W stosunku do Jana Pawła II Polska zachowuje się jak toksyczna patriarchalna rodzina po śmierci przemocowego dziadka – twierdzi pisarz Jacek Dehnel
Obserwowanie, jak Polska zaczyna wychodzić z ukąszenia wojtylańskiego jest chyba nie mniej ciekawe, niż obserwowanie, jak wychodziła z ukąszenia heglowskiego. Tamto stawiało nad osobistym dobrem i prawami jednostki „konieczność dziejową” – to stawia ponad nią „dobro Kościoła” i „prawo boskie”.
Czyli: wolno kogoś wsadzić do łagru, zastrzelić, zgwałcić dziecko, doprowadzić do śmierci kobietę w zagrożonej ciąży, jeśli tego wymaga „wyższy porządek”. Ten porządek oczywiście ustalają ci, którzy trzymają władzę (albo przynajmniej trzymają z władzą) i jest on – ich zdaniem – obiektywny.
Problem jednak w tym, że czasy się zmieniają i z perspektywy to, co miało być obiektywne i oczywiste, ukazuje się jako subiektywne, a nawet fałszywe. A popełniona krzywda, realna krzywda, pozostaje i upomina się o swoje.
To, co interesuje mnie tu szczególnie, to podobieństwa między skalą makro a mikro.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Polska zachowuje się tu jak toksyczna patriarchalna rodzina po śmierci przemocowego dziadka. Dopóki Wojtyła żył, pozycja patriarchy była właściwie nienaruszalna. Kult „największego Polaka” (a także myśliciela, dowcipnisia, poety i kajakarza) plenił się setkami pomników, ulic i szkół imienia, instytutów myśli, portretów w oknach, sentymentalnych zdjęć z dziećmi w ramionach, zabawnych anegdotek o tym i owym, całego tego lukru i kremówkomanii. Wszelka krytyka, z miejsca traktowana jako chamstwo przemieszane ze zbrodnią, była – skojarzenie nieprzypadkowe – duszona w zarodku.
Ta pierwotna strategia była przez dłuższy czas skuteczna: pozwalała na ignorowanie krzywd, kwitowanie tego słowami o „tramwajowym antyklerykalizmie” czy „świństwach z pisemka Urbana”. Tym samym na natychmiastowe wyparcie krytyki ze świadomości i ze wspólnego dyskursu. Z czasem przestało to wystarczać, bo pod naporem faktów opinia społeczna zaczęła się zmieniać. Proces ten postępuje, a obrońcy i obrończynie papieża ustępują, przenosząc się na kolejne linie obrony.
Można to obserwować w niezliczonych tekstach. Ostatnio – w „Gazecie Wyborczej”, gdzie Magdalena Czyż opublikowała wywiad z Haliną Bortnowską i Anną Karoń-Ostrowską o ich „przyjaźni z Janem Pawłem II” i o tym, jak reagują na uwiąd kultu papieża.
Druga linia, na którą niechętnie przeniosła się obrona, to dobrze nam znane: „No może z tym chronieniem księży-pedofilów coś było na rzeczy, należy zadawać pytania, ale Jan Paweł II na pewno by tego nie zrobił, nigdy się nie dowiemy, acz pojawiają się wątpliwości”. Czyż pyta swoje rozmówczynie: Jak uporać się z sytuacją, kiedy na portrecie przyjaciela i autorytetu, kogoś naprawdę ważnego w naszym życiu, zaczynają się pojawiać rysy i pęknięcia?
Mam czterdzieści dwa lata. Kiedy Sinead O'Connor, ofiara poprawczaka sióstr magdalenek, podarła publicznie zdjęcie Jana Pawła II i wykrzyczała swoją krzywdę – za co spotkała ją fala nienawiści – miałem lat dwanaście. To było trzy dekady temu. Przez ten czas niektóre ofiary wojtylańskiego prawa antyaborcyjnego zdążyły się urodzić, przeżyć i stracić swoje krótkie życie – a dziennikarka nieśmiało wspomina, że rysy na wizerunku dopiero „zaczynają się pojawiać”.
Problem polega na tym, że mamy społeczeństwo dwóch prędkości. I o ile pani Czyż ze swoimi rozmówczyniami żyje w przekonaniu, że nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało, dopiero jakieś rysy się pojawiają na cokole, ale ksiądz kanonik je zaszpachluje, to znaczna część społeczeństwa – w tym, sądząc po komentarzach, miażdżąca większość czytelników tego wywiadu – jest już zupełnie gdzie indziej. Choć dookoła wojtyłowisko na sto kremówek, pomnik na pomniku, a aleja ulicę placem pogania, to dla bardzo wielu osób
Jan Paweł II to ruina, z której nie ma co zbierać, kupka gruzu, budzącego trochę grozę, a trochę odrazę.
I znów: ta druga linia obrony jest dobrze znana z dynamiki rodzinnej. Firma dziadka mogła zbankrutować na szwindlach, wszyscy mogą siedzieć po uszy w długach. Ale w niczym nie przeszkadza to opowiadać o latach świetności i o tym, że dziadek był genialnym kupcem. Tak naprawdę oszukiwali go subiekci i plenipotenci, ale on był krystalicznej uczciwości człowiekiem, prowadzącym wspaniałe interesy.
A zatem znaczna część wywiadu Czyż – ale również wielu innych okołopapieskich tekstów ze środowisk kościoła tak zwanego „otwartego” – skupia się wokół sprawy rzekomo kluczowej, a mianowicie: czy obiekt kultu wiedział?
Nie jest to nic nowego, proces ten znamy z innych dwudziestowiecznych przypadków kultu jednostki.
Tu winien jestem ważne zastrzeżenie. Jan Paweł II nie był przywódcą państwa totalitarnego, nie zorganizował łagrów ani obozów zagłady, a liczba ofiar jego doktryn, działań i zaniechań ustępuje liczbie ofiar zbrodniczych systemów XX wieku. Jednak te właśnie przykłady będą pomocne ze względu na dynamikę emocji: oto po śmierci otaczanego kultem przywódcy jego wyznawcy są konfrontowani ze straszliwą prawdą o jego dokonaniach. Często zresztą są to dokonania, o których wiedzieli, ale które – dzięki sile propagandy – nie były kwestionowane, ba, stanowiły „wielkie osiągnięcie”. Tymczasem nowa epoka sprawiła, że do głosu przyszli skrzywdzeni i optyka się zmieniła.
W tym momencie historycznym wierni musieli skonfrontować się nie tylko z upadkiem bożyszcza, ale i własną współodpowiedzialnością, więc obierali rozmaite strategie emocjonalne i retoryczne. Jedną z nich było nieustanne obracanie tego samego pytania: „Czy wiedział?”. To, czy najwyższy przywódca pokwitował taki papierek czy inny świstek, czy wódz podpisał taki czy inny rozkaz, czy też może zrobił to po kryjomu jego podwładny, było rozdymane do zagadnienia godnego osobnych książek. Choć przecież – zważywszy struktury władzy w tych systemach – jest to kompletnie bez znaczenia dla uznania winy sprawcy kierowniczego.
Bortnowska i Karoń-Ostrowska roztrząsają zatem z uporem, czy Dziwisz coś przechwycił, czy nie przechwycił, czy Półtawska mu coś doręczyła, czy nie doręczyła, czy przyjmował do wiadomości, czy nie przyjmował. Padają rytualne hasła typu „nie wiemy wszystkiego”, „nie rozumiemy”, „ludzka bezradność”, „ja bym pytała”, „kapitulacja”.
W pewnym momencie rozmowy o kryciu przestępców seksualnych padają takie słowa:
Karoń-Ostrowska: – Papież odpisywał mi na wszystkie tematy, które poruszałam w swoich listach, a ten pomijał milczeniem.
Czyż: – Z czego to milczenie mogło wynikać?
Bortnowska: – Uczciwie powiem, że nie wiem.
Jeden z komentatorów sparafrazował to w ten sposób:
"Kiedy wyszło, że kumpel mojego przyjaciela przez lata katował swoją żonę, gdy razem jeździli na urlop do jego domku nad jeziorem, pytałem go w listach o tę sprawę. Na wszystkie inne tematy odpisywał, a ten pomijał milczeniem. Z czego mogło to wynikać? Powiem uczciwie, że nie wiem. Jest mi przykro, że ludzie teraz mojemu przyjacielowi uwłaczają, pytając o tę kwestię. Przyjaciel chronił swojego kumpla, jego żonę dyskredytował jako niewiarygodną i prowokującą, o koledze zaś zawsze mówił w najlepszych słowach i zawsze chętnie pomagał zacierać ślady. Ale myślę, że sprawa nie była taka prosta. Prawdy się nigdy nie dowiemy".
Wbrew temu, co pada w rozmowie, jeśli tylko nie chowamy głowy w piasek, to oczywiście rozumiemy i wiemy, co robił Wojtyła. Nie wiemy może wszystkiego, ale wiemy wystarczająco dużo.
Wystarczy jeden przykład: w 1986 roku papież wyjął znikąd antypatycznego, konserwatywnego mnicha Hansa Groëra i zrobił go arcybiskupem Wiednia. Po niespełna dekadzie zaczęły się pojawiać pod jego adresem zarzuty o wykorzystywanie seksualne dzieci i młodych mężczyzn. Dziś liczba jego ofiar jest szacowana na zawrotne dwa tysiące.
Skandal jest olbrzymi, artykuły, zeznania, Austriacy masowo opuszczają Kościół, do ustąpienia Groëra wzywają świeccy i księża, komisja biskupów uznaje winy hierarchy. Wojtyła o tym wszystkim wie, nie jest to coś, co mógł przed nim „ukryć Dziwisz”. I wówczas wysyła list – można go do dziś znaleźć na stronach Watykanu – do austriackiego episkopatu, w którym pisze, że „świątobliwego arcybiskupa Wiednia” Groëra „zaatakowano bez względu na jego ludzką godność, nie mówiąc już o godności kościelnej.” Ale to jeszcze nic. Pisze też o „ciosach spadających na Kościół” i że to „próba zniszczenia Kościoła w Austrii”, by na deser porównać Groëra do Chrystusa, który również był „prześladowany”. Serio. Już po wszystkim, wiedząc o gwałtach, Wojtyła całym swoim autorytetem uderza w ofiary jako oszczerców, a
gwałciciela porównuje do prześladowanego za niewinność Jezusa.
Jest to list nie tylko na każdym poziomie odrażający etycznie – gdybym był wierzący, powiedziałbym też, że bluźnierczy – ale również stanowi to, co po angielsku nazywa się „dymiącym rewolwerem”. I Bortnowska, i Karoń-Ostrowska, i Czyż muszą go znać. Ale – podobnie jak Wojtyła listów o gwałceniu dzieci – nie przyjmują do wiadomości.
Lista ofiar Wojtyły i wojtylizmu jest oczywiście długa, a licznik wciąż bije. Papież, zarówno osobiście, jak i poprzez swoich współpracowników oraz konsekrowanych przez siebie biskupów i kardynałów, stworzył trwałe dziedzictwo, które przyniosło i nadal przynosi realną krzywdę niezliczonym jednostkom.
To nie tylko celowa i systemowa ochrona księży-przestępców seksualnych (krzywdzących zarówno dzieci, jak i dorosłych), ale też walka z prezerwatywami, która przyczyniła się do niezliczonych zgonów na AIDS w Afryce i gdzie indziej. To przeprowadzona konsekwentnie, najpierw z ZChN-em, potem z Zollem, a wreszcie z PiS-em i Przyłębską, batalia antyaborcyjna, której krwawe żniwo widzimy w Polsce (ale przecież kobiety, które gniją w więzieniach Salwadoru, również stanowią dumny dorobek Jana Pawła II). To także zmasowana walka z osobami LGBT, która przekłada się na dyskryminację prawną, przemoc werbalną i fizyczną, doprowadzając wielu do ciężkich chorób, depresji, prób samobójczych. To wreszcie bezwzględna praca na rzecz przebudowania Polski w autorytarne państwo wyznaniowe, w czym Kościół gotów jest współpracować z absolutnie każdym.
Wszystko to wynika wprost z fundamentalistycznego fanatyzmu Wojtyły i stawiania określonej interpretacji „świętych ksiąg” ponad realne cierpienie jednostek.
By użyć ewangelicznej frazy, dla Jana Pawła II, jak dla faryzeuszy, to człowiek ma być dla szabatu, a nie szabat dla człowieka.
Nie opowiadajmy więc o jakichś „rysach na wizerunku” czy „niejednoznacznym pontyfikacie”. Mówmy o kompletnym etycznym upadku. Nikt się dziś nie nabierze na bajeczkę, że papież nie miał czasu na zajmowanie się ofiarami księży pedofilów, bo od rana do wieczora dzielnie obalał komunizm. W 1995 roku, kiedy wystawiał laurkę Groërowi, komunizm był już dawno obalony i wegetował sobie na Kubie i w Korei Północnej.
Przyjmuję do wiadomości, że Bortnowska i Karoń-Ostrowska mają z papieżem bardzo miłe doświadczenia i czule go wspominają. Ale i one muszą przyjąć do wiadomości, że dla tysięcy ludzi w Polsce jest to zupełnie inne wspomnienie. Że ten dorobek wielu z nas pamięta, ponieważ dotyczy on nas osobiście i osobiście przekłada się po dziś dzień na nasze cierpienie czy cierpienie naszych bliskich. I że są ludzie, którzy za każdą śmiercią kobiety, której odmówiono aborcji, za każdym przedawnieniem sprawy proboszcza, który obmacywał dziesięciolatkę, za każdym kamieniem lecącym na marsz równości, widzą uśmiechniętą, okrągła, żółtą twarz papieża.
Tyle że one naprawdę bardzo tego nie chcą usłyszeć.
I tu się pojawia trzecia linia obrony, kolejna strategia rodzinna: dyskusja o Wojtyle przenoszona jest z kwestii jego czynów, odpowiedzialności, winy, na kwestie emocji bliskich. W warunkach rodzinnych kluczowa dla tej strategii jest zazwyczaj wdowa i dzieci, no ale na to w przypadku papieży – przynajmniej oficjalnie – liczyć nie możemy, pojawia się więc kategoria „przyjaciółki”. Zostawmy na boku, czy rzeczywiście to, co opisano w wywiadzie, nazwalibyśmy „przyjaźnią”; ważne jest, że obie wywiadowane, Halina Bortnowska i Anna Karoń-Ostrowska, pełnią tu rolę strażniczek pamięci.
Czemu strażniczek? To widać od samego początku: otóż Bortnowska mówi, że jej przyjacielowi się „uwłacza”. „Uwłaczać” to „obrażać”, „przynosić ujmę”. Jak też się obraża przyjaciela Haliny Bortnowskiej? Otóż odbiera się dobrą pamięć albo się jej nie podziela.
Kiedy przyjrzeć się temu zdaniu z bliska, jest arcyciekawe. Otóż każdy, kto krytykuje Jana Pawła II, albo po prostu pamięta go inaczej, niż Bortnowska, nie podziela jej wspomnień (a przecież każdy z nas ma inne wspomnienia!), po prostu go obraża.
Znamy to dobrze z wersji mikro: dziadek Lolek doprowadził do samobójstwa kuzyna Michała, bo był „homoniewiadomo”, oraz chronił przed milicją stryjka Józka, który gwałcił swoje dzieci, ale teraz nie możemy o tym mówić, bo to „obraża jego pamięć”. Osoba niepozbawiona empatii mogłaby powiedzieć, że właśnie teraz, kiedy dziadek od dawna nie żyje, jego ofiarom i ich bliskim należy się jakaś sprawiedliwość, prawo do mówienia o swoich krzywdach.
Ale tu właśnie wjeżdża ciocia Halinka, cała na czarno, i mówi: „Mnie to boli, ja cierpię!”.
Ten szantaż emocjonalny jest, oczywiście, często skuteczny – ofiarom przemocy, zwłaszcza ofiarom stanowiącym marginalizowaną mniejszość, przez lata tłamszonym, unieważnianym, znacznie trudniej odezwać się pełnym głosem. Cała rodzina od dawna gorliwie pilnuje uciszania, zatem ciocia Halinka ma zdecydowaną przewagę.
Dochodzi oto do paradoksalnej sytuacji, w której mniej liczy się cierpienie dzieci zgwałconych przez stryjka Józka, niż cierpienie cioci Halinki, spowodowane tym, że ktoś o tych gwałtach mówi, wypominając nieżyjącemu dziadkowi Lolkowi, że Józka chronił przed milicją. Więcej: sam stryjek Józek, który żyje i ma się dobrze, może z łatwością zwekslować niewygodne dla siebie pytania na „Milczeć, gówniarze, doprowadzicie ciocię Halinkę do zawału, ona tak kochała dziadka!”. I oczywiście to robi, taka dokładnie jest strategia kościelnej hierarchii w Polsce:
– Czy to prawda, że biskup Iksiński zgwałcił ministranta?
– To szarganie pamięci największego z Polaków, Świętego Jana Pawła Drugiego Wielkiego, przypominające najgorsze stalinowskie czasy!
Oczywiście, i tego nie możemy tracić z oczu, zarówno w rodzinie, jak i w Polsce, nie są to wyłącznie kwestie emocji, ale również szeroko rozumianych interesów. Nie odmawiam Bortnowskiej i Karoń-Ostrowskiej dobrej woli i szczerych emocji, jednak zawodowo zajmują się Kościołem, a bliskość z Wojtyłą, grzanie się w jego sławie było dla nich (a w pewnym wymiarze i pewnych kręgach zapewne nadal jest) społecznie opłacalne. Tymczasem okazuje się, że wspólne fotografie z przywódcami mają różne losy: czasem wiszą na honorowym miejscu i budzą szacunek, a czasem przenosi się je do głębokiej szuflady, a nawet do niszczarki.
Obrona papieża to zatem nie tylko kwestia osobistych emocji i sentymentów, ale również obrona własnej pozycji. Struktura władzy, w której Wojtyła – i, szerzej, Kościół – ma mocne i eksponowane miejsce, jest dla wszystkich trzech pań zwyczajnie korzystna. Nie urządzają sobie przecież cichego wieczora wspominków przy herbatce, tylko publikują retorycznie przemyślany wywiad w wielkim dzienniku i wywiad ten jest obliczony na konkretny efekt propagandowy.
Jednak czasy się zmieniły i jest coraz więcej osób, dla których ta struktura władzy jest nie do zniesienia i wiąże się po prostu z ich ogromną i coraz częściej, coraz głośniej wyrażaną krzywdą. Ci ludzie nie mają cierpliwości słuchać, że najbiedniejsze w tym wszystkim są nie ofiary Wojtyły, tylko jego przyjaciółki, którym jest tak strasznie smutno, że prawda o Wojtyle wychodzi na jaw. Tak, wiemy, stalinistom też było przykro po XX zjeździe KPZR, ale obrażone uczucia wojtylijne muszą wylądować na samym końcu kolejki.
Nie dziwi więc, że komentarze pod wywiadem w „Wyborczej” rozmijają się z oczekiwaniami. Okazuje się, że żadna z retorycznych linii obrony nie zadziałała. Ludzie piszą na przykład:
Zawiodłem się na Bortnowskiej. Okazuje się, że to kolejna osoba, dla której osobiste wspomnienia i uczucia są ważniejsze od prawdy. I taka osoba jest teologiem? Dobre sobie...
Czy:
Żaden autorytet, moje drogie Panie, nie może być przeszkodą w przyjęciu do wiadomości faktów. Bolesne to zapewne, że „przyjaciel” okazuje się zwykłym szubrawcem, ale jeżeli macie odrobinę przyzwoitości, to pora zburzyć ten pomnik.
Nie są to zapewne słowa miłe, ale merytoryczne i zdecydowanie mieszczące się w granicach dopuszczalnej krytyki. Jednak autorka wywiadu, rozwścieczona, że tym razem numer nie wyszedł, powróciła, żeby zbesztać czytelników, którzy nie dorośli do kultu Karola Wojtyły. Wiele już, muszę powiedzieć, widziałem w polskiej prasie, ale po raz pierwszy widzę, żeby dziennikarka wyzywała komentatorów, że ośmielili się skrytykować jej tekst.
Przytoczone powyżej dwa komentarze Czyż wymienia jako przykłady – uwaga! – hejtu, sama natomiast publicznie wymyśla czytelnikom od emocjonalnych troglodytów i ludzi bezrozumnych. Co akurat zdecydowanie do hejtu można zaliczyć.
Nagłówek artykułu brzmi jak cytat z ASZdziennika: Jakim troglodytą emocjonalnym trzeba być, żeby nie wyczuć dramatu bliskich Jana Pawła II. Ależ wyczuwamy ten dramat, podobnie jak wyczuwaliśmy dramat bliskich księcia Andrzeja i Harveya Weinsteina, fanów Billa Cosby'ego i Michaela Jacksona. Rozumiemy też cierpienie kibola, którego rozbolała noga od kopania czternastolatka z tęczową torbą. Po prostu nie stawiamy go wyżej, niż cierpienia kopanego.
Czyż nie poprzestaje jednak na tym osobliwym leadzie, który aż prosi się o memy typu
Jakim troglodytą emocjonalnym trzeba być, żeby nie wyczuć dramatu bliskich Heinricha Himmlera?
Zupełnie jakby łudziła się, że swoją besztaniną doprowadzi niegrzeczne, zbuntowane społeczeństwo do uległości. Z różnych strategii retorycznych wybiera serceszczypatielną ścieżkę emocji:
– Pracując nad tym wywiadem, myślałam o swoich przyjaźniach. O tym, jak ja bym podeszła do swojej najbliższej przyjaciółki, która w jakimś momencie zawiodłaby mnie tak, jak moje rozmówczynie zawiódł i rozczarował ich przyjaciel.
Powtarza zatem wcześniejszą strategię, opartą na łatwym do przejrzenia na fałszu: próbie przeniesienia dyskusji o publicznych winach i ofiarach potężnego polityka na poziom prywatnej przyjaźni, ciepłych uczuć, wzajemnej serdeczności.
Tymczasem sądzę, że większość z nas – być może dlatego, że nie obracamy się w środowisku katolickich hierarchów – nie ma wśród przyjaciół człowieka, który by protegował gwałciciela dwóch tysięcy osób, który by brał spore pieniądze na dobroczynność od zakonnika molestującego własne dzieci, albo który by stał na czele organizacji doprowadzającej ciągłym szczuciem do samobójstw dzieci i nastolatków. Mamy zwykłe życia. Jeśli nasi przyjaciele nas rozczarowują, to dlatego, że zapomną o naszych urodzinach, nie poświęcą nam uwagi, kiedy mamy jakieś smutki, albo umówią się na kawę i nie przyjdą. A nie dlatego, że mają na sumieniu ileś tysięcy ludzkich istnień.
Dodajmy, że dla Czyż potępianie papieża jest – co istotne – natychmiastowe i bezrefleksyjne. Wojtyła nie żyje od prawie dwudziestu lat, pedofilów zaczął chronić pewnie kiedy został biskupem – bo robiły to wówczas, jak przyznał sam Kościół, wszystkie diecezje – więc ponad sześćdziesiąt lat temu. A my tu chcemy, myk myk, jakoś natychmiast oceniać. W dodatku bezrefleksyjnie. Bo przecież gdybyśmy się zdobyli na refleksję, to byśmy jednak poparli te więzienne cele w Salwadorze, te trumny w Polsce i Afryce!
Głęboko współczuję wszystkim przyjaciołom autorów tych komentarzy – rozdziera retoryczne szaty Czyż. – Mogę im jedynie doradzić, żeby wiali od nich, gdzie pieprz rośnie, bo gdy im się w życiu noga poślizgnie, popełnią jakiś błąd, to ci sędziowie sumień nie będą znali dla swoich przyjaciół litości. Wiadomo, życiowa sprawa, grudzień, mróz, lód na ulicy, noga się poślizgnie, siuuup i nagle dziesięć tysięcy osób umiera na AIDS, a wy podnosicie z chodnika stłuczony słoiczek z dżemem.
Nawet gdyby dyskusja toczyła się tylko o wojtyłowskim systemie chronienia gwałcicieli, to nazwanie tego „poślizgnięciem nogi” jest tak pozbawione empatii i szacunku wobec ofiar, że na tym tle blakną ci nieszczęśni „troglodyci”. Ale ani bagatelizowanie, ani obelgi już nie działają. Wydaje się, że w dzisiejszej Polsce spróchniały kult papieża trzyma się już tylko na wspólnych rządach partii i Kościoła, na ich sakramentalno-finansowym małżeństwie. Kto wie, może jeszcze w tej dekadzie doczekamy dnia, w którym któryś magistrat urzędowo zmieni plac, ulicę czy aleję Jana Pawła II na plac, ulicę czy aleję Ofiar Jana Pawła II. A wtedy już żadne wymyślanie od „motłochu” i „troglodytów” tego procesu nie zawróci.
ur. 1980, pisarz, tłumacz, ostatnio wydał tom wierszy „Bruma" (Wydawnictwo a5).
ur. 1980, pisarz, tłumacz, ostatnio wydał tom wierszy „Bruma" (Wydawnictwo a5).
Komentarze