0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Wojtek RADWANSKI / AFPFoto Wojtek RADWANSK...

Coraz częściej polscy politycy mówią o tym, że wszyscy migranci i uchodźcy powinni w Polsce pracować i płacić podatki. Największą grupą cudzoziemców w Polce są obywatele Ukrainy. Według danych Narodowego Banku Polskiego z połowy 2024 roku w Polsce jest zatrudnionych 78 proc. przebywających u nas dorosłych Ukraińców.

Jak szacuje Bank Gospodarstwa Krajowego, praca migrantów oraz uchodźców z Ukrainy przekłada się co roku na wzrost polskiego PKB od 0,5 proc. do nawet 2,4 proc. W 2024 roku „wpływy z podatków i składek ubezpieczeniowych płaconych przez ukraińskich migrantów do polskiego budżetu sięgają około 15,1 mld zł”.

Według NBP pracuje ok. 68 proc. ukraińskich uchodźców (oraz 93 proc. migrantów przedwojennych), jest to największy wskaźnik w porównaniu do innych krajów, dokąd wyjechali Ukraińcy.

Pod koniec stycznia 2025 roku wiceminister rodziny, pracy i polityki socjalnej Sebastian Gajewski poinformował w Sejmie, że większość – ok. 60 proc. aktywnych zawodowo obywateli i obywatelek Ukrainy – pracuje na podstawie umów zlecenia. Ok. jednej trzeciej pracuje na podstawie umów o pracę. Do 5 proc. pracuje na umowach o dzieło czy jako jednoosobowa działalność gospodarcza.

Spróbowałam dowiedzieć się, z jakimi barierami stykają się w znalezieniu pracy, jakie warunki zatrudnienia proponują im polscy pracodawcy oraz jak w związku z tym czują się w polskim społeczeństwie.

Nasi rozmówcy wykonują dziś w większości prace proste, choć mają wysokie kwalifikacje i w Ukrainie mieli wyższy status zawodowy. Przez to widzą wszystkie mankamenty polskiego rynku pracy. Coś, co nam zazwyczaj umyka.

Twórcze życie Nadiji

Kiedy po raz pierwszy rozmawiamy przez telefon, Nadija nie ma za dużo czasu. Pracuje w szkole, jedzie na zajęcia. Prywatnie też pomaga ukraińskim dzieciom, które wyjechały do Polski z powodu wojny, uczy ich języka ukraińskiego oraz kultury ukraińskiej.

Jest osobą twórczą, aktywną i zaradną. Zanim zaczęła odnajdywać się w Polsce, minęły trzy lata. Najtrudniejsze w jej życiu.

Nadija ma dwa fakultety. Jest aktorką, reżyserką i psycholożką, pedagożką społeczną. We Lwowie pracowała jako pedagożka w szkole artystycznej. Miała też firmę, która zajmowała się imprezami (dla dzieci, dorosłych, np. wesela). Wojna wszystko zmieniła. W Polsce – jak mówi – mieszka w ładnym turystycznym miasteczku z drogimi mieszkaniami na wynajem i brakiem pracy. Przez pierwsze miesiące przez stres prawie nie wychodziła na zewnątrz. Język polski rozumiała, ale miała problem z mówieniem.

„Teraz to wszystko opowiadam z humorem, ale naprawdę było ciężko. Miałam ciśnienie ponad 160. Nie mogłam spać. Córka przez lęk w nocy krzyczała. Nie dawałam sobie rady. Świat przewrócił się do góry nogami” – mówi Nadija. „W mieszkaniu ok. 40 m² mieszkało siedem osób. Myślałam, że jeszcze trochę i wojna się skończy, i wracam do Ukrainy. Nie miałam śmiałości rozpakować walizki”.

Właściciel mieszkania miał restaurację i sklep. Zaproponował, żeby pracowała jako kelnerka. Komunikowała się z klientami w języku angielskim, po kilku dniach przeniosła się do sklepu z włoskimi produktami, gdzie przez półtora roku pracowała jako sprzedawczyni. Tam nauczyła się komunikować się w języku polskim, chwali też dobry stosunek kolegów w pracy.

Chciała pracować w szkole z dziećmi. Przetłumaczyła dyplom psychologa-pedagoga społecznego na język polski. Jednak nie może nostryfikować go, ponieważ w Polsce nie ma odpowiednika takiej specjalizacji, więc wszędzie otrzymywała odmowy.

„W Ukrainie to super, jeśli masz podwójną specjalność, tutaj są inne zasady. Brakuje mi godzin nauki” – mówi Nadija. Dodaje, że szukając pracy i wysyłając CV, zetknęła się z dyskryminacją na tle narodowości. Pracodawcy informowali, że zatrudniają tylko Polaków.

„W Polsce pracodawcy potrzebują ludzi, którzy harowaliby za kopiejki.

Nikt nie potrzebuje tego, jaki jesteś mądry, że masz doświadczenie, że robiłeś to i tamto, masz dużo kursów. Trzeba, żebyś pracował”.

Przeczytaj także:

Inny pracodawca miał jej obiecać stanowisko art managerki i że dostanie umowę o pracę, jednak posadził przy kasie, karmiąc obiecankami, że już niedługo zajmie się rozwojem firmy. Nadija zaufała, czekała, zbierała pomysły, jednak zostało z tego tylko nieprzyjemne doświadczenie. Okazało się, że nie jest pierwszą osobą, którą właściciele firmy tak potraktowali.

Pół roku pracowała w hospicjum jako opiekunka osób z niepełnosprawnością. Była to ciężka praca. Wróciły problemy ze zdrowiem. Córka też chorowała. Brała więc L4.

„Moje ciało już nie mogło tego robić, moja psychika tego nie wytrzymywała.

Słyszałam od koleżanek w pracy: jesteś psychologiem, a musisz tutaj coś takiego teraz robić. To było poniżające.

Uważam, że każda praca jest potrzebna i ważna. Byłam właścicielką firmy, ale nie jestem dumna, mogę wziąć miotłę do rąk, odkurzacz. Korona mi z głowy nie spadnie. Ale dlaczego tak się zachowują?” – mówi Nadija.

Dodaje, że w pracy wykonywała wiele obowiązków. „Podopieczni oraz ich rodziny lubili mnie, byłam dobrze traktowana. Ale nie podobało się to kierowniczce, która wielokrotnie publicznie demonstrowała swoją poniżającą mnie postawę, co zostało zauważone przez innych”.

„Dopiero teraz wszystko się zaczyna”

Nadija prawie 20 lat pracowała jako animatorka. W polskim przedszkolu, do którego chodziła jej córka (teraz chodzi do drugiej klasy w tej samej prywatnej szkole), charytatywnie pomagała przy organizacji różnych wydarzeń. Niedawno zaczęła pracę jako pomoc nauczyciela (do tego nie jest potrzebna nostryfikacja dyplomu), prowadzi zajęcia teatralne oraz taneczne. Na razie jest zatrudniona do końca roku szkolnego.

„Od września dyrekcja chce przedłużyć umowę, ale ja też cały czas czekam, a może jeszcze wrócę do Ukrainy” – mówi Nadija. Dodaje, że od nowa budować karierę zawodową w innym kraju jest trudno. „Jestem tu sama z dzieckiem. Muszę zapłacić wszystkie rachunki, wynajem mieszkania drogo kosztuje. To, co zostaje na życie, jest kroplą. Ratują wcześniej odłożone pieniądze. Oszczędzaliśmy z mężem, żeby kupić mieszkanie we Lwowie i teraz te pieniądze tu się rozchodzą”.

Pod koniec mówi: „Chciałam przy okazji podziękować tym osobom, które wspierały Ukrainę, Ukraińców. Teraz też potrzebujemy wsparcia, naprawdę. Słowem, obecnością. Ukrainki, które przyjechały tutaj z dziećmi, starają się być grzeczne i przydatne dla waszego państwa. Przynajmniej takie spotykam.

Bądźcie razem z nami. Ukraina, nasi wojskowi bronią nie tylko Ukrainy, ale całej Europy. Dziękuję każdemu dobremu sercu i życzę, aby w tym państwie zawsze był pokój”.

„Wywoziłam go dalej od wojny”

Na początku kwietnia, trzy lata temu, Łarysa razem ze swoim wnukiem, 16-letnim Władem, wyjeżdżała z okupowanego obwodu chersońskiego. Do Polski jechali pięć dni przez Rosję. We Wrocławiu od kilku lat mieszkała córka Łarysy.

Wład kończył 11 klasę. Mama zapisała go na kursy językowe, nauczył się polskiego i dostał się na studia.

„Ponieważ nauka była płatna, zdecydował, że będzie sam płacił – pójdzie do pracy, a uczyć się będzie w weekend” – opowiada Łarysa.

Wład pracował w fabryce produkującej części samochodowe.

„Miał dobre wrażenia. Był tam Polak ok. 50 lat, który wziął go pod swoją opiekę, pokazywał mu wszystkie procesy” – mówi Łarysa. Fabrykę kupił inny właściciel i wszyscy, którzy pracowali mniej niż 5 lat, stracili pracę. Został zatrudniony w innej fabryce. Tam nikt nie pokazywał, jak pracować.

„Co więcej, obok na taśmie stał Polak, który jako dziecko z rodzicami żył w Rosji. Był prorosyjski. Dowiedział się, że Wład jest z Ukrainy i celowo wykańczał go na każdej zmianie. Mówił, że Putin jest wielkim prezydentem… nie chcę powtarzać tego. Wład wracał do domu taki zmartwiony. Mówił, że nie może tego znosić” – wspomina Łarysa. „Czepiał się go, że wolno pracuje”.

Jakoś po trzech miesiącach na początku zmiany kierownik powiedział, że Wład jest zwolniony. Przyczyny nie podał.

„Martwiłam się, ponieważ dopiero złożyliśmy wniosek o kartę pobytu, gdzie podaliśmy miejsce pracy” – mówi Łarysa.

W zespole jest więcej Ukraińców, niż Polaków

Zaczęła szukać dla Włada kolejnej pracy. Udało się. Wład ponad rok sprawdza jakość układów hamulcowych.

„Czasami wychodzi na 12 godzin, ale nie jest to obowiązkowe. Kierownik pyta, czy np. jutro da radę na 12 godzin. Na początkach było ciężko, a teraz już się przyzwyczaił” – opowiada Łarysa.

W marcu Wład przepracował 21 dni, z nich osiem po 12 godzin (np. zmiana od 18:00 do 06:00). Łarysa podkreśla, że nikt go nie zmusza. Ale widział, że ci, co odmawiają koordynatorowi dłuższej zmiany, mogą mieć kłopoty.

„Wład stara się nie odmawiać. I jeszcze coś zarobi” – mówi Łarysa.

Wład pracuje na umowie zleceniu. „Dziewczyna, do której dzwoniłam, jak szukałam pracy, mówiła, że jak trochę przepracuje, to dadzą mu umowę o pracę. Jednak co pół roku przedłużają zlecenie. Ale i za to dziękujemy” – mówi.

Córka Łarysy też pracuje na umowie zleceniu. Według umowy była zatrudniona tylko na 50 godzin miesięcznie. Wypłaty otrzymywała w kopercie.

„Wypłacali od 10. do 20. dnia miesiąca. Córka zawsze otrzymywała jako ostatnia, po 20. Mówiłam jej: bądź cierpliwa. Przecież złożyła dokumenty o kartę pobytu. Gdyby zmieniła pracę, trzeba byłoby od nowa składać” – opowiada Łarysa. Córka czekała trzy lata na kartę pobytu. „Tak było mi jej żal. Nie śpimy nocą. Płakałam, a potem myślę, a co płakać. Mam być silna, żeby ich wspierać. Może dlatego Bóg mnie wypchnął do Polski?”.

Córka Łarysy w pracy musiała rozładowywać dostawy, targała duże pojemniki z mięsem, inne pudła z produktami. Po tym, jak coś się stało z kręgosłupem, że nie mogła się poruszyć, zdecydowała, że zmieni pracę, jak tylko otrzyma decyzję. Teraz pracuje w innej restauracji.

„Jestem taka jak wy”

Łarysa również pracuje. 4 godziny dziennie w jednym z urzędów.

„Byłam jedyną Ukrainką wśród sprzątaczek. Tylko ja miałam umowę zlecenie. Półtora roku bez urlopu, bez chorobowego. Panie, które przyszły później, miały umowę o pracę. Zapytałam menedżerki, pani w moim wieku, która rozumiała rosyjski, dlaczego tak jest. Przecież chwali mnie, że dobrze pracuję. Ona mówi: nie mogę. Dlaczego nie mogę? Nie mogę i już”.

Po półtora roku pracy firma nie wygrała przetargu na świadczenie usług, zmieniło się kierownictwo. Łarysa wkrótce została zatrudniona na umowie o pracę. „Chyba w Polsce prawo jest jedno: dlaczego ta firma może dać mi umowę, a ta wcześniej – nie?” – pyta.

„Córka powiedziała mi: Mamo, jesteś teraz białym człowiekiem”.

Łarysa wróciła właśnie z urlopu.

„Byłam zaskoczona. Moje panie przytulały mnie, mówiły, że tęskniły, że wszystko im tak dobrze robiłam. Zauważyły różnicę, doceniły. Było to bardzo miłe” – mówi. Choć wcześniej przez półtora roku nie mogły zapamiętać jej imienia. „My jesteśmy bardziej otwarci. Polacy są bardziej konserwatywni, zamknięci”.

Łarysa zna imiona wszystkich urzędników, w których gabinetach sprząta. Po śladach na podłodze zgaduje, kto, w jakim obuwiu przyszedł. Szuka sposobów, jak odmyć czarne ślady butów jednej urzędniczki. Kupiła sobie specjalną szmatkę do pucowania drzwi. Zdradza mi swoje sposoby.

„Mówią mi, że mam takie czyste piętro. Nie dostałam takiego. Trzeba było się naczyścić” – opowiada z uśmiechem. W Ukrainie sama była urzędniczką. Zajmowała się polityką społeczną.

„Pani pytała, gdzie pracowałam. Pokazuję na jej tabliczkę głównej specjalistki. Jestem taka jak wy. A że sprzątanie? Takie jest życie. Najważniejsze jest, aby wykonywać swoją pracę sumiennie”.

Niektóre urzędniczki pytają Łarysę o męża, który został w domu, o tym, jak się żyje pod okupacją, współczują.

„Inne są obojętne. Ale ja je wszystkie lubię. Rozumiem, że nas jest tutaj dużo. I choć pracujemy i płacimy podatki, to zawsze pytania są. Nawet lekarka pytała mnie, czy ja pracuję. Mówię, że tak, 4 godzinki, ale już dla siebie mam i robię coś pożytecznego”.

W Polsce zetknęła się też z hejtem.

„Wracałam z pracy. Czekałam na przystanku na tramwaj. Rozmawiałam z koleżanką przez telefon. Polak podszedł i splunął mi pod nogi. Wyzywał. Liczyłam do 10,...15. Nie mogłam doczekać się tramwaju. Nie wolno mi się z nim kłócić” – wspomina. Na przystanku byli we dwójkę. Był wieczór. 24 grudnia. „Przecież niczego nie zrobiłam. Tylko rozmawiałam w swoim języku”.

Rozmawiamy z Łarysą wieczorem. Pod koniec mówi, że właśnie przestała boleć ją noga i może wracać do domu. Teraz nawet do pracy chodzi z kulą.

„A jak pani sprząta z chorą nogą?” – pytam.

„Ale ręce mam robotne. W pracy noga mi nie przeszkadza. Mam wózek z wiaderkami, mogę się oprzeć. Trzymam się mopa. Pod koniec pracy zaczyna mnie boleć. Córka mówiła, żebym już zostawiła to sprzątanie. Nie zostawię, ludzie mi ufają”.

„Wielu Ukraińców uważa, że nie mają tu żadnych praw”

Władysław pracował w Polsce jeszcze przed inwazją pełnoskalową w 2022 roku. Był jednym z tysięcy ukraińskich mężczyzn, którzy z zagranicy wrócili bronić kraju. Dom stracił w 2014. Pochodzi z Ługańska. Wtedy nie wzięli go do wojska, bo był za młody.

„Byłem poszukiwany w Rosji, bo nie chcieliśmy do Rosji. Ale to długa historia” – mówi. W 2022 roku rodzina Władysława mieszkała pod Kijowem. 1 marca przyjechał do Ukrainy, kilka dni później był już na pozycji bojowej. „Trzeba było ich zatrzymać” – mówi.

Po ponad roku walk Władysław ma ostry zespół stresu pourazowego oraz problemy z kręgosłupem. Co pół roku Władysław jeździ do Ukrainy do lekarzy. Mówi, że wciąż brakuje specjalistów od traumy wojennej.

Wcześniej pracował na budowach, dachach, teraz szukał takiej pracy, żeby pracować razem z żoną, która czekała na niego w Polsce. Do tego nie może wykonywać ciężkiej fizycznej pracy. Ale – jak mówi – to nikogo nie interesuje.

Zazwyczaj szukał pracy przez Facebooka. Zmienił już kilka miejsc pracy: w fabrykach, magazynach. Wylicza kilka agencji, jednak wszędzie podobne praktyki.

„Niech pani spróbuje popracować dla tych agencji. I zobaczy pani, jakie są pensje, podatki, nastawienie.

Wtedy pani zrozumie, że jesteśmy tu tylko bardzo tanią siłą roboczą. Nie jesteśmy uważani za ludzi”.

„Zawsze gdzieś jest oszustwo lub bardzo niskie stawki i zawyżone normy”

Trafił do fabryki pod Katowicami. Zostali zatrudnieni – tak jak i większość pracowników – w innej firmie, niż była podana w ogłoszeniu.

„Jedna firma płaci podatki za 40 albo 8 godzin miesięcznie, a pracujecie 240 godzin. Jeśli próbujesz się czegoś dowiedzieć, to będą do ciebie pytania, dlaczego nie płacisz podatków. A firma znika” – opowiada Władysław. „Jedna firma płaci gotówką. Trzeba przychodzić od 15 do 19. A druga – płaci ratami. Część pieniędzy przychodzi na kartę od firmy, a inna – jako pomoc od fundacji. Chociaż w rzeczywistości jest to zapłata za pracę”.

Władysław dodaje, że jeśli są inspekcje, zawsze o tym ostrzegają, a pracownicy zostają w domu. Do pracy przychodzi tylko kilka osób zatrudnionych bezpośrednio.

Zwolnili się stamtąd, ponieważ Władysław dwa razy otruł się plastikiem.

Potem był magazyn z częściami samochodowymi.

„Rekruterzy mówią, że tam wszystko jest łatwo, super. Przyjeżdżasz, a tam wszyscy nasi to »gruzcziki« [z ros. – osoby, która ładują rzeczy – red].

Całą ciężką pracę w Polsce wykonują ukraińscy mężczyźni” – mówi.

„Albo pracujesz, albo do widzenia”

W fabryce pod Wrocławiem miał kierownika z Ukrainy. Nie mogli się dogadać.

„Mimo że dyrektor mówił, żeby nie dawał mi ciężkich ładunków, bo jestem po wojnie, a i tak dostawałem” – wspomina Władysław. Dodaje, że ukraińscy kierownicy – chociaż także i niektórzy polscy – tworzą problemy. „W obecnym miejscu zatrudnienia ludzie nie mogą nawet wziąć dnia wolnego, ponieważ koordynatorzy nie zezwalają. Trzeba mieć zaświadczenie od lekarza”.

Teraz Władysław z żoną pracują w magazynie na wózkach.

„Nie mieliśmy szkolenia BHP, pod którym byśmy się podpisali, czy badań lekarskich, książeczki sanepidu” – przyznaje. A młodsi pracownicy, jeżdżąc, zahaczają o regały. „Mogą się zawalić jak domino. Na górze są ciężkie palety, mogą zginąć ludzie”.

Koleżanka miała w pracy wypadek, wózek potrącił jej nogę. „Zapłacono jej za wizytę u lekarza, a za resztę musi sama zapłacić, ponieważ umowa zlecenie nie daje chorobowego” – opowiada mężczyzna. Do tego nie miała nawet tej umowy. Półtora tygodnia pracowali bez umów.

Władysław z żoną ma badania lekarskie z innej pracy, która nie pasowała im, bo w praktyce okazało się to co innego, niż obiecano. Jeszcze na innej pracowali trzy dni, ponieważ już nie trzeba było pracowników. Szukają pracy od razu z mieszkaniem. Pracodawcy wyliczają ok. 1000-1300 złotych z pensji za pokój. Władysław mówi, że nie wynajmują sami, ponieważ są tu nie na długo. „Żeby wynająć pokój, trzeba zapłacić kaucję. To dwie miesięczne opłaty. W 90 proc. kaucji nie zwracają. A w domu będę potrzebował tych pieniędzy”.

W wielu firmach są kary. Np. w obecnej: nie poszedł do pracy – minus 300 złotych z wypłaty, nie dopracował trzy miesiące – minus tysiąc. Wypłaty dostaje firma-pośrednik i może odejmować. Do tego za każdego pracownika dostaje wyższą kwotę, niż potem on otrzymuje. Zdarza się, że zamiast iść na 22:00, w południe dostają wiadomość, żeby przyjść na 18:00. Więc mogą pracować i po 12 godzin.

„Umowy zlecenia nie ochronią, to są umowy niewolnicze. Pracodawcy sądzą, że na zleceniu masz pracować tyle, ile oni powiedzą. Chociaż powinienem przepracować swoje 160 godzin. A pracuję 240 za tą samą stawkę” – mówi Władysław. Pracują też w niedziele.

„Kobietom przypisują skrzynki z piwem, paki wody. Tak być nie powinno. Pracujemy w stosunkowo ciepłym magazynie – ok. 10°C.

A jest jeszcze chłodnia, gdzie jest nabiał. Stawka taka sama. Tam pracują tylko Ukraińcy”.

W polskich magazynach pracuje wielu weteranów

Jakoś w pracy zaczepił go starszy pan, kiedy rozmawiał ze znajomym, też weteranem.

„Mówił, że nie mogę w Polsce pracować. Potem zobaczył mnie w kurtce, gdzie mam naszywki z wojska, ktoś mu powiedział, że walczyłem, i przestał” – opowiada. „Znam swoje prawa, ale zawsze jest »ale«. Czasami trzeba się cofnąć. Kiedy przez półtora miesiąca szukaliśmy pracy, to pieniądze szybko się rozchodzą”.

„Jest dużo takich chłopców. Większość milczy. A jak mówimy, to kogo to obchodzi?” – mówi Władysław. Nawet podczas spacerów pytają go, czemu nie jest na wojnie. „Pokazuję im zdjęcia obok zniszczonej Mriji w Hostomelu. Milkną”.

„Jakoś w naszym hostelu Polacy zaatakowali naszego chłopaka. Uważali, że odbieramy im pracę. No tak, pracując za minimalne wynagrodzenie”.

„Mówił jeden do mnie, że nasz prezydent wyprasza w Europie pieniądze. To zamieńmy się: będziecie walczyć, a my siedzieć. U nas chłopcy giną, a on mówi, że nie wezmą go, bo ma problem ze słuchem” – mówi Władysław. Dodaje: „Dziękuje Polakom, którzy pomagają Ukrainie oraz wojskowym, którzy walczą z nami przeciw Rosji. Wieczna pamięć poległym polskim chłopcom”.

„Nic się nie zmieni”

Władysław zna polski w stopniu wystarczającym do pracy. „Nie mam ochoty się uczyć. Chcę zdobyć doświadczenie i jechać dalej na Zachód, tam stosunek do pracowników jest inny. Praca taka sama, ale normy są mniejsze. Nie czuję się komfortowo w tym kraju przez te niewolnicze warunki pracy” – opowiada. W ciągu naszej rozmowy Władysław kilka razy powtarza:

„Nic się nie zmieni. Artykuły dziennikarzy niczego nie zmienią. Żadne z mediów nie napisze prawdy. A politycy mają to gdzieś”.

I dodaje: „Ukraińcy dają ok. 2 proc. PKB Polski. A warunki dla nas są coraz gorsze. Nawet dzieciom chcą odebrać świadczenia”.

„Nie będę bronił tych, którzy zachowują się źle. Jednak nie trzeba wrzucać wszystkich do jednego worka. Zachowuję się tutaj jako gość, kulturalnie. Nie chodzę do klubów, nie siedzę w restauracjach. Mogę zjeść kebaba, ale nie sądzę, żeby to było jakimś delikatesem. Nie mam nawet prawa do odpoczynku, bo moi towarzysze są na wojnie. Chociaż chciałbym pojechać np. do Egiptu. Przyjechałem, żeby popracować, bo tutaj mogę zarobić więcej niż w domu. Na leczenie, na zrzutki”.

Wszystko nowe

„Kiedy człowiek w takim wieku, nigdy nie będąc za granicą, trafia do innego kraju, jest zagubiony, trudno jest mu z samoorganizacją, z poszukiwaniem pracy” – mówi Walerij. „Jest bariera językowa, a w 80 proc. psychologiczna. Nie przyjeżdżamy z kurortu, uciekamy przed wojną. Człowiek zostawia wszystko, o co starał się całe swoje życie. I myśli tylko o tym, a nie o znajomości języka polskiego, czy jak mu jakieś papiery załatwiać”.

W Ukrainie Walerij pracował na stanowisku kierowniczym w dużym przedsiębiorstwie. Nie pracował fizycznie. W Polsce szukał pracy jako elektryk. Znajomy pomógł mu z napisaniem CV. Najpierw pracował w ukraińskiej firmie, którą znalazł przez internet. Montowali panele fotowoltaiczne. Od piątej na nogach do późnego wieczoru na umowie zlecenie z minimalną stawką. „Trudno było z 8 godzin pracy przestawić się na 12 plus dojazdy. Nie mam 15 lat, a cztery razy tyle” – mówi.

W kolejnej pracy – polskiej firmie – był jedynym Ukraińcem. Montował instalacje elektryczne w domach mieszkaniowych. Najpierw jego koledzy mu się przyglądali.

„Z czasem zobaczyli, że ręce mi rosną, skąd trzeba” – mówi Walerij. Dodaje, że niektórzy Polacy, nawet po tym, jak się zwolnili z tej firmy, podtrzymują z nim kontakt, zapraszają na fuchy.

Po okresie próbnym otrzymał umowę o pracę, miał wpisane najniższe stanowisko – „pomoc elektryka”. Chociaż biorąc pod uwagę kompetencje Walerija, nie było to odpowiednie dla niego stanowisko. Pracował, ponieważ były potrzebne pieniądze na utrzymanie się w Polsce. Wynagrodzenie – minimalne i jeszcze trochę pod stołem.

Walerij: „Byliśmy umówieni na 25 zł za godzinę, przy tym minimalne wynagrodzenie – na biało, reszta – na czarno. Pracowałem 10-12 godzin dziennie”.

Przed dniami wolnymi ustawowo, m.in. Wielkanocą czy Dniem Niepodległości, miał pisać wniosek o urlop. W ten sposób wykorzystał prawie wszystkie dni urlopowe. W te dni opłata tylko według stawki na biało za 8 godzin.

„Pracodawca rozumie, że człowiek będzie zapierdalał za miskę ryżu, bo nie ma wyjścia, więc stawia warunki takie, jak chce”.

Udowodnienie prawa do urlopu o wymiarze 26 dni też nie było łatwe. Miał on owszem powyżej 10 lat doświadczenia, lecz zgodnie z prawem ukraińskim cała historia zatrudnienia była ujęta w książeczce pracy. Zgodnie z prawem Polski wystarczyło tylko przetłumaczyć ten dokument. Ale…

Przedsiębiorstwo Walerija znajduje się na terenach okupowanych.

Kiedy rosyjscy żołnierzy zajęli budynek administracji, powyrzucali pudła z książeczkami pracy – z losami tysięcy ludzi – na śmietnik.

Pracownicy, którzy zostali, je pozbierali. Walerij dowiedział się o tym, poprosił znajomego, żeby odebrał od nich jego dokumenty.

„W czasach pokoju to prosta rzecz, a pod okupacją, to specoperacja” – mówi. Tam ludzie nie mogą swobodnie się poruszać – są blokposty, gdzie żołnierze pytają, dokąd jedziesz, godziny policyjne, ostrzały. „Narażałem kolegę na niebezpieczeństwo”.

Okazało się jednak, że firma, która częściowo ewakuowała się do Odessy, miała skany dokumentów. Z nich zostało zrobione tłumaczenie. Oryginał – papierowa książeczka pracy – leży schowana w piwnicy przyjaciela.

„My tutaj czernoraboczije

Z czasem Walerij nauczył się terminów potrzebnych w pracy. Zdobył uprawnienia SEP potrzebne do pracy elektryka. Z ośmiu osób, które podeszły do egzaminu, było czterech Ukraińców. Wszyscy mieli podobną niską znajomość języka polskiego. Uważał, że SEP pomoże udowodnić jego kwalifikacje w Polsce, a to da szansę na podwyżkę i awans. Skończyło się na obiecankach.

Walerij skarży się na organizację pracy, brak racjonalnego podejścia.

„Przyjechaliśmy na obiekt. Nie mamy podstawowych narzędzi do pracy, bo nic nie wiedzieliśmy o obiekcie. Czekamy, aż szef przywiezie” – wspomina. „Nie ma planu, legendy. Jeśli ja jutro przejmę ten dom od kolegi, skąd mam wiedzieć, co on zdążył zrobić? Oczywiście poradzę sobie, ale to zajmie więcej czasu”.

Do tego – jak okazało się później – firma nieprawidłowo wystawiła PIT. Walerij zwrócił się o pomoc w rozliczeniu PIT do księgowej, która zauważyła błąd. Firma nie chciała poprawiać, dopiero po tym, jak księgowa pomogła Walerijowi sporządzić pismo do urzędu skarbowego, pracodawca poprawił PIT.

„Przynajmniej płacili tak, jak się umawialiśmy słownie. Choć, przyznam, bałem się, że nie zapłaci” – podsumował Walerij.

Zaczął szukać nowej pracy. Rekrutacje różnie wyglądały. Walerij rozumie, co ma robić, ale miał problem z mówieniem po polsku. Na jednej rozmowie kierowniczka stwierdziła, że jego znajomość języka polskiego jest niewystarczająca. Chociaż zdał egzamin SEP i jego potencjalny bezpośredni przełożony był zainteresowany zatrudnieniem Walerija.

„Rozumiem, gdyby to była praca z dokumentami. Ale ona pewnie chciała, żeby człowiek, wykonując pracę fizyczną na minimalnym wynagrodzeniu, posługiwał się językiem polskim, jak Mickiewicz” – stara się nie tracić poczucia humoru Walerij. Dodaje, że miała uprzedzenia wobec cudzoziemców. „Potem, gdy zdali sobie sprawę, że nie jest tak łatwo znaleźć pracownika, to dzwonili do mnie. Mówili, żebym przychodził, jak nauczę się lepiej języka. A nawet jak się nauczę, to już nie chcę tam iść”.

Nie miał kiedy siedzieć nad książkami. Jak mówi, „trzeba było przeżyć w tym kraju”.

Jakoś wracał z pracy. Przygnębiony. Myślał nad swoim losem. Umowa się kończyła, upominał się, były zapewnienia, że będzie nowa. Kilka dni pracował bez umowy (nie otrzymał za nie wypłaty ani obiecanej premii rocznej).

Nagle w autobusie

Walerij Petrowycz, dobryj deń. Odwracam się, widzę chłopaka, którego znam od małego” – radośnie opowiada Walerij. To był syn koleżanki z pracy, tej jeszcze w Ukrainie. Też kiedyś pracował w jednym przedsiębiorstwie z Walerijem. Teraz pracował jako elektryk w polskiej firmie.

W ten sposób Walerij znalazł nową pracę. Montuje instalacje elektryczne do smart domków, które są wysyłane za granicę. „Zespół jest międzynarodowy, są kontrolerzy, patrzą, czy zakładamy hełmy, czy w odpowiednim obuwiu pracujemy” – opowiada. „Czy jestem zadowolony? Warunki są lepsze, ale moje myśli wciąż są w domu”. Chwali nowoczesny sprzęt i narzędzia. Jednak wypłata według znanego schematu: minimalna na umowie, a reszta na czarno.

„Człowiek chce pracować, płacić podatki, ponieważ tu mieszkamy” – mówi żona Walerija.

„Ale chce, żeby to było na biało” – dodaje Walerij. Chce płacić podatki w całości. A wygląda tak, że pracuję częściowo na czarno. Z jednej strony mi to nie pasuje, bo to jest czysta korupcja, ale z innej – nie mam wyjścia – za samą minimalną wypłatę nie da się wynajmować mieszkania i przetrwać. Jeżeli w kilku miejscach pracy to się powtarza, oznacza to, że wszyscy wiedzą i akceptują ten schemat. Takie są realia na rynku pracy”.

Żona Walerija również w Ukrainie kierowniczka, chociaż parę lat przed wojną już była na emeryturze, w Polsce sprząta klatki schodowe. „W jednym budynku poznałam panią z Ukrainy, która stwierdziła, że sama będzie myć korytarz na swoim piętrze, żeby mi było mniej roboty. Tacy są nasi ludzie” – uśmiecha się. Wypłatę otrzymuje w kopercie. Pracę znalazła też przez przypadek. Pomogła sprzedawczyni z Żabki, też Ukrainka.

Walerij mówi, że brakuje centrów, które wspierałyby uchodźców m.in. w znalezieniu pracy według realnych kwalifikacji. Na pewno na tym by zyskało państwo polskie.

„Wszędzie słyszymy, że w Polsce brakuję wykwalifikowanych pracowników, a ja będąc doświadczonym inżynierem, kierownikiem pracuje jako pracownik fizyczny, nie realizuję całego swojego potencjału” – mówi Walerij. Starsze osoby, które przyjechały do Polski, często w Ukrainie pracowały przez wiele lat w jednym miejscu pracy, pracę często szukały wśród przyjaciół. Gdyby nie znajomi, to nie poradziłby sobie z tym wszystkim w Polsce.

*Niektóre imiona bohaterów zostały zmienione.

;
Na zdjęciu Krystyna Garbicz
Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media. W OKO.press pisze o wojnie Rosji przeciwko Ukrainie oraz jej skutkach, codzienności wojennej Ukraińców. Opisuje również wyzwania ukraińskich uchodźców w Polsce, np. związane z edukacją dzieci z Ukrainy w polskich szkołach. Od czasu do czasu uczestniczy w debatach oraz wydarzeniach poświęconych tematowi wojny w Ukrainie.

Komentarze