0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Iga Kucharska / OKO.pressIl. Iga Kucharska / ...

W nowej książce Krzysztofa Tomasika* „Homolobby. Aktorzy II RP” splatają się losy grupy mężczyzn urodzonych pod koniec XIX wieku. Bohaterów łączy miłość do teatru i fakt, że są gejami. Autor w barwny sposób ukazuje, jak wyglądało życie homoseksualnych aktorów w II Rzeczpospolitej i w czasie wojny. Odsłania kulisy teatru, kina i kabaretu, gdzie jego bohaterowie znaleźli bezpieczną przystań, tworząc „wybraną rodzinę”.

Czy istniało „homolobby”? Odpowiedź znajdziecie w tej książce.

Z autorem rozmawia Jakub Wojtaszczyk.

Wszyscy żyli w ukryciu

Jakub Wojtaszczyk: Czy przy okazji twojej nowej książki, „Homolobby. Aktorzy II RP” jeszcze słyszysz, że nie powinieneś pośmiertnie outować osób?

Krzysztof Tomasik: Tak, ale dyskusja wygląda dziś zupełnie inaczej niż 17 lat temu, kiedy wydawałem „Homobiografie”. Oczywiście nadal mamy do czynienia z próbami uciszania, które w praktyce sprowadzają się do utrwalania mechanizmów chowania innych w szafie. Zmienia się tylko język. Teraz częściej mówi się o „szacunku”, o tym, czy dana osoba by sobie tego „życzyła”.

Tyle że to pokazuje zupełne niezrozumienie, jak wyglądała sytuacja osób nieheteronormatywnych w poprzednich epokach. Nawet dzisiaj nie wszyscy są w stanie otwarcie mówić o swojej tożsamości. A co dopiero, gdy mowa o czasach, w których to było wręcz niemożliwe, gdy wszyscy żyli w ukryciu. Jedyną różnicą był stopień tego ukrycia. Osoby niehetero tworzyły enklawy, prywatne światy, ale oficjalny wizerunek zawsze był podporządkowany heteronormie.

Pytanie więc „czy ktoś by sobie tego życzył”, jest nie tyle nietrafione, ile wręcz okrutne, bo zakłada, że ludzie mieli wybór, którego tak naprawdę nie posiadali. Nawet gdyby chcieli mówić o sobie otwarcie, to nie mogli.

Gdzie widzisz zmianę?

W przestrzeni publicznej, w mediach. Z zainteresowaniem śledziłem reakcje na książkę Magdaleny Grzebałkowskiej „Dezorientacje” o Marii Konopnickiej. Widać, że nieheteronormatywna orientacja dziś jest czymś znacznie bardziej oswojonym. Konopnicka od początku była postacią, która budziła emocje.

Przy pierwszym wydaniu „Homobiografii” to właśnie rozdział o niej wywołał największy sprzeciw. Wówczas atak przyszedł z każdej strony, od konserwatywnych publicystów po liberalne media. Reakcje były skrajne: od zaprzeczania, przez umniejszanie znaczenia tej informacji, aż do wyśmiewania. Przykładowo, Krzysztof Skiba we „Wprost” pisał, że zrobiłem z Konopnickiej „wyuzdaną lesbijkę zabawiającą się w łóżku z postrzeloną feministką”.

Teraz, przy książkach podejmujących temat orientacji postaci z historii, takich jak wspomniane „Dezorientacje” czy „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza” Emilii Padoł, widzę zupełnie inną reakcję. Nie ma już paniki w prasie głównego nurtu. Jeśli pojawiają się głosy krytyczne, to niemal wyłącznie w internecie. Przynajmniej część społeczeństwa tę lekcję już odrobiła.

Przeczytaj także:

Największe emocje budzą Bodo i Osterwa

Kto budzi największe zainteresowanie w recepcji twojej nowej książki?

Trochę za wcześnie o tym mówić, ale generalnie tych mało znanych, zapominanych, można outować do woli. Problemy zaczynają się przy „wielkich”. Dlatego w „Homolobby” największe emocje wywołują Eugeniusz Bodo i Juliusz Osterwa, bo choć u mnie są to postaci drugoplanowe, wiele znaczą dla historii teatru, kabaretu czy filmu. Pojawiają się zatem powidoki dobrze znanych homofobicznych emocji z przeszłości.

Juliusz Osterwa, 1929. Zdjęcie: NAC.
Eugeniusz Bodo z Zofią Czaplińską w filmie „Czy Lucyna to dziewczyna?” (1934). Zdjęcie w domenie publicznej

Po co w ogóle pisać o artystach i artystkach przez pryzmat ich orientacji?

Na razie jesteśmy na etapie, gdy przestało się to przemilczać czy zakłamywać, a więc mamy do czynienia z uznaniem elementarnej prawdy biograficznej. W końcu biografia to życie, czyli również relacje, tożsamość, miłość, związki, seksualność. Nie da się uczciwie opowiedzieć czyjeś historii, pomijając tak fundamentalne sprawy.

Natomiast nadal nie doczekaliśmy się biografii pisanych z perspektywy queerowej. Mamy książki, które nie ukrywają orientacji bohaterów, ale nie mamy jeszcze takich, które stawiałyby ją w centrum narracji.

Potrafię sobie np. wyobrazić opowieść o ukochanych mężczyznach w życiu Jarosława Iwaszkiewicza i byłaby szansa na historię bardzo interesującą. Już jego pierwsza wielka miłość, czyli Jerzy Mieczysław Rytard, to postać pod wieloma względami fascynująca, a poza kontekstem Iwaszkiewicza już praktycznie nieistniejąca.

Takie książki dawałyby szansę na lepsze zrozumienie epoki, tego, jak ówczesne życie klasy ludowej czy intelektualnej wyglądało z punktu widzenia osoby nieheteronormatywnej. Podobnie biografie są potrzebne do rekonstrukcji LGBT-owej historii Polski. Muszę zmartwić wszystkich konserwatystów – one prędzej czy później powstaną.

Dlaczego tych sześciu bohaterów

Tymczasem pojawia się twoje „Homolobby”. Ma sześciu bohaterów, których łączy wiele, m.in. to, że urodzili się w ostatniej dekadzie XIX wieku, byli aktorami, no i nie byli hetero. To był klucz wyboru tych postaci?

Pomysł na książkę dojrzewał we mnie bardzo długo. Zanim jeszcze zacząłem pisać, przez lata zbierałem materiały i szukałem formy. Chciałem stworzyć coś w rodzaju zbiorowego portretu gejów i biseksualnych aktorów z pierwszej połowy XX wieku. Zależało mi, żeby byli zróżnicowani, a jednocześnie, aby w ich historiach orientacja nie była jedynie epizodem, ale ważnym aspektem życia i twórczości, który coś nam powie o tamtych czasach.

Ostatecznie, w miarę zagłębiania się w ich biografie, wyłoniła się szóstka głównych postaci: Karol Benda, Karol Hanusz, Leopold Brodziński, Józef Poremba, Witold Zdzitowiecki i Stanisław Milski. Urodzili się w jednej pięciolatce (1893–1897), działali w podobnych środowiskach, często się znali, współpracowali, czasem byli partnerami prywatnie i zawodowo.

Dożynki u Poli Negri, 1929. Od lewej Karol Benda, Witold Conti, Witold Zdzitowiecki i Leopold Brodzinski. Zdjęcie z NAC

Każdy z nich reprezentował różne dziedziny teatru, od kabaretu, przez operetkę, po teatr dramatyczny.

Grali, ale też reżyserowali, próbowali występów przed kamerą. Dzięki nim mogłem pokazać nie tylko indywidualne losy, ale też obraz życia teatralnego gejów w Polsce międzywojennej, a także trochę wcześniej i później, bo historia nie kończy się na II wojnie światowej.

To pozwoliło mi opowiedzieć szerzej, jak zmieniało się podejście do homoseksualności, do pracy aktorskiej, do wizerunku publicznego. Ale też napisać o codzienności osób nieheteronormatywnych w ówczesnej Polsce.

W książce wychodzę od tych sześciu postaci, ale wokół nich pojawia się znacznie szerszy krąg: reżyserzy, dyrektorzy teatrów, ludzie kultury. Analizuję nie tylko wzajemne relacje, ale też jak ich orientacja przejawiała się w sztuce. Ostatni z drugoplanowych bohaterów, Olgierd Jacewicz, zmarł w 2003 roku, już w XXI wieku.

Status aktorski był zupełnie inny

Opowieść zaczynasz w czasach, kiedy aktorstwo nie było wcale zawodem popularnym…

Popularność można nawet było zdobyć, gorzej z szacunkiem. Status aktorski był zupełnie inny niż dzisiaj. Szczególnie na przełomie XIX i XX wieku, kiedy zawód moich bohaterów był łączony z erotyzmem, z seksualnym rozpasaniem, zwłaszcza w przypadku kobiet.

To też był zawód wymagający całkowitego poświęcenia, nie było etatów, żadnego zapewnienia przyszłości, brak świadczeń i emerytur. Jeżdżono z trupą teatralną i grano w nieogrzewanych salkach na prowincji, czasem trzeba było uciekać nad ranem z nieopłaconego hoteliku.

Niektórzy z twoich bohaterów awansowali, bywali przecież dyrektorami teatrów.

Rzeczywiście, już w 1924 roku Karol Benda zaczął kierować teatrem w Toruniu i zabrał tam swojego partnera – Witolda Zdzitowieckiego. Udało im się stworzyć własną artystyczną enklawę – miejsce, w którym mogli razem żyć i pracować, co w tamtych czasach było wyjątkowe. Później, pod koniec lat 30., zrealizowali wspólnie inny projekt – operetkowy Teatr 8.15 na ulicy Śniadeckich w Warszawie.

Spektakle zaczynały się właśnie kwadrans po 20:00. Było to nawiązanie do innego przybytku, Teatru 8.30 na ulicy Mokotowskiej, który kilka lat wcześniej stworzył ich znajomy i inny bohater „Homolobby”, Leopold Brodziński, tam zresztą też Zdzitowiecki reżyserował.

Karol Benda jako Hamlet w Toruniu, 1930. Źródło: NAC

Świat ówczesnych gejów

W książce zauważasz, że nie wiadomo jak w przypadku twoich bohaterów przebiegało odkrywanie orientacji. Natomiast wiemy, że w 1932 roku w Polsce zdekryminalizowano relacje homoseksualne, co było ewenementem na skalę światową. Kiedy zbierałeś materiały, jaki świat ówczesnych gejów ci się malował?

Zarówno w „Homobiografiach”, jak i w „Homolobby” opisuję świat dość elitarny, bo to kręgi inteligencji artystycznej. To bardzo specyficzne środowisko, które rządziło się własnymi zasadami i dawało – przynajmniej czasem – więcej swobody niż inne obszary życia społecznego. Ale to nie znaczy, że możemy mówić o jednej „polskiej homoseksualności lat dwudziestych”. Czegoś takiego nie było.

Polska wtedy dopiero co pojawiła się na mapie po zaborach, istniały ogromne różnice między tymi terenami, między miastem a prowincją, wreszcie między ziemiaństwem a klasą robotniczą. Tak naprawdę każdą z tych grup trzeba by osobno zbadać i opisać, bo ich doświadczenia były całkowicie różne.

Widać to nawet na przykładzie moich bohaterów, którzy przecież należeli do świata teatralnego, a jednak każdy z nich inaczej układał sobie życie, inaczej ukrywał lub próbował przemycać swoją orientację. Nie było żadnego wypracowanego, powszechnie znanego modelu życia homoseksualnego. Nie było par, które funkcjonowałyby otwarcie. Nie było coming outów. Wszystko było w domyśle, tajemnicy.

I plotkach.

Plotki o nieheteronormatywności nadawały pikanterii wizerunkowi artysty czy arystokraty. Najbardziej pokrzywdzonymi byli mężczyźni z niższych sfer, którzy przyłapani na homo relacji mogli zostać aresztowani, po czym byli obsmarowywani w prasie, podawano ich personalia i adresy.

Pojawiały się też – zresztą wspaniałe – „ciotowskie” pseudonimy jak chociażby „Podkasana”, „Sodowiarka” czy „Dziewczę z Karuzeli”. Natomiast o osobach z innych sfer pisano per „hrabia S.” albo „artyści teatrzyków”. Bezpieczniej.

Na tym tle funkcjonowały pojedyncze jawne przykłady, jak Oscara Wilde’a, o którego aresztowaniu i oskarżeniu o kontakty homoseksualne swego czasu szeroko się rozpisywano.

Oscar Wilde bardzo szybko po swojej śmierci stał się ikoną, również w Polsce, symbolem homoseksualnego męczennika. Był bardzo ważny nie tylko dla Jarosława Iwaszkiewicza, ale także moich bohaterów. Zresztą Karol Benda i Witold Zdzitowiecki poznali się, pracując nad sztuką Wilde’a „Brat marnotrawny” w Warszawskim Teatrze Dramatycznym, co wydaje mi się bardzo symboliczne i wzruszające.

Ale dla queerowej historii teatru w Polsce ważniejsze było wystawienie „Portretu Doriana Greya” w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza w 1916 roku. Dziś próżno szukać informacji o tym przedstawieniu, ale w chwili premiery odbierany był jako spektakl traktujący o homoseksualności.

Na przykład dziennikarz „Kuriera Warszawskiego”, wówczas najważniejszej codziennej gazety stołecznej, nie mógł użyć słowa „homoseksualizm”, ale pisał, że poruszono tam kwestię „ponętną, choć bardzo niebezpieczną, drastyczną, jeśli nie wprost wstrętną”. Chwalił realizatorów, że „ani razu nie pokusili się o brutalny efekt sensacji”, ale dodawał: „Niemniej tkwi ona w temacie sztuki i pominąć jej całkowicie niepodobna”.

Próbowali wprowadzać tematykę queerową do teatru

Czy w kontekście współpracujących ze sobą gejów w teatrach dwudziestolecia międzywojennego można użyć współczesnego terminu „wybranej rodziny”?

Oczywiście! Wspomniałem o Teatrze 8.15, który jest świetnym przykładem takiej właśnie rodziny. Karol Benda był formalnie dyrektorem i inwestorem, ale teatr został założony z myślą o Witoldzie Zdzitowieckim. To on był jego jedynym reżyserem i właściwym twórcą tej sceny. Równocześnie wokół tej dwójki zgromadziła się cała sieć osób.

Mieli już wtedy związek otwarty, Karol miał nowego partnera, a Witold kolejnych kochanków, niektórych obsadzał w swoich spektaklach. To nie był teatr w dzisiejszym rozumieniu, z kilkoma spektaklami granymi miesięcznie w paru setach. Tam się grało codziennie, niemal bez przerwy. Do tego próby, w efekcie w teatrze toczyło się całe życie, także towarzyskie. Miejsce pracy i codzienność całkowicie się przenikały.

Jednym z fascynujących wątków, który śledziłem przy pracy nad „Homolobby”, było to, jak moi bohaterowie próbowali wprowadzać tematykę queerową do teatru. Oczywiście, nie można było mówić o homoseksualności otwarcie, temat pojawiał się na poziomie aluzji, niedopowiedzeń, sugestii.

Świetnym przykładem jest zapomniany spektakl „Plac Paryski 13” w reżyserii Bendy. Akcja rozgrywa się w fikcyjnym salonie piękności, a bohaterowie funkcjonują w różnych formach przebrania, udają kogoś, kim nie są, tęsknią za czymś „innym”. Wszystko aż kipi od homoerotycznych napięć.

Czy tematyka spektakli przyciągała też nieheteronormatywną widownię?

Tak. To zresztą potwierdził mi aktor Witold Sadowy, gej, rocznik 1920, z którym miałem szczęście rozmawiać przed jego śmiercią. Opowiadał, jak jako nastolatek chodził do teatru Bendy i Zdzitowieckiego i widział tam tę „rodzinę”. Składali się na nią nie tylko reżyser i aktorzy, ale też zaprzyjaźnione aktorki-przyjaciółki. Wreszcie wspomniani pupile mieli swoich partnerów i partnerki, oni również należeli do tej grupy.

Poremba zakochany w Osterwie

Na początku naszej rozmowy wspomniałeś, że największe „kontrowersje” zaraz po Bodo, budzi Juliusz Osterwa, twórca Teatru Reduta, który w twojej książce jest postacią drugoplanową. Bardzo mocno jest związany z Józefem Porembą, jednym z pierwszoplanowych bohaterów. Możesz opowiedzieć o tej relacji?

Nie chciałbym całkowicie zdradzać tej opowieści, więc tylko ją zarysuję. Poremba był prawą ręką i sekretarzem Osterwy, zakochanym w nim bez pamięci. To jest historia smutna, ale też piękna w swoim tragizmie.

Znamy ten typ z wielu książek i filmów. Nieszczęśliwy gej, który musi zginąć, bo kocha zbyt mocno, a jednocześnie nie ma prawa do ujawnienia swojej miłości. Kiedy zostaje zdradzony czy porzucony, to jest dla niego koniec świata. Dosłownie i w przenośni.

I na to wszystko nakłada się jeszcze kompleks brata Poremby, prawda?

Tak, wielkiego Stefana Jaracza. Józef całe życie próbował się od niego odróżnić. Nawet pseudonim przyjął po to, żeby nie być na scenie kolejnym Jaraczem. Potem wciąż, nawet w nekrologach czy w późniejszych wspomnieniach, był przedstawiany jako „brat Stefana Jaracza”. Ludzie sądzili, że robią mu tym przysługę, a tak naprawdę odbierali mu ostatnią szansę bycia kimś oddzielnym.

Warto też dodać, że wspomniany Osterwa był postacią bardzo złożoną, magnetyczną, przyciągał zarówno facetów, jak i kobiety…

To zabawne, bo mówimy o jednej z najważniejszych postaci polskiego teatru XX wieku, ale dziś jest on obecny bardziej w pracach teatrologicznych niż w masowej wyobraźni. Być może dlatego, że Osterwa nienawidził kina – zagrał tylko w jednym filmie – więc w rodzimej popkulturze nie stoi obok Bodo czy Dymszy.

Jak u Grotowskiego

Ale w swoim czasie był kimś absolutnie wyjątkowym: aktor, reżyser, gwiazdor, twórca Reduty. Co ciekawe, kilka osób, które czytało moją książkę, mówiło mi, że w opisie tej instytucji odnajdują strukturę teatru Jerzego Grotowskiego. Te same mechanizmy emocjonalnego podporządkowania, podobne ambiwalentne relacje, ten sam zakamuflowany homoseksualizm i kapłańska rola mistrza.

Osterwa był jednocześnie autorytetem i uwodzicielem, manipulatorem i przewodnikiem. I dlatego postać zakochanego w nim bez pamięci Poremby tak bardzo porusza.

Muszę dodać, że tak, jak w przypadku „Homobiografii” chodziło mi o odkłamywanie życiorysów pisarzy, tak w przypadku „Homolobby” moją misją było dopisanie tego, co zostało przemilczane. Przecież istnieje mnóstwo tekstów o Osterwie, tomy wspomnień, dziesiątki prac naukowych, analizy Reduty, jego aktorstwa, reżyserii. Natomiast o biseksualności Osterwy można tylko gdzieś wspomnieć półgębkiem, zasugerować, bez żadnego sproblematyzowania tej kwestii.

Zaśmiałeś się przy słowie „misja”. Nie czujesz powołania?

Moje książki to także rodzaj aktywizmu. Trudno jednak na co dzień o tym myśleć, bo można popaść w megalomanię, albo jeszcze gorzej – poczuć gorycz, że ta praca nie jest dostatecznie doceniana czy uwzględniana w dyskursie.

Porozmawiajmy o kobietach

Wróćmy zatem do książki. Porozmawiajmy o kobietach, które otaczały twoich bohaterów. Są to tuzy teatru, m.in. Hanka Ordonówna, Pola Negri i Maria Malicka. Geje przecież kochają diwy!

To jeden z tych paradoksów, że mężczyźni, o których mówiono, że „nie lubią kobiet”, często byli ich największymi sojusznikami. I odwrotnie – one też ich uwielbiały, wspierały, były obecne w ich życiu.

Karol Hanusz NAC (PIC_1-K-8015)
Karol Hanusz, zdjęcie z zasobów NAC

Karol Hanusz podobno wymyślił Marysi Pietruszczyńskiej pseudonim Anna Ordon, który później przerodził się właśnie w Hankę Ordonównę. Z kolei wokół Marii Malickiej kręciło się grono rozkrzyczanych homoseksualnych przyjaciół, a jedyny hetero mężczyzna w tej grupie, jej mąż Zbigniew Sawan, też bywał zresztą obiektem plotek.

Tych kobiet było znacznie więcej, często zresztą moi bohaterowie je promowali. Helena Grossówna, jedna z największych gwiazd międzywojnia, to przecież odkrycie Karola Bendy, jeszcze z czasów jego pierwszej dyrekcji w Toruniu.

Halina Cieszkowska, zupełnie dziś zapomniana, grała u Bendy w „Placu Paryskim 13”, potem towarzyszyła mu w występach w jawnych teatrach podczas okupacji. Olga Orleńska, jak wspominał mi Witold Sadowy, również była wielką przyjaciółką i sojuszniczką moich bohaterów.

Natomiast Lopek Brodziński, postać-fenomen, ogrzewał się w ciepełku Poli Negri…

Lopek był typem takiej wspaniałej „cioturzycy” z głową pełną pomysłów. Nigdy się nie poddawał, tylko parł do przodu po swoje. Wymyślał interesy, o których w życiu byśmy nie pomyśleli, że mogą się udać, jak założenie wytwórni filmowej w Bydgoszczy, mającej oczywiście podbić świat. Albo promowanie poznanego w Paryżu młodzieńca Witolda Contiego na nowego amanta kina. Wierzył w to wszystko i czasami mu się udało te marzenia zrealizować – jak wspomniany Teatr 8.30.

Leopold Brodziński, NAC

Natomiast króciutki okres u boku Poli Negri w opowieści Lopka urósł do rangi wielkiego sukcesu. Miał być jej sekretarzem, choć de facto w Stanach opiekował się matką aktorki, Eleonorą Chałupiec, którą znał jeszcze z bydgoskich czasów.

Brodziński do końca życia powoływał się na „wielką przyjaźń” z Negri. Nawet w Auschwitz, gdzie zginął w czasie II wojny światowej. Po jednym z obozowych przedstawień, którego Lopek był częścią, pewien współwięzień zanotował, że konferansjerkę prowadził były sekretarz Poli Negri, Leopold Brodziński.

Występy podczas okupacji

W czasie II wojny światowej zaczynają działać jawne teatry i w pewnym sensie jest to szansa na pracę dla niektórych z twoich bohaterów. Jednocześnie gadzinówki w recenzjach wyłapywały osoby „podejrzane” o bycie homoseksualnymi. Z kolei polskie podziemie uważało występy za zdradę.

Historia osób homoseksualnych w czasie okupacji niemieckiej w Polsce to opowieść wielowarstwowa, zagmatwana, często sprzeczna i właśnie dlatego tak fascynująca. Przez lata powtarzano, że paragraf 175 nie dotyczył Polaków. To oczywiście nieprawda, co udowodniła Joanna Ostrowska w książce „Oni”, pokazując, że represje istniały, ale działały selektywnie, arbitralnie.

W czasie wojny każdy chciał przeżyć. Nie ma w tym nic wstydliwego ani banalnego. Trudność zaczyna się wtedy, gdy próbujemy ustalać moralną hierarchię sposobów przetrwania. Czy granie w teatrze jawnym było gorsze niż kelnerowanie w kawiarni obsługującej Niemców? Czy reżyserowanie było zdradą, a śpiewanie przed okupantem w knajpie już nie?

To absurdy powojennej weryfikacji, których najbardziej tragiczną ofiarą był Witold Zdzitowiecki. Został potępiony za to, że działał w teatrze podczas okupacji.

Z kolei Karol Benda w 1942 roku zmarł na serce na scenie, grając w przedstawieniu komediowym „Kochanek to ja”. Przed śmiercią, jak wiemy, działał w ruchu oporu, pomagał Żydom, a jednocześnie był szkalowany w prasie podziemnej. Pojawiała się też zwykła zawodowa zawiść. Jak pisał umierający Stefan Jaracz: „Ma się wrażenie, że gdyby Komisji [weryfikacyjnej] dać do dyspozycji gilotynę, nie omieszkałaby z niej skorzystać”.

W gazetach gadzinowych pojawiały się złośliwe, homofobiczne aluzje, insynuacje o „niemęskiej ekspresji”, „malowaniu oczu”, „zbyt kobiecym ruchu scenicznym”. To nie był przypadek. A mimo to Zdzitowiecki działał, reżyserował i jak dawniej miał swoich ulubieńców. Jednym z nich był Zbigniew Rakowiecki, który zginął jako żołnierz AK w Powstaniu Warszawskim.

Kategoryzowanie na tych dobrych i złych, na tych, co nie grali i tych, co grali, na dumne Polki-aktorki-kelnerki i „szwabskie dziwki”, po prostu nie wytrzymuje próby czasu.

Na przykład Karol Hanusz, pod koniec lat 30. niemal zapomniany gwiazdor, którego homoseksualność była powszechnie znana, w czasie wojny znalazł dla siebie miejsce. Gdy zabrakło na estradzie wielu wykonawców, Hanusz wrócił jako przedstawiciel starej gwardii. Jego przetrwanie i późniejsza pozytywna weryfikacja są dziś paradoksem, świadectwem jak bardzo te rozliczenia nie miały nic wspólnego z logiką ani moralnością.

Dlaczego dziś są zapomniani

Wiele osób, które pojawiają się w „Homolobby” są dziś zapomniane, albo znane tylko nielicznym. Czy to był naturalny proces, czy jednak celowe wymazanie?

Myślę, że jedno i drugie. Po pierwsze osoby homoseksualne były dużo łatwiejsze do wymazania. I to widać na przykładzie doktorki Zofii Sadowskiej, która przed II wojną światową była głośną postacią, a i tak trzeba było lat pracy, żeby po latach zrekonstruować jej biografię.

Nieheteronormatywność nie miała swoich kronikarzy. Nie można było o niej mówić, była niewygodna, trudna do opisania i wytłumaczenia osobom hetero. Dlatego też łatwiej było te osoby zapomnieć.

Ale oczywiście to nie tylko to. Bo w ogóle jest masa postaci w historii polskiego teatru, kina czy kabaretu, które po prostu przepadły. To jest ogromna praca biograficzna, żeby ktoś przetrwał w pamięci przez kolejne dekady, niezbędne jest też szczęście. Udaje się to tylko niewielkiej grupie, a bardzo trudno się do tej grupy załapać.

*Krzysztof Tomasik (ur. 1978), publicysta i biograf. Pisze o polskim kinie, historii mniejszości seksualnych i popkulturze w PRL-u. Autor książek „Homobiografie” (2008, 2014), „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u” (2012, 2018), „Seksbomby PRL-u” (2014), „Demony seksu” (2015), „Grażyna Hase. Miłość, moda, sztuka” (2016), „Poli Raksy twarz” (2022) oraz „Homolobby. Aktorzy II RP” (2025). Redaktor zbioru reportaży „Mulat w pegeerze” (2011). W 2025 ukaże się również trzecie, zmienione wydanie jego kultowej książki „Homobiografie”.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

Pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze