0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Maciek Jazwiecki / Agencja GazetaMaciek Jazwiecki / A...

Jak szeroki może być szpagat między wyborcami prawicy i lewicy w wykonaniu kandydata na prezydenta? 2 lipca, podczas rozmowy z Moniką Olejnik, Rafałowi Trzaskowskiemu udało się pobić nowy rekord kampanii.

Zapytany, czy jako głowa państwa poszedłby na Marsz Równości czy Marsz Niepodległości, próbował zadowolić wszystkich stawiając się "ponad sporem politycznym". Przytoczmy całą wymianę zdań.

Monika Olejnik: Czy jako głowa państwa poszedłby pan na Marsz Równości, czy Marsz Niepodległości?

Rafał Trzaskowski: Ja pójdę na Marsz Niepodległości w momencie, kiedy będzie absolutna gwarancja, że będzie to Marsz, który nie będzie wykorzystywany politycznie. Jasno o tym mówiłem od samego początku.

Monika Olejnik: A Marsz Równości?

Rafał Trzaskowski: Zna Pani moje stanowisko w tej sprawie. Uważam, że prezydent RP, co najważniejsze, powinien dawać patronaty, walczyć o to, aby było bezpiecznie. Natomiast sam powinien stać ponad wszelkim sporem politycznym.

To jeden z przykładów (inne omawiamy dalej) jak w toku kampanii kandydaci ulegają - często sztucznie kreowanej - presji i odpuszczają fundamenty demokratycznej wspólnoty. W tym przypadku na dalszy plan zeszły prawa człowieka, a w szczególności - prawa mniejszości. Ale po kolei.

Tęczowa emancypacja versus brunatna fala

Marsze Równości nie od dziś są wciągane do bieżącego sporu politycznego. Pierwszy raz, już w 2005 roku gdy ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński wydał zakaz jego organizacji. Z roku na rok, liczba uczestników i miejsc na mapie Polski rosła. Wraz z pochodami, na pierwsze strony gazet trafiały historie osób LGBT, a także ich postulaty.

Po pierwszym szoku kulturowym wydawało się, że tęczowe pochody przechodzą do fazy udomowienia. Od 2018 roku idea marszy równości zaczęła rozlewać się na całą Polskę, nie omijając mniejszych miast, a także ściany wschodniej - Białegostoku czy Lublina. Naturalnym skutkiem progresu jest opór, który najlepiej widać było w kształcie kontrdemonstracji.

Wyzwiska, butelki, kamienie i petardy lecące w stronę uczestników Marszy - to niestety obrazki nieodłącznie związane z historią walki o równouprawnienie osób nieheteronormatywnych i transpłciowych w Polsce.

Ale sytuacja nie byłaby tak dramatyczna, gdyby nie rządzący PiS, który wpadł na pomysł, by temat praw osób LGBT wciągnąć do kampanii wyborczej. Od 1,5 roku, niemal bez przerwy, Polaków straszy się nowym kolonializmem. Z ust polityków prawicy i prymitywnej propagandy TVP słyszymy o podboju Polski przez obce wartości, które zagrażają fundamentom państwowości, a więc religii i rodzinie. Do debaty publicznej wróciły szkodliwe zbitki, które łączą homoseksualność z pedofilią, by przekonać, że najbardziej narażone na niebezpieczeństwo są dzieci, a wraz z nimi, naturalnie, przyszłość narodu. Samorządowcy, szczególnie na wschodzie i południu kraju, przyjmują uchwały anty-LGBT. A debatując nad "obcą ideologią" jedni zamartwiają się, że homoseksualność to grób cywilizacji, inni - fantazjują o groźbie legalizacji zoofilii.

Na finiszu kampanii sztab prezydenta Andrzeja Dudy sięgnął nawet po dehumanizujące hasła: "LGBT to nie ludzie, to ideologia". Panika moralna znalazła adresatów, choć nie tak wielu, jak spodziewał się PiS. Jak pokazał sondaż OKO.press, granica poparcia dla skandalicznych słów prezydenta, nie chce przekroczyć 50 proc., a przecież tyle potrzebuje Andrzej Duda, by móc pełnić urząd przez kolejną kadencję.

Przeczytaj także:

Trzeba też jasno powiedzieć, że hasła o plemiennym podziale Polek i Polaków wokół praw osób LGBT są fałszywe. Faktycznie, część Polaków nasiąka homofobiczną retoryką. I tak, najczęściej są to wyborcy PiS. Ale recepcja osób LGBT i ich praw wymyka się podziałom partyjnym, co najlepiej pokazują badania opinii publicznej dotyczące związków partnerskich i równości małżeńskiej.

W sondażu Ipsos dla OKO.press z września 2019 aż 60 proc. Polaków popierało związki partnerskie, a równość małżeńską - 40 proc. W elektoracie PiS było to odpowiednio 35 i 19 proc.

Drogę, którą przebyło polskie społeczeństwo, jeszcze lepiej oddają badania Eurobarometru. W ciągu kadencji PiS (2015-2019) akceptacja dla równości małżeńskiej wzrosła o 17 pkt. proc. Na tle krajów bloku wschodniego Polska jako jedyna może pochwalić się tak dużym progresem.

Odwilż widać nie tylko w sondażowych słupkach. Nie można pozostać obojętnym, na to ile osób bierze udział w Marszach Równości, jak wiele osób bez wstydu dokonuje coming-outów oraz jak - przez ostatnie lata - poszerzyło się grono sojuszników, którzy stają na straży praw osób LGBT.

Konserwatyzm nie może odpuszczać praw człowieka

Marsze Równości naturalnie są więc polityczne, w tym szerokim znaczeniu słowa, w którym każdy ruch emancypacyjny jest polityczny. Ale nie można zapominać, co stoi za ideą tęczowych pochodów: walka o równość, prawa człowieka i pokazywanie roli mniejszości w demokratycznej wspólnocie.

I jeszcze do niedawna wiedział to sam Rafał Trzaskowski. W czerwcu 2019 roku, jako pierwszy w historii prezydent Warszawy, otworzył Paradę Równości. Do 50-tysięcznego tłumu mówił:

"Nie każdy musi chodzić na Paradę Równości, ale każdy powinien szanować prawa mniejszości - to jest niesłychanie istotne.

To nie ma nic wspólnego z tym, czy ktoś jest liberalny, czy konserwatywny - tu chodzi o prawa człowieka.

W otwartych miastach musimy tego przestrzegać"

Niewielu polskich polityków, szczególnie z obozu konserwatywnego, tak jasno potrafiło postawić sprawę. Prekursorem takiego myślenia, w którym konserwatyzm nie wyklucza zmiany, był prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.

W 2017 roku, otwierając Trójmiejski Marsz Równości, nie odwoływał się do liberalnej retoryki, która na pierwszym planie stawia wartości pluralistycznego społeczeństwa. Zajął pozycję chadeka, który chrześcijaństwo rozumie jako religię miłości i poszanowania dla uniwersalnej godności ludzkiej. Sięgnął też do historii, przepisując na współczesność idee stojące za "Solidarnością". I wreszcie, powołał się na podstawę, czyli praw człowieka.

Jak się nie wywrócić?

Pozycja, w której Rafał Trzaskowski jest przed drugą turą z pewnością, nie jest prosta. Musi odkleić się od swojej partii, żeby być znośniejszy dla ludzi rozgoryczonych przeciągającym się sporem PO-PiS. Aby nadrobić dystans do Andrzeja Dudy, musi też przekonać ludzi głosujących na Konfederację, a także wyborców Lewicy, których głosy można odłowić w elektoracie Szymona Hołowni i Roberta Biedronia.

Najwyraźniej tych drugich uznaje za pewnik, skoro wszedł w skórę partyjnych kolegów z poprzedniej kadencji.

PO nie załatwiła bowiem nie tylko "skandalizujących" w swojej opinii związków partnerskich, ale zupełnie porzuciła też kwestie ochrony przed dyskryminacją i przestępstwami z nienawiści. To dlatego do dziś w debacie publicznej można bez konsekwencji używać jawnie homofobicznych haseł, a osoby LGBT pobite na ulicy - bo wyglądały jak "pedał" - w większości nie zgłaszają spraw na policję.

U Trzaskowskiego dawny duch PO odbija się w słowach o marszach. Widać go też w deklaracji, że jedyny projekt ustawy o związkach partnerskich, który ma do zaproponowania Polkom i Polakom to ten autorstwa Pawła Dunina, który jest planem minimum (dotyka podstawowych kwestii tj. dziedziczenie czy dostęp do informacji medycznych).

Widać to też w końcu w reakcji na poprawkę Dudy do Konstytucji, zakazującą przysposobienia dzieci przez pary jednopłciowe. Trzaskowski, pewnie patrząc na sondaże, mówi: "jestem przeciwny" i wyciąga schetynizm - ulubione hasło byłego przewodniczącego PO - "to temat zastępczy". Ale nie wspomina, że zakaz obejmie rodziny, które już wspólnie wychowują dzieci.

Mniejsze zło

Wynik II tury wyborów będzie kluczowy dla zachowania w Polsce resztek konstytucyjnej demokracji respektującej prawa obywatelskie. Porażka Andrzeja Dudy - prawicowego hejtera zagrzewającego do kampanii nienawiści przeciw mniejszościom - może zatrzymać proces staczania się Polski w ultrakatolicki autorytaryzm. Wybór w tych wyborach jest więc jasny. "Niech nawet Trzaskowski będzie »równie zły«. Skoro mamy żyć w piekle, niech to chociaż będzie piekło rządzone przez zwaśnionych szatanów, a nie jednego Diabła" - pisze lewicowy bloger Slwstr i trudno się z nim nie zgodzić.

Z tym zastrzeżeniem, że pewne rzeczy jednak trzeba powiedzieć wprost.

Problemem Marszy Niepodległości nie jest używanie tej czy innej partii, ale jawnie faszyzujące hasła, gesty, a także osoby, które na nich goszczą. Natomiast sensem Marszy Równości są prawa człowieka. Tak samo, jak równe prawo do życia rodzinnego, jest uznawane za prawoczłowieczy standard, co najlepiej pokazuje ustawodawstwo w europejskiej wspólnocie, której nota bene Rafał Trzaskowski jest entuzjastą.

Być może kandydat KO, szukający jak najszerszego poparcia, nie może sobie dziś pozwolić na jasną deklarację: "jako głowa państwa wezmę udział w Marszu Równości" albo "popieram adopcję dzieci przez pary jednopłciowe". To, co może jednak zrobić, to - mówiąc potocznie - nazywać rzeczy po imieniu: piętnować to, co karygodne, czyli homofobiczną kampanię Dudy, która dehumanizuje ludzi i wyklucza część polskich rodzin oraz wzmacniać inicjatywy, które budują Polskę otwartą.

Nawet myśląc czysto cynicznie, Trzaskowski powinien stronić od wchodzenia w buty prawicy, czyli powielania nieprawdziwej narracji o tym, że

prawa człowieka to kwestia politycznego sporu, który trzeba usunąć, bo inaczej kraj spłonie.

Taki ping pong to gra w konflikt, który sztucznie próbuje narzucić PiS. I narracja, od której może nie być odwrotu. Skoro niezbywalne prawa stają się negocjowalne, to czego możemy spodziewać się jutro?

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze