Donald Tusk sięgnął po retorykę fiskalnej grozy, którą sam był chłostany jako premier. Jednak liczby przywołane przez szefa PO nie są zgodne z rzeczywistością. Czy to znaczy, że w kwestii zadłużenia Polski nie mamy się czego obawiać? Niestety, to nie takie proste
Podczas spotkania z młodymi działaczami Platformy Obywatelskiej (i nie tak młodymi — na sali nie brakowało doświadczonych polityków PO) 10 grudnia Donald Tusk dzielił się m.in. refleksjami na temat trudnej sytuacji gospodarczej.
„Drożyzna i inflacja to jest jeden z powodów niestabilności społecznej” - diagnozował szef PO. „Jeśli społeczeństwa, a my dzisiaj jesteśmy w takiej sytuacji, zapadają w lękowy stan niepewności, czasami depresji, jeśli młodzi ludzie bez wyjątku pytają o darmowy dostęp do poradnictwa psychologicznego, psychoterapii, bo przecież rzeczywistość wokół nich zdewastowała ich pewność siebie, to jednym z głównych powodów jest drożyzna”.
Wskazywał, że „trudno planować życie, kiedy wyrasta się w warunkach inflacji, wszystko jest płynne niepewne i w każdej chwili może się zawalić”.
„No i w tym czasie, kiedy wy każdego dnia zastanowicie się nad swoją przeszłości, to ktoś policzył, że…
...oni podwoili dług publiczny, teraz to jest 1 bilion 700 miliardów. No to wasze pokolenie będzie musiało.... każde z was z osobna w Polsce... te 260 tysięcy złotych gdzieś już macie do spłacenia tego, co PiS nam zafundował
Opowieść Tuska o tym, jak inflacja i niestabilność ekonomiczna są dla młodych osób źródłem lęków, jest trafna. Pokazują to badania opinii publicznej: w niedawnym sondażu United Surveys dla DGP i RMF FM aż 83 proc. osób w wieku 18-29 lata wskazało inflację jako największe zmartwienie. Brzmi też całkiem świeżo — szef PO sięga tu po empatyczny język, który wciąż jest w polskiej polityce rzadki.
Nic świeżego nie ma natomiast w opowieści o obywatelach przegniecionych monstrualnym długiem — nie swoim własnym, lecz długiem państwa. To stara narracja polskiej polityki. Bodaj najgłośniej zabrzmiała w 2010 roku — trzecim roku rządów Donalda Tuska — gdy fundacja prof. Leszka Balcerowicza zainstalowała w centrum Warszawy licznik długu publicznego. Licznik wskazywał wówczas, że zadłużenie Polski przekraczało 724 miliardy złotych, a każdy Polak — co skrupulatnie wyliczyła fundacja — miał do spłacenia ponad 19 tysięcy złotych.
Dziś Donald Tusk snuje podobną opowieść fiskalnej grozy.
Jest w niej zrozumiała troska o stan finansów publicznych, brakuje natomiast przywiązania do faktów.
Najpierw krótkie wyjaśnienie: mamy dwa podstawowe sposoby liczenia długu publicznego.
Nie wdając się w szczegóły — ta druga metoda jest ważniejsza, to na ten dług patrzą międzynarodowe instytucje i inwestorzy. Dług EDP jest z reguły — a w ostatnich latach niezawodnie — wyższy od długu PDP. To tam znajdziemy cały dług sektora, także zobowiązania zaciągnięte przez pozabudżetowe fundusze, m.in. ogromny Fundusz Przeciwdziałania Covid-19.
Państwowy dług publiczny (PDP, zadłużenie sektora finansów publicznych po konsolidacji) na koniec III kwartału 2022 roku wyniósł 1 181 198,9 mln zł
W tym samym kwartale dług EDP wyniósł 1 479 293,1 mln zł — to najświeższe dane.
To sporo mniej niż wartość podana przez Tuska - 1700 miliardów złotych. Skąd więc wziął swoją kwotę? Nie wiemy. Być może przeczytał gdzieś o wartości długu, którą ministerstwo prognozuje na koniec przyszłego roku. Ta kwota znalazła się w przyjętej pod koniec września rządowej Strategii zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2023–2026. W 2023 roku dług sektora instytucji rządowych i samorządowych ma wynieść 1 767,5 mld. Ale powtórzmy — dziś dług jest niższy. I dodajmy jeszcze: w tej samej strategii na koniec 2022 roku zaplanowano wartość 1560 mld, wciąż sporo mniej niż podaje szef PO.
Donald Tusk twierdzi też, że rząd PiS podwoił dług publiczny. To nieprawda, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie nominalną wartość długu. Widać to na wykresie poniżej. W 2015 roku, czyli ostatnim roku rządów koalicji PO-PSL, dług publiczny wynosił 923,4 mld zł. Od tego czasu mamy wzrost o 60 proc., a nie wzrost dwukrotny.
Ale ciekawiej wygląda zmiana poziomu zadłużenia w stosunku do PKB. To uniwersalna (choć nieco przypadkowa, jak tłumaczył w OKO.press makroekonomista dr Wojciech Paczos) miara długu państwa. Dług EDP w relacji do PKB w III kwartale 2022 wyniósł 50,3 proc. W 2015 roku, ostatnim roku rządów PO-PSL było to 51,3 proc. Dług więc nie tylko się nie podwoił, ale wręcz nieco zmalał.
W ostatnich latach najniższy dług w relacji do PKB mieliśmy w 2019 roku (45,7 proc.), najwyższe — w 2020 roku (57,2 proc. - państwo musiało się zadłużyć, aby przeciwdziałać skutkom pandemii, także tym gospodarczym). Od tego czasu poziom długu spada — podobnie dzieje się w niemal całej Europie. To w dużej mierze konsekwencja inflacji, która „czyści” zadłużenie, zmniejsza jego realną wartość (nominalne PKB rośnie wraz z cenami, nawet przy zerowym wzroście gospodarczym, więc dług w relacji do PKB maleje). Takie kurczenie się długu jest drugą stroną drożyzny i kryzysu kosztów życia - warto mieć to w pamięci, gdy słyszymy, jak malejącym długiem w relacji do PKB chwali się premier Morawiecki.
Poniżej zestawienie długu państw UE w relacji do PKB na koniec ubiegłego roku.
Polski wynik - 53,9 proc. - był zauważalnie lepszy od średniej UE, która wyniosła 87,9 proc. Jeśli chodzi o wschodnią Europę, jesteśmy środku stawki. Wypadamy gorzej od Estonii, Bułgarii, Czech, Łotwy, Litwy i Rumunii, lepiej — od Słowacji, Słowenii, Węgier i Chorwacji.
Donald Tusk twierdzi, że każda młoda osoba — bo do takich osób się zwracał — ma do spłacenia 260 tysięcy złotych długu publicznego. To efektowna, ale nieco bałamutna teza.
"Bardzo często mówi się o tym, że dług publiczny jest czymś, co zostawiamy przyszłym pokoleniom. Że one będą zobowiązane do tego, żeby ten dług spłacić.
To jest częściowo prawda, w większości nieprawda"
- mówił w rozmowie z OKO.press dr Michał Możdżeń z Katedry Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.
Jak tłumaczył, dług publiczny, który jest utrzymywany przez polskich obywateli w polskiej walucie, może być traktowany jako wewnętrzny transfer środków.
"Gdyby sobie wyobrazić teraz sytuację konieczności spłacania tego długu, to ten cały transfer pójdzie w drugą stronę. Od wszystkich obywateli, którzy będą płacić podatki, trafi do tych obywateli, którzy utrzymują obligacje" - tłumaczył dr Możdżeń.
Podobnie opisywał ten mechanizm w rozmowie z OKO.press makroekonomista dr Wojciech Paczos z Cardiff University.
„Jeśli pożyczam od swoich własnych obywateli, to oddaję im później pieniądze z podatków.
Wyjmuję z lewej kieszeni i przekładam do prawej. Taką operację można robić na ogromną skalę, na dużo większą skalę niż operację oddawania długu zewnętrznego".
Dług wewnętrzny ma jeszcze jedną wyjątkową cechę: w szczególnych sytuacjach można go nie spłacać. Dr Paczos: "Tak było w przypadku rządu Donalda Tuska i umorzenia obligacji w OFE. Spodziewaliśmy się, że to się spotka z bardzo dramatyczną reakcją rynku, ale okazało się, że nie. Rząd był w stanie umorzyć prawie 10 proc. PKB długu wewnętrznego i nic się nie stało. Taka operacja jest niemożliwa na długu zewnętrznym. Nie da się powiedzieć, że się nie spłaci 10 proc. PKB, bo wtedy jest gigantyczny kryzys, tak jak było w Grecji".
Z długiem zewnętrznym faktycznie nie jest tak łatwo, ale na szczęście Polska ma go stosunkowo niewiele.
W III kwartale 2022 roku dług zagraniczny wyniósł 305,9 mld zł, co stanowiło 25,9 proc. państwowego długu publicznego (PDP).
A na czym dokładnie polega problem z zagranicznym długiem?
Jeszcze raz dr Możdżeń: "Po pierwsze, spłacanie tego długu nie pozwala transferować środków do naszych obywateli. To ogranicza popyt. Po drugie jesteśmy skazani na pewne ryzyka związane z finansowaniem wydatków przez zagranicznych wierzycieli. Gdyby zagraniczni wierzyciele z jakiegoś powodu uznali, że nie chcą nam więcej pożyczać, to bez odpowiednich rezerw walutowych na sfinansowanie tego długu, nie moglibyśmy tego długu odnowić".
Jak tłumaczył, w Polsce w tej chwili nie ma tego problemu, ponieważ polskie rezerwy walutowe przekraczają wartość długu denominowanego w walutach obcych.
Podsumujmy:
Czy to znaczy, że zupełnie nie mamy się czym niepokoić? Niestety, taki błogi spokój byłby przedwczesny.
Wspomniana różnica między długiem EDP a PDP jest symptomem problemu. Rząd PiS twórczo rozwinął pomysł, który na mniejszą skalę (za sprawą Krajowego Funduszu Drogowego) funkcjonował już wcześniej: wypychanie wydatków i długu poza budżet państwa. I tak we wrześniu 2022 roku:
Dlaczego to problem? Chodzi przede wszystkim o transparentność finansów publicznych i... demokrację. Sztuczka z pozabudżetowymi funduszami sprawia, że parlament nie ma odpowiedniej kontroli nad wydatkami i zadłużeniem państwa. Krytycy rządu mają rację, gdy nazywają te fundusze "rajem wydatkowym".
Drugi problem z długiem także leży na styku finansów i polityki. To problem potencjalny, który jednak błyskawicznie może zmienić się problem realny i dotkliwy. Chodzi o reakcję rynków finansowych na polityczne decyzje rządzących.
To truizm, ale żyjemy w trudnych czasach: trwa wojna w Ukrainie, która już przemeblowała światową gospodarkę, a której dalszy przebieg jest niewiadomą. Od wielu miesięcy duża część świata zmaga się z najwyższą od dekad inflacją. Antyinflacyjne zacieśnienie polityki pieniężnej sprawia, że gospodarki zwalniają lub wpadają w recesję. Słabsze państwa wpadają jednocześnie w kryzys zadłużeniowy - taki kryzys rozlewa się właśnie po państwach Afryki.
Rynki są dużo ostrożniejsze niż zwykle - i dużo bardziej skłonne do gwałtownych reakcji.
Przekonał się o tym brytyjski rząd, który we wrześniu zapowiedział gigantyczne obniżki podatków dla najbogatszych. Chodziło w sumie około 45 miliardów funtów obniżek podatków korporacyjnych, płacowych i dochodowych. "Ogólnie rzecz biorąc, te obniżki podatków i wzrost wydatków (rząd będzie subsydiował energię) przewyższają te wprowadzone w czasie pandemii i wysyłają dług publiczny w proporcji do PKB na wzrostową trajektorię" - pisał w OKO.press dr Łukasz Rachel, ekonomista z londyńskiego University College. Nazwał ten plan błędnym, okrutnym i niedemokratycznym
Jeszcze niedawno taka głupota uszłaby rządzącym torysom płazem. Tym razem jednak reakcja rynków finansowych była brutalna. Funt w relacji do dolara spadł do poziomu najniższego od czterech dekad, a rynek obligacji skarbowych zaliczył pełen krach. Sytuację musiał ratować Bank Anglii.
Czy podobnego wstrząsu możemy doświadczyć w Polsce? Mieliśmy przedsmak tego w połowie października, gdy rentowność polskich obligacji na moment przekroczyła 9 proc. Eksperci jako przyczyny wymieniali upolitycznienie banku centralnego, niekompetencję rządu i jego konflikt z UE oraz bliskość wojny.
„Rząd powinien mieć politykę spójną z wymaganą polityką pieniężną (czyli zacieśnianiem warunków pieniężnych). Każda tarcza powinna być finansowana przez zacieśnianie polityki fiskalnej (na przykład przez podnoszenie podatków).
Rząd powinien też natychmiast zakończyć spór z UE i wejść na ścieżkę naprawy fundamentów długoletniego dobrobytu, czyli odbudowy instytucji i państwa prawa.
Nie łudzę się — ten rząd nie jest oczywiście w stanie czegoś takiego dokonać, więc pewnie najlepszym wyjściem byłoby podanie się przez obecny rząd do dymisji" - mówił OKO.press dr Rachel.
Dziś rentowność obligacji 10-letnich utrzymuje się poniżej 7 proc. To wciąż sporo i są powody, by z niepokojem przyglądać się rosnącym kosztom obsługi długu (Ministerstwo Finansów zakłada, że w przyszłym roku wyniosą one 66 mld zł, czyli 1,99 proc. PKB. - ponad dwa razy więcej niż w tym roku), ale sytuacja jest daleka od krytycznej.
Ryzyko jednak nie zniknęło, nie zniknęły też największe niewiadome. Na przykład ta: jak zareagują rynki, gdy definitywnie rozstaniemy się z perspektywą uzyskania środków z KPO?
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.
Komentarze