ACh.: To już jest odwracanie kota ogonem. Ludzie przekraczają granice, bo pochodzą z krajów, w których ich życie jest zagrożone, albo mają trudną sytuację życiową…
…lub materialną.
ACh.: Materialną też – ale zaznaczmy, że tu nie chodzi o to, że ktoś chciałby mieć np. większe mieszkanie. Przecież to, co my nazywamy migracją zarobkową wygląda zupełnie inaczej w przypadku np. Polaków jadących na Wyspy Brytyjskie a podejmowaniu decyzji o wyjeździe z krajów np. Afryki, gdzie ludzie głodują, borykają się z długotrwałymi skutkami epoki kolonializmu czy zmian klimatycznych. Te osoby mają tak trudną sytuację życiową, że dochodzą do wniosku, że ryzyko związane z samą migracją jest mniejsze, niż ryzyko utraty zdrowia, życia, czy podstawowych wolności w sytuacji pozostania w kraju, z którego pochodzą lub w którym aktualnie przebywają.
I czy na tym granicach będzie pomoc humanitarna, czy nie – ludzie i tak będą podejmować ryzyko związane z przekraczaniem granicy. Został przetarty nowy szlak migracyjny do Europy i jest on bezpieczniejszy i prostszy niż np. droga przez Morze Śródziemne.
W: I czy my tam będziemy, czy nie, ci ludzie i tak będą szli. Ale gdyby nas nie było, zapewne byłoby więcej tragicznych przypadków śmiertelnych, bo nie dostaliby na czas pomocy.
ACh.: Na tej granicy powinno być przede wszystkim nasze państwo – powinno tych ludzi przyjmować i sprawdzać zgodnie z obowiązującymi standardami międzynarodowymi i z poszanowaniem prawa oraz podstawowych praw człowieka. Straż Graniczna powinna przyjąć wniosek o ochronę międzynarodową, jeśli taka osoba wniosek składa albo wszcząć postępowanie o zobowiązanie do powrotu i w cywilizowany sposób osobę zatrzymać oraz odesłać do kraju pochodzenia.
My przecież nie twierdzimy, że każda z tych osób ma być bezwzględnie i na zawsze przyjęta, ale od początku powtarzamy, że muszą zostać zastosowane procedury, aby w rzetelny i zgodny z prawem sposób ustalić czy dana osoba powinna uzyskać ochronę międzynarodową lub inny rodzaj ochrony, jak np. pobyt humanitarny, w sytuacji, gdy z innych niż wymienione przez Konwencję Genewską dotyczącą statusu uchodźców powodów nie może wrócić do swojego kraju. A jeśli w toku procedur okaże się, że nie należy jej się ochrona, lub że stanowi zagrożenie – to należy ją odesłać. Tymczasem państwo dopuszcza do tego, by ci ludzie się tu pojawiali, bo przecież mur nie jest żadną zaporą…
Ludzie idą także przez tereny, na których muru nie ma.
ACh.: …i dlatego też wraz z końcem wakacji wróciły checkpointy. Codziennie jesteśmy zatrzymywani i słyszmy: dzień dobry, kontrola pod kątem przewożenia „uchodźców”, „cudzoziemców”, „nielegalnych imigrantów”. Widzimy też więcej patroli w samych lasach, co wskazuje na to, że mur nie działa, a Straż Graniczna stara się pokazać, że jest inaczej.
Państwo dopuszcza więc do tego, by ci ludzie tu się pojawiali, bez żadnej kontroli przedostawali się dalej do Europy – bo tym ostatecznie najczęściej kończy się brak wszczynania procedur i wywózka do Białorusi. Przecież ci ludzie prędzej, czy później i tak przejdą przez granicę. Tyle że część osób przypłaci te push backi zdrowiem, a w skrajnych przypadkach nawet życiem. Nam natomiast wmawia się, że to my ich zachęcamy do przekroczenia granicy. Znowu absurd. Przecież nikt nie wyjeżdża ze swojego domu w niebezpieczną trasę tylko dlatego, że po lesie biegają jacyś aktywiści z gorącą herbatą.
Za to, że ludzie wybierają nielegalne szlaki i za rozwój biznesu przemytniczego odpowiedzialni są autorzy takiej, a nie innej polityki migracyjnej – nie tylko polskiej, ale i europejskiej – czyli m.in. patologicznego systemu wizowego i niedopuszczanie do procedur azylowych. W listopadzie ledwo z życiem uszła Marwa, kobieta która od lat ubiegała się w ramach łączenia rodzin o możliwość wyjazdu do rodziców do Niemiec. I wszystkie jej wnioski były odrzucane.
Kim była Marwa?
ACh.: Marwa miała około 20 lat, była dorosła, ale pochodzi z takiego kręgu kulturowego, w którym młoda kobieta nie może funkcjonować bez rodziny, dlatego dla niej to połączenie było bardzo ważne, także ze względów bezpieczeństwa. I cały czas dostawała odmowy.
Gdy otworzył się nowy szlak migracyjny – ruszyła w drogę przez Białoruś. Nie udało jej się wyjechać legalnie, więc pojechała tak, jak wydawało jej się, że może się udać. Ona została do tego zmuszona – w walce o swoje bezpieczeństwo. I pewnego dnia aktywiści znaleźli ją w lesie, w trzecim stadium hipotermii. Trafiła do szpitala, spędziła wiele tygodni w śpiączce. To, że udało się ją odratować, graniczyło z cudem. Ostatecznie legalnie trafiła do rodziców do Niemiec. Ale do tego, że musiała wyprawić się tym nielegalnym i jednak niebezpiecznym szlakiem doprowadził ten patologiczny system wizowy, który uniemożliwia ludziom, ze względów bezpieczeństwa, rodzinnych, czy innych, przemieszczanie się w sposób cywilizowany do innych krajów. Gdybyśmy nie byli twierdzą Europa…
…to ludzie by przychodzili na przejścia graniczne?
ACh.: I tam albo dostawaliby wizy, albo mogli ubiegać się o ochronę. A przede wszystkim byliby traktowani po ludzku.
Komentarze