W debacie publicznej, szczególnie ostatnio, pada pytanie: czy to nieuniknione, że Polska będzie krajem imigracji? Jest to źle zadane pytanie. Polska już nim jest i to nie od ostatniej rosyjskiej agresji na Ukrainę w lutym, lecz od kilku lat. Co to będzie oznaczać dla nas w przyszłości?
Gdy w 2008 roku zasiadaliśmy przed telewizorami, by oglądać serial "Londyńczycy" o losach polskich emigrantów w brytyjskiej stolicy, mało komu przychodziło do głowy, że dekadę później to Warszawa będzie metropolią przyciągającą cudzoziemców. Pod tym względem historia bardzo przyspieszyła.
Polska od kilku lat jest już krajem z większą liczbą imigrantów niż emigrantów, a napływ uchodźców wojennych z Ukrainy był tylko (dużą) kropką nad „i”.
Mamy wiele powodów, by cieszyć się z tej zmiany. Pod warunkiem, że nie popełnimy – a w szczególności nasza klasa polityczna nie popełni – dwóch kardynalnych błędów.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Tego, że Polska w miarę bogacenia się stanie się krajem imigracji, można się było spodziewać. Trudno wskazać na świecie bogaty kraj, w którym nie ma imigrantów. Nawet Japonia, która przez cały okres powojenny odżegnywała się oficjalnie od imigracji, ma dziś ponad 2,8 mln cudzoziemskich mieszkańców (zjawili się tam m.in. w ramach różnego rodzaju programów dla stażystów).
Wcześniej niż Polska tzw. przejście migracyjne, czyli w miarę trwałą, a nie chwilową (np. podczas kryzysu uchodźczego) zmianę bilansu migracji z ujemnego na dodatni, przeszły inne kraje naszego regionu – jako pierwsze Słowenia i Czechy. Jednak to w naszym przypadku proces ten był najgwałtowniejszy. Tak jak po wejściu do UE mieliśmy jedną z największych emigracji własnych obywateli, tak teraz mamy największy spośród krajów naszego regionu Europy poziom napływu imigrantów.
Na decyzję o migracji wpływają czynniki wypychające w kraju pochodzenia, przyciągające w kraju docelowym i pośredniczące np. koszty dotarcia na miejsce, przepisy imigracyjne.
W przypadku przyjazdów z Ukrainy do Polski - jeszcze przed rosyjską agresją z 2022 roku - mieliśmy idealny dla migracji splot wszystkich trzech czynników.
Chodzi nie tylko o kłopoty gospodarcze w Ukrainie oraz brak rąk do pracy i znacznie wyższe płace w Polsce. Wyjątkowo zachęcające były i nadal są też polskie przepisy - przede wszystkim możliwość uzyskania krótkoterminowej wizy umożliwiającej pracę na podstawie tzw. oświadczenia o zamiarze zatrudnienia cudzoziemca, które pracodawcy mogą wystawiać obywatelom sześciu krajów byłego ZSRR (Armenii, Białorusi, Gruzji, Mołdawii, Rosji i – przede wszystkim – Ukrainy).
Liczby zarejestrowanych oświadczeń rosły lawinowo: ze 180 tys. w 2010 roku do 1,6 mln w 2019. Maksymalną długość pracy na podstawie takiego dokumentu wynosiła początkowo 3, potem 6 z 12 miesięcy w roku. W styczniu 2022 weszły w życie nowe przepisy, wydłużające ten czas do 24 miesięcy, po których pracodawca może natychmiast złożyć nowe oświadczenie.
W praktyce Polska od lat prowadzi wyjątkowo liberalną politykę migracji pracowniczych z wybranych krajów. W żargonie badaczy migracji nazywamy to selektywną polityką migracyjną. W styczniu polskie władze zrezygnowały nawet ze złudnego założenia, że będzie to migracja krótkoterminowa.
Dodatkowo w Polsce dosyć łatwo uzyskać pozwolenie na pobyt - w 2019 roku uzyskało je 724 tys. osób, głównie z Ukrainy. Jak zauważa w Central and Eastern European Migration Review demograf Marek Okólski „w latach 2016-2019 Polska była krajem numer jeden w UE, jeśli chodzi o liczbę pierwszych pozwoleń na pobyt wydawanych obywatelom państw trzecich, wyprzedzając pod tym względem wszystkie główne europejskie kraje imigracji netto”.
Nagle staliśmy się więc atrakcyjniejszym celem dla nowych migracji pracowniczych niż takie tradycyjne „magnesy” jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy. Ponad jedna czwarta nowych migrantów do UE uzyskiwała pierwsze pozwolenie na pobyt właśnie w Polsce. Ponieważ jednocześnie liczba Polaków wyjeżdżających z kraju spadała, w 2018 roku po raz pierwszy bilans migracyjny był dodatni dla Polski. Polska stała się więc krajem imigracji.
Zmiana ta dokonała się w ciągu niecałej dekady. Według danych GUS, tuż przed pandemią Covid-19 w Polsce przebywało 2,1 mln cudzoziemców, w tym 1,35 mln Ukraińców, ponad 100 tys. Białorusinów, 77 tys. Niemców, od dwudziestu- do trzydziestu kilku tysięcy obywateli Mołdawii, Rosji, Indii, Gruzji, Wietnamu, Turcji, Chin.
Od 2015 roku prawie każda z tych liczb zwiększyła się kilkakrotnie.
Według najaktualniejszych danych ZUS z grudnia 2021 na ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne składało się w Polsce 836 tys. cudzoziemców spoza Unii Europejskiej, w tym oczywiście najwięcej Ukraińców, a także Białorusini, Gruzini, Rosjanie, Mołdawianie.
Choć dokumentów programowych w zakresie rządowej polityki migracyjnej próżno szukać, jest oczywiste, że zmiana statusu kraju na imigracyjny dokonała się dzięki wyjątkowo otwartemu podejściu polskich władz, niezależnie od barwy politycznej.
Przepisy imigracyjne rzadko potrafią powstrzymać trwającą już falę migracji, natomiast często bywają skuteczne w jej inicjowaniu lub przekierowywaniu. Liberalne polskie przepisy sprawiły, że ukraińscy migranci wybierali Polskę, a nie np. lepiej płacące lecz stawiające o wiele trudniejsze do spełnienia wymagania Niemcy.
Jednocześnie polskie władze od 2015 roku konsekwentnie dokonywały wyboru, by otwierać się na sąsiadów ze wschodu, a jak najbardziej, także w sposób niehumanitarny i nielegalny w świetle prawa międzynarodowego (nie przyjmując podań o azyl, stosując push-backi do Białorusi), bronić się przed napływem przybyszów z południa, szczególnie z krajów muzułmańskich.
Otwarcie na wschód dotyczy przede wszystkim osób z krajów byłego ZSRR, lecz na tym się nie kończy. Coraz więcej pozwoleń na pracę otrzymują także przybysze z krajów Azji: Indii, Nepalu.
Zanim do Polski ruszyła fala ukraińskich uchodźców wojennych, polscy pracodawcy po cichu postulowali u władz rozszerzenie systemu oświadczeń np. na pracowników z Nepalu. Z pewnością nadal o tym myślą, szczególnie w sektorach opierających się na pracy mężczyzn, np. transporcie, budownictwie.
Wojna w Ukrainie i zakaz wyjazdu z kraju wprowadzony dla tamtejszych mężczyzn w wieku poborowym sprawił bowiem, że niedobory w tych sektorach są jeszcze dotkliwsze. Perspektywę niektórych pracodawców ilustrują słowa jednej z agencji rekrutujących pracowników z Azji, która pisze na swej stronie internetowej: „Liczba nieobsadzonych miejsc pracy w Polsce jest zastraszająca. Do tej pory polscy pracodawcy luki w zatrudnieniu zapełniali pracownikami ze Wschodu - głównie z Ukrainy i Białorusi. Jednak duża rotacja i rosnące wymagania sprawiły, że na rynku pracy bardziej pożądani są teraz pracownicy z Azji - Nepalu, Indii, Bangladeszu”.
Liczba ukraińskich pracowników, szczególnie mężczyzn, obecnych w najbliższych latach na polskim rynku pracy będzie oczywiście zależna od przebiegu wojny. Nawet przed obecną agresją Rosji, polscy pracodawcy spoglądali jednak w poszukiwaniu siły roboczej na coraz dalsze kraje. Ukraina z jednej strony borykała się z poważnym spadkiem populacji i bardzo niską dzietnością, z drugiej jednak rozwijała gospodarczo, więc oczekiwania płacowe i jeśli chodzi o warunki pracy Ukraińców rosły. Polskie firmy, szczególnie opierające swój model biznesowy na taniej pracy, musiały więc szukać dalej. To zjawisko będzie zapewne postępować niezależnie od rozwoju wypadków w Ukrainie. Za kolejną dekadę pracowników z dalszych krajów Azji będzie w Polsce więcej.
Polska już kilka lat temu stała się więc krajem imigracji. Spowodowały to coraz większe braki na rynku pracy, na które władze zareagowały liberalizując przepisy migracyjne.
Napływ uchodźczyń wojennych z Ukrainy – z których wiele zostanie zapewne na lata – nie oznaczał więc przemiany Polski w kraj imigracyjny, a jedynie intensyfikację i pewną zmianę charakteru tego zjawiska. Zmiana wynika przede wszystkim z faktu, że gros przybywających to kobiety i dzieci, podczas gdy dotychczas większość wśród ukraińskich migrantów stanowili mężczyźni.
Przyspieszy więc zapewne zjawisko, którego i tak należało się spodziewać: przejścia od migracji pojedynczych pracowników do migracji całych rodzin.
Wyzwania związane z pojawieniem się w Polsce dużej grupy przybyszów wiążą się z dwoma zasadniczymi kwestiami: dostępem do usług publicznych oraz retoryką polityczną. To właśnie tutaj rządzący i cała klasa polityczna mogą popełnić błędy, które sprawią, że napięć społecznych wynikających z imigracji będzie więcej.
Kwestia dostępu do usług publicznych stała się paląca, gdy nagle zwiększyła się liczba osób korzystających z edukacji, opieki zdrowotnej, wynajmu mieszkań.
Szczegółowe rekomendacje, jak rozwiązać te kwestie przedstawiła niedawno grupa ekspertów w raporcie Gościnna Polska 2022+ pod redakcją Macieja Bukowskiego i Macieja Duszczyka. Nie będę tutaj powtarzać zawartych w raporcie wniosków. Warto jednak pamiętać, że o ile imigracja przynosi zwykle krajom ogromne korzyści gospodarcze, które łatwo skwantyfikować, dla niektórych oznaczać może także trudniej mierzalne straty, np. dłuższą kolejkę do lekarza.
Wiadomo także, że bilans zysków i strat nie rozkłada się równomiernie wśród wszystkich klas społecznych. Wyzwaniem jest więc zadbać, by osoby mniej majętne, korzystające z publicznej służby zdrowia, edukacji, transportu nie odczuły obecności przybyszów jako straty dla siebie.
Drugą „rafą” o jaką może rozbić się skuteczna integracja przybyszów i społeczeństwa przyjmującego (przez integrację rozumiem proces dwustronny – każda ze stron musi się jakoś dostosować, zmieniając swoje myślenie, czy codzienne zwyczaje) może być zmiana retoryki politycznej w sprawie imigracji.
Dziś rządzący – i zdecydowana większość klasy politycznej – mówią w sposób konstruktywny o uchodźcach wojennych z Ukrainy. Współgra to z wyjątkowo pozytywnym stosunkiem polskiego społeczeństwa. (Zupełnie inna jest oczywiście retoryka rządzących o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej).
Z doświadczeń 2015 roku wiemy jednak ile szkód, jeśli chodzi o stosunek do przybyszów, mogą uczynić nieodpowiedzialne słowa polityków. Do tamtego momentu Polacy byli zdecydowanie za przyjmowaniem uchodźców – w sondażach Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS) między 2004 a 2015 rokiem było to regularnie ponad 70 proc. pytanych. Także w porównaniu do innych europejskich społeczeństw wydawaliśmy się otwarci na przybyszów. Na pytanie „Czy w wyniku tego, że ludzie z innych krajów przyjeżdżają do Polski i żyją tutaj, Polska stała się gorszym czy lepszym miejscem do życia?” w Europejskim Sondażu Społecznym Polacy byli regularnie jednymi z pozytywniej nastawionych, zwykle po Skandynawach.
W 2015 roku sytuacja gwałtownie się zmieniła. Zwiększony napływ uchodźców do Europy (choć głównie nie do Polski) zbiegł się w naszym kraju z kampanią wyborczą, w której walczące o zdobycie władzy Prawo i Sprawiedliwość przedstawiało uchodźców jako młodych gniewnych mężczyzn, potencjalnych terrorystów i nosicieli chorób zakaźnych.
Wtórowały politykom PiS prawicowe media. Mimo, że większość Polaków nie widziała w tym czasie na własne oczy żadnego uchodźcy, ich stosunek pod wpływem tej retoryki zmienił się zasadniczo. Między wiosną 2015 roku a wiosną 2016 roku liczby w sondażach CBOS prawie się odwróciły: poparcie dla przyjmowania uchodźców spadło z 72 proc. do 33 proc.
To demonstruje ogromny wpływ polityków i mediów na postawy społeczne. Momentem, gdy politykom najtrudniej zachować retoryczną przyzwoitość, są oczywiście kampanie wyborcze. Jako ostrzeżenie warto potraktować dyskusję toczącą się ostatnio w Czechach, gdzie wybory samorządowe i do Senatu odbędą się we wrześniu. Podczas gdy w Polsce likwidację zapomóg dla osób goszczących Ukraińców uzasadniano tym, że goście dobrze sobie radzą i wiele osób ma już pracę, w czeskiej Izbie Poselskiej debata o analogicznych oszczędnościach dotyczyła „turystyki socjalnej” ukraińskich Romów.
Testem dla klasy politycznej w Polsce będzie kampania przed wyborami w 2023 roku. Szczególnie dotyczy to Prawa i Sprawiedliwości, które będzie musiało walczyć o wyborców z Konfederacją. Jej polityk, narodowiec, Krzysztof Bosak wyjątkowo często przypomina sobie na Twitterze o UPA, krytykuje osobną rekrutację dla Ukraińców na Uniwersytecie Warszawskim jako „przywileje dla cudzoziemców”, niepokoi się, czy mieszkania komunalne będą tylko dla Ukraińców.
Pozostaje mieć nadzieję, że PiS nie podejmie debaty na jego warunkach, lub – paradoksalnie – że nie zabraknie bardziej rezonujących tematów, by krytykować rząd. Raz „zepsutą” retorykę publiczną w sprawie imigrantów trudno bowiem naprawić; na lata utrudnia ona merytoryczną dyskusję o polityce imigracyjnej i integracyjnej.
Dopiero ominąwszy te dwie najbliższe „rafy” będzie można dalej zastanawiać się, jakim krajem imigracji chce być Polska. Choć prawie wszystkie kraje europejskie przeszły tę zmianę przed nami, brakuje oczywistych wzorców, także ze względu na to, że w większości państw Europy przybysze pochodzili z krajów odleglejszych geograficznie i kulturowo.
W Polsce największą, choć zdecydowanie nie jedyną grupę imigrantów, stanowić będą w nadchodzących latach nasi sąsiedzi. Wszelkie możliwe scenariusze przewidują, że nawet w razie zakończenia wojny Ukraińców będzie w Polsce więcej niż przed 2022 rokiem. O możliwych scenariuszach piszą Maciej Duszczyk i Paweł Kaczmarczyk. Prognozowane przez nich liczby, dotyczące łącznie osób, które mieszkały w Polsce przed 24 lutego i uchodźców wojennych, mieszczą się w przedziale od 1 mln 750 tys. do 3 mln 400 tys. osób. Trudno dziś przewidywać, jaka część z tych osób zdecyduje się osiedlić na stałe w Polsce, jaka – cyrkulować między dwoma krajami.
OKO.press omawiało raport tutaj:
Tym bardziej nie wiadomo, jaki sposób uczestnictwa w polskim społeczeństwie wybiorą. W badaniach migracyjnych karierę zrobiło w ostatnich dwóch dziesięcioleciach pojęcie „transnarodowości”. Transnarodowy migrant, w odróżnieniu od międzynarodowego, to osoba nie tylko przemieszczająca i „przełączająca” się regularnie między dwoma krajami, ale też żyjąca jednocześnie w dwóch społeczeństwach, przenosząca to, co wynosi z jednego, do drugiego.
Zważywszy bliskość geograficzną, językową, kulturową i możliwości techniczne, Ukraińcy w Polsce mogą okazać się jedną z najbardziej transnarodowych grup migrantów w historii. Część już takimi jest, integrując się w Polsce, a jednocześnie nadal ucząc czy pracując online w Ukrainie. (Niektóre pracowite ukraińskie dzieci w tym roku chodziły do dwóch szkół jednocześnie – polskiej i ukraińskiej, uzyskując na koniec roku dwa świadectwa!).
Co ciekawe, pewnych doświadczeń, jak budować dobre wspólne życie, dostarczyć nam mogą niektóre kraje, do których emigrowały niedawno znaczące grupy Polaków.
Takim krajem jest np. Irlandia. Na tle większości Europy wyróżnia ją sytuacja polityczna – napływ migrantów nie zaowocował pojawieniem się partii antyimigranckiej. Nawet skrajnie nacjonalistyczna irlandzka Sinn Fein zabiegała przed wyborami lokalnymi o polskich kandydatów.
Otwarte podejście sprawia, że dyskusje o tym, co poprawiać np. w politykach integracyjnych, przebiegają w konstruktywnej atmosferze.
Kwestia integracji przybyszów i społeczeństwa przyjmującego to zadanie na lata. Dziś chodzi o to, by nie popełnić błędów, które mogłyby się mścić przez pokolenia, np. nie tworzyć zawodowych i mieszkaniowych gett, w których utknęliby przybysze. Mamy na to ogromną szansę, tym bardziej, że część nowo przybyłych mieszka dziś wspólnie z Polakami i nawiązują się bliskie relacje. Zadaniem przywódców politycznych jest więc w dużym stopniu nie zepsuć tego, czego spontanicznie podjęło się w ostatnich miesiącach polskie społeczeństwo.
Doktor politologii, adiunkt w Ośrodku Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej przez wiele lat była dziennikarką „Gazety Wyborczej” m.in. jej korespondentką w Brukseli.
Doktor politologii, adiunkt w Ośrodku Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej przez wiele lat była dziennikarką „Gazety Wyborczej” m.in. jej korespondentką w Brukseli.
Komentarze