Big Tech i coraz bliżej związana z nim zbrojeniówka instrumentalizują geopolityczne napięcia z Chinami, forsując własną agendę – a ta jest zazwyczaj podobna: więcej pieniędzy i władzy dla „kompleksu technologiczno-przemysłowego”, za to mniej ograniczeń i kontroli.
Na zdjęciu u góry: Inauguracja Prezydenta Trumpa. Od lewej: Prezes Meta Mark Zuckerberg, trzeci od lewej Jeff Bezos, prezes Alphabet, prezes Google Sundar Pichai oraz Elon Musk, prezes Tesli i Space X. 20 stycznia 2025. Waszyngton. Fot. Julia Demaree Nikhinson / POOL / AFP
W czasie swojej pierwszej kadencji 45. Prezydent USA Donald Trump nie przepadał za Big Techem. Z wzajemnością. Choć niejednokrotnie im wygrażał, to koniec końców, on sam został zablokowany w mediach społecznościowych wskutek nieudanego ataku jego zwolenników na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku.
Jednak po czterech latach Trump, już jako 47. Prezydent, diametralnie zrewidował swoje relacje z wielkimi firmami informatycznymi. O blokadach kont, podobnie jak o 6 stycznia czy dziesiątkach innych afer nikt już zdaje się nie pamiętać.
Od pierwszych dni nowej prezydentury Trump sporo mówi o AI, głównie w kontekście deregulacji, źródeł energii potrzebnych do zasilania wielkich centrów danych czy dominacji, zwłaszcza nad Chinami. Początek drugiej kadencji obfituje w symboliczne wydarzenia, konferencje, przemówienia czy rozporządzenia o AI. Chińczycy jednak trzymają się mocno.
„Podczas pierwszej kadencji wszyscy byli przeciwko mnie. A teraz to każdy chce się ze mną przyjaźnić” – powiedział z właściwą sobie przesadą Donald Trump jeszcze przed ponownym objęciem urzędu prezydenta. I zdaje się, że ma trochę racji – przynajmniej jeśli chodzi o Big Tech.
Choć Trump był przecież jednym z „bohaterów” skandalu Cambridge Analytica z 2016 roku, której algorytmy zawiadujące treściami w mediach społecznościowych promowały jego kampanię, to sam wkrótce popadł w ich niełaskę. Posty Trumpa znajdowały się na cenzurowanym, były oznaczane jako „potencjalnie wprowadzające w błąd” przez Twittera. Doprowadziło to do tego, iż w 2020 Trump podpisał rozporządzenie wykonawcze mające ograniczyć tak osobliwie rozumianą cenzurę treści (zwłaszcza konserwatywnych) na tych platformach.
„Garstka monopolistycznych mediów społecznościowych kontroluje znaczną część zarówno publicznej, jak i prywatnej komunikacji w USA” – grzmiał wtedy.
Z kolei, jeśli chodzi o sztuczną inteligencję, to w pierwszej kadencji Trumpa nie działo się jakoś za wiele. Administracja Trumpa stała za kilkoma rozporządzeniami wykonawczymi w sprawie rozwoju AI, ale przeszły one raczej bez większego echa.
Kulminacyjnym momentem otwartej wojny z Big Techem był nieudany pucz na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku, do którego przecież Trump zagrzewał swoich zwolenników na Twitterze – swojej niegdyś ulubionej platformie. Tego było tego już za wiele i Twitter zablokował Trumpowi konto, a wkrótce to samo zrobił Facebook. Wydawało się, że Trump stanie się pariasem technologicznym i politycznym.
Dziś, w początkach drugiej kadencji sytuacja jest diametralnie inna. Zmieniła się Ameryka, zmieniły się (choć na gorsze) media społecznościowe, wybuchł hype na AI. Zmienił się też sam Trump – i to nie tylko dlatego, że wygrał wybory.
Przede wszystkim ukonstytuował się, niechby i tymczasowy, sojusz Big Techu z Białym Domem. Donalda Trumpa jeszcze przed 2016 rokiem konsekwentnie wspierał kontrowersyjny technologiczny miliarder-filozof z Doliny Krzemowej Peter Thiel. Nie jest więc przypadkiem, iż to właśnie niegdysiejszy protegowany Thiela, J.D. Vance – mocno powiązany z sektorem technologicznym i funduszami venture capital, został wiceprezydentem.
Przyjaźń z Trumpem zadzierzgnął też, przeszedłszy konserwatywną metamorfozę, nabywca Twittera (obecnie X-a) Elon Musk. Musk odblokował Trumpowi konto na Twitterze i aktywnie wspierał jego kampanię wyborczą. A już po wyborach zaczął określać się mianem „pierwszego kumpla” (ang. first buddy) i został stałym bywalcem (złośliwi dodawali wręcz, że lokatorem) rezydencji Trumpa w Mar-a-Lago.
Okazuje się, że Dolina Krzemowa i technologiczne korporacje nigdy nie żywiły do liberalnej demokracji czy ideałów Partii Demokratycznej przesadnej sympatii. Czasem było im z nimi po drodze, a czasem nie – w zależności od tego, jak akurat szły interesy.
Mimo że Kamala Harris, rywalka Trumpa w wyborach prezydenckich, wykonała w swojej kampanii kilka posunięć w stronę Big Techu, to nie da się ukryć, że im bliżej było do wyborów, tym coraz cieplej środowisko to wypowiadało się o Trumpie. Wiatr historii zaczął jeszcze mocniej wiać w prawo. Najwyraźniej technologiczni CEO uznali, że to właśnie Trump i MAGA, a nie Harris i Demokraci zaoferują im więcej.
Z ich perspektywy poniekąd słusznie, wszak to właśnie prezydent Biden i jego administracja inicjowali liczne postępowania antymonopolowe przeciwko Big Techowi, a jeszcze na domiar złego, chcieli regulować AI. Tego w Dolinie Krzemowej było już za wiele. Czyżby więc dużo musiało się zmienić, nawet prezydent USA, żeby Dolina Krzemowa realizować swój business as usual?
Nie było więc zaskoczeniem, kiedy już po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich Trump otrzymał od licznych przedstawicieli sektora technologicznego serdeczne tweety z gratulacjami, a następnie hojne wpłaty na fundusz inauguracyjny.
Ten swoisty hołd lenny został bardzo wymowny w sposób doceniony przez Trumpa. Na inauguracji prezydenckiej prezesi największych firm Big Tech dostali prestiżowe, bardzo eksponowane miejsca w pierwszych rzędach. Nawet członkowie administracji Trumpa dostali miejsca za nimi.
Carole Cadwalladr, laureatka Nagrody Pulitzera w 2019 za jej rolę w ujawnieniu skandalu Cambridge Analytica, wieszczyła w listopadzie 2024 roku początek nowej ery, mówiąc o nadejściu „broligarchii”, dla której wspomniana wyżej afera to zaledwie przedsmak. Cambridge Analytica była wstrząsem, który miał daleko idące konsekwencje polityczne, legislacyjne czy biznesowe.
Jednak w tej kadencji Donalda Trumpa nie będzie już „grillowania” Marka Zuckerberga w Senacie. Przeciwnie, to Zuckerberg, przybrawszy nowe szaty i wizerunek cesarzy rzymskich, być może nawet do spółki z Muskiem, będzie decydował, czym jest wolność słowa i co wolno publikować na należących do nich platformach.
Nie bez racji odchodzący prezydent Joe Biden w mowie pożegnanej, przywołując się jednego ze swoich poprzedników, Dwighta Eisenhowera, ostrzegał przed nadchodzącą oligarchizacją i ukształtowaniem się tak zwanego kompleksu technologiczno-przemysłowego. To raczej oczywiste, kogo miał na myśli.
W tym kontekście warto też odnotować, iż Biden w swoim przemówieniu poświęcił dużo uwagi AI, którą nazwał „najbardziej znaczącą technologią naszych czasów, może nawet w ogóle w historii”. Wspominał o zagrożeniach ze strony AI, dodając przy tym, że musi być „bezpieczna i godna zaufania”. To prezydencka retoryka, którą przynajmniej przez najbliższe cztery lata trudno będzie uświadczyć.
Powiedzieć, że Donald Trump szumnie rozpoczął swoją drugą kadencję, tym razem już jako 47. Prezydent Stanów Zjednoczonych, to jakby nic nie powiedzieć. Ale z drugiej strony, czy w ogóle mogło być inaczej w przypadku człowieka, który wręcz do perfekcji opanował mechanizm robienia show – czy to wokół siebie, czy też wokół prezydentury Stanów Zjednoczonych?
Jeszcze w dzień zaprzysiężenia, w poniedziałek 20 stycznia 2025 wieczorem, odwołał rozporządzenie wykonawcze swojego poprzednika w sprawie odpowiedzialnego rozwoju AI. Jak wiadomo, administracja Bidena kładła bowiem duży nacisk na rozmaite zabezpieczenia etyczne, przejrzystość czy bezpieczeństwo modeli. Z kolei Trump od dawna zapowiadał znoszenie rozmaitych regulacji, zwłaszcza rzekomo hamujących rozwój technologii.
Było do przewidzenia, iż 47. prezydent pod wieloma względami nie będzie kontynuował polityk swojego poprzednika. Czego innego oczekiwać od prezydenta, który już podczas swojej inauguracyjnej przemowy ogłaszał, iż powstrzymał upadek Ameryki oraz zapoczątkuje jej złotą erę?
Jeszcze tego samo dnia Trump dostarczył więcej szczegółów, jak taka złota era może wyglądać: przede wszystkim ogłosił stan podwyższonej gotowości energetycznej, zapowiadając zwiększone wydobycie paliw kopalnych, odejście od paryskiego porozumienia klimatycznego czy jakichkolwiek innych form amerykańskiego odpowiednika zielonego ładu.
Kilka dni później, podczas zdalnego wystąpienia na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos, Trump uzasadniał ogłoszony wcześniej stan podwyższonej gotowości energetycznej. Wg niego ma na celu zagwarantowanie, iż „USA staną się produkcyjną super potęgą oraz światową stolicą AI i kryptowalut”.
Znamienne, że Trump wymienił AI i kryptowaluty jednym tchem. Można jedynie domniemywać, iż w optyce Trumpa to dość zbliżone zagadnienia – coś, do czego wprawdzie potrzeba dużo komputerów i prądu, ale za to można dobrze na tym zarobić. A to bodaj jedyne, co Trump jako biznesmen naprawdę rozumie.
Może dlatego w sprawie kryptowalut też w międzyczasie diametralnie zmienił zdanie. Wcześniej nazywał bitcoina scamem, by w trakcie kampanii wyborczej wypuścić własną kryptowalutę „TrumpCoin”.
Następnego dnia po zaprzysiężeniu odbyła się w Białym Domu krótka konferencja prasowa z udziałem prominentnych przedstawicieli biznesu technologicznego – Larrego Ellisona założyciela Oracle, Masayoshi Sona, prezesa japońskiej firmy technologicznej SoftBank, oraz Sama Altmana z OpenAI.
Ogłoszono tam szumnie projekt o nazwie Stargate, czyli gargantuiczną, bo opiewającą na łączną kwotę 500 miliardów dolarów, kilkuletnią infrastrukturalną inwestycję w budowę amerykańskich centrów danych – bo to właśnie w nich biznes upatruje szans dalszego rozwoju AI.
To był krótki i przedziwny spektakl, który jak w soczewce skupia podejście tej administracji do AI czy do Big Techu. Choć obecni tam biznesmeni wręcz spijali sobie z dzióbków, to kiedy zaczęli mówić o AI, każdy z nich mówił o czymś zupełnie innym.
Trump, jak to Trump, wspominał o wielkich pieniądzach czy dominacji technologicznej, jaką Stargate ma przynieść USA. W zgodzie ze swoimi wcześniejszymi zapowiedziami zapewniał, że jego administracja nie będzie robiła problemów w realizacji tej inwestycji.
W zasadzie jednak projekt ten był opracowywany już od wielu miesięcy i Biały Dom nigdy nie był w niego zaangażowany – po prostu Trump niejako swoim zwyczajem przypisał sobie zasługi, że to właśnie jego administracja przyciąga grube miliardy i miejsca pracy do USA.
Larry Ellison nieprzypadkowo wspominał o postępach w medycynie, jakie rzekomo miałyby się dokonać za sprawą rozwoju AI. 80-letni już Ellison znany jest z hojnego wspierania badań nad długowiecznością czy spowalnianiem procesu starzenia.
Z kolei Masayoshi Son zapowiadał rychłe nadejście „sztucznej superinteligencji”, która „rozwiąże wcześniej nierozwiązywalne dla ludzkości problemy”. To zresztą wizja, która często przewija się w wypowiedziach Sona.
Za to Sam Altman głównie grzał się w blasku Trumpa, którego zachwalał, twierdząc, że projekt ten nie doszedłby bez niego do skutku.
Ta naprędce zmontowana konferencja przybrała nieoczekiwany zwrot, kiedy w pewnym momencie Trump zapytał Altmana, w jaki sposób AI pozwoli zwalczyć raka i „inne choroby, problemy”.
Altman, cokolwiek zmieszany, wybąkał jedynie, że, w miarę jak technologia ta będzie się rozwijała, należy spodziewać niespotykanych dotąd postępów w medycynie.
Zarazem poprosił, by może ktoś inny, bardziej zaznajomiony, podał więcej szczegółów. Wtedy głos zabrał Ellison i entuzjastycznie rozpływał się nad postępami medycynie, jakie dokonają się za sprawą AI, wspominając np. o wczesnej diagnostyce nowotworowej na podstawie szybkiego badania krwi, czy spersonalizowanych szczepionkach mRNA.
Znany badacz i krytyk AI, prof. Gary Marcus, zasugerował ironicznie, iż taka retoryka budzi pewne skojarzenia z Theranosem – niesławną spółką, która obiecywała przełomy w diagnostyce medycznej właśnie na podstawie badania kropli krwi. Założycielka Theranosa, Elizabeth Holmes, została w 2022 roku skazana za oszustwa na 11 lat więzienia.
Co ciekawe, to m.in. właśnie przecież SoftBank w przeszłości niemało inwestował w Theranosa. Czy i tu historia się może się w taki powtórzyć?
Zresztą, jest w tym wszystkim w ogóle pewna ironia, że oto Trump – mianujący antyszczepionkowca Roberta F. Kennedy’ego Juniora sekretarzem zdrowia – teraz zachwala potencjalne zastosowania AI w opracowywaniu szczepionek mRNA.
Projekt Stargate ma jednak znacznie poważniejsze problemy niż tylko kwiecista retoryka i z lekka utopijne wizje przyszłości, niekoniecznie podzielane przez całą administrację.
Po pierwsze, wbrew całej otoczce, to w całości prywatny projekt, bez wsparcia finansowego rządu USA. Nie jest też tak, że cała niebagatelna kwota 500 miliardów już jest – fundusze muszą wpierw zostać pozyskane i to przez rozmaitych partnerów z różnych, nie zawsze demokratycznych, stron świata.
Niedofinansowanie projektu nie uszło uwadze Muska, który pospieszył z ostrą krytyką całego przedsięwzięcia. Zapewne miało to dla niego mocno osobisty charakter, wziąwszy jego istotną rolę w nowej administracji Trumpa, a zarazem wzajemne animozje z Altmanem. Co ciekawe, konflikt ten dostrzega także Trump, który jak dotąd sprawę bagatelizuje, kwitując, iż „Elon po prostu nienawidzi niektórych ludzi w tym projekcie”.
Już pierwsze dni tej prezydentury pokazują, iż może być to kadencja pełna sprzeczności czy rozgrywania wewnętrznych konfliktów. Bo chyba nie ulega wątpliwości, iż wewnątrz (dość różnorodnego) obozu MAGA do takowych będzie dochodziło. Już wcześniej iskrzyło między skrajnie obyczajowo konserwatywnym skrzydłem, środowiskami niechętnymi imigracji, a Big Techem, który potrzebuje napływu wykwalifikowanej siły roboczej z zagranicy.
AI, czy w ogóle przeznaczanie wielkich środków rządowych na technologię, może być tu kością niezgody. A pierwsza kadencja Trumpa pokazała, iż regularnie wymieniał on współpracowników i to nierzadko w atmosferze konfliktu. Mimo to wydaje się, że od wielotorowego wsparcia dla AI Trump nieprędko odejdzie. Rodzi to natomiast inne pytanie, otóż kto tu bardziej kogo potrzebuje? Big Tech Trumpa czy na odwrót?
Co więc widzi Trump w AI czy w sojuszu z Doliną Krzemową, którą nie tak dawno pogardzał? Przecież nie jest fanem ani technologii, ani tej całej ideologicznej otoczki wokół niej.
Chodzi przede wszystkim o geopolityczną oraz biznesową rywalizację z Chinami – technologia i AI to kolejne jej areny. Dla USA to kwestia tyleż ekonomiczna, co strategiczna, ale także wizerunkowa.
W odpowiedzi na rosnące technologiczne ambicje (i osiągnięcia) Pekinu, już wcześniej Trump, jak i Biden wprowadzali sankcje wymierzone np. w eksport półprzewodników czy wprowadzające utrudnienia dla chińskich studentów. Skuteczność tych sankcji jest jednak dyskusyjna.
Z amerykańskiego punktu widzenia cel uświęca środki, stąd to zielone światło dla rozwoju AI poprzez dofinansowanie, deregulacje czy tani prąd. Nawet zachwalając opisywany projekt Stargate, Trump nie omieszkał wspomnieć, że gdyby nie on, inwestorzy byliby skłonni zainwestować te środki w Chinach.
Big Tech jest naturalnie świadomy znaczenia tego chińsko-amerykańskiego konfliktu, natomiast nie da się ukryć, iż próbuje go rozegrać przede wszystkim na swoją korzyść. Jeszcze przed wyborami Altman ostrzegał przez „autorytarnym AI”, tj. tym rozwijanym przez Chiny (czy nawet Rosję), co zestawiał z koniecznością rozwoju „demokratycznej AI” – czyli zapewne takiej rozwijanej głównie przez jego spółkę.
Stąd projekty takie jak Stargate nie tyle muszą świadczyć o zmyśle biznesowym Trumpa, ile być oznaką uległości administracji prezydenckiej wobec branży AI i jej wymagań – umotywowanych oczywiście dziejową rywalizacją z Chinami. Na ten moment największym beneficjentem tego projektu jest bowiem Altman wraz z OpenAI – zresztą w założeniach te mające powstać centra danych będą przede wszystkim wspierać tylko tę spółkę.
Innym przykładem presji wywieranej przez branżę AI na Trumpa jest przedrukowany niedawno na łamach Washington Street Journal apel Alexandra Wanga, prezesa spółki Scale AI pod tytułem: „Ameryka musi wygrać wojnę o AI”.
Oczywiście, chodzi tu o wojnę z Chinami. Sam apel zawiera postulaty nawołujące do zwiększenia finansowania AI, nietworzenia legislacyjnych przeszkód w pracach nad jej rozwojem czy do zapewnienia taniej energii dla centrów danych.
Zapewne zwrot „wojna o AI” nie został tu użyty przypadkowo, gdyż w amerykańskich konserwatystów bardzo dobrze działają wszelkiego rodzaju metafory wojenne, np. znane z przeszłości: „wojna z terrorem”, „wojna z narkotykami” czy „wojna z przestępczością”.
Wojenna rama to sprawne narzędzia służące z jednej strony do wzbudzania poczucia strachu w społeczeństwie, a z drugiej do uzasadniania nadzwyczajnych środków takich jak np. wydatki czy nawet ograniczanie swobód obywatelskich.
Amba Kak z AI Now Institute w rozmowie dla Fundacji Panoptykon sugeruje jednak, by nie patrzeć na rozwój AI jak na mocarstwowy wyścig, gdyż jest to pewnego rodzaju cyniczny szantaż retoryczny ze strony przemysłu technologicznego czy zbrojeniowego.
Big Tech i coraz bliżej związana z nim zbrojeniówka instrumentalizują te geopolityczne napięcia, forsując przy tym własną agendę – a ta jest zazwyczaj podobna: więcej pieniędzy i władzy dla „kompleksu technologiczno-przemysłowego”, za to mniej ograniczeń i kontroli.
A wszystko w obronie demokracji czy supremacji technologicznej. Jednak wg Kak w praktyce AI może być stosowana w zgoła odmiennym celu, np. do demontażu państwa opiekuńczego – co przecież samo w sobie od dekad było sztandarowym postulatem amerykańskich konserwatystów z Partii Republikańskiej.
Także i ostatnia kampania wyborcza Trumpa nie była pod tym względem wyjątkiem. Na razie jednak nie wiadomo, jak będzie się kształtować jego polityka społeczna i z jakim odbiorem społecznym się to spotka. A przecież to właśnie obietnice w kwestiach ekonomicznych były tymi, które znacząco przyczyniły się do jego zwycięstwa. Czy hojne wspierając Big Tech, Trump nie podcina zarazem gałęzi, na której siedzi?
Tymczasem administracyjna machina Trumpa nie zwalnia tempa w kwestii AI. W pierwszym tygodniu prezydentury Biały Dom opublikował kolejne rozporządzenie wykonawcze, w którym m.in. napisano:
„Ażeby utrzymać pozycję USA jako lidera innowacji AI, musimy opracować systemy AI wolne od uprzedzeń ideologicznych czy narzucanych programów społecznych”
To stwierdzenie ma charakter przede wszystkim symboliczny, tj. wymierzony w rozmaite równościowe polityki prowadzone przez poprzednika Trumpa, Joe Bidena. Jednym z głośnych postulatów Trumpa była przecież walka z tzw. ideologią woke – chodzi tu z grubsza o rozmaite postulaty z zakresu polityki tożsamościowej, równościowej, feministycznej czy antykolonialnej.
Na ironię zakrawa tu przede wszystkim fakt, iż to przecież Trump otacza się przedstawicielami Big Techu reprezentującymi całe spektrum ideologii popularnych w Dolinie Krzemowej takich kolonizacja kosmosu, transhumanizm, „superinteligencja”, longtermizm czy nawet współczesne formy eugeniki.
Wiele z posunięć Trumpa w pierwszych dniach prezydentury ma charakter przede wszystkim symboliczny czy wręcz personalny – to swoisty odwet za upokorzenia doznane za kadencji Bidena. Dotyczy to także wizji rozwoju AI.
Ale na razie sporo w tym sektorze technologicznym szumnych zapowiedzi i górnolotnych haseł, a mniej konkretnych planów realizacji. To jest zresztą właściwe dla całego amerykańskiego sektora AI.
Pokazuje to, iż pozycja amerykańskiego prezydenta w tej kwestii nie jest taka mocna, jak można by przypuszczać. Trump stał się niejako zakładnikiem własnych pompatycznych haseł o złotej erze Ameryki i wplatanych w nie rozmaitych wizji AI leczącej nowotwory czy innych form supremacji technologicznej.
Może to więc delfiny z Big Techu sprawniej podgryzają starego rekina, niż może mu się to wydawać?
Co gorsze dla Trumpa, Stargate, jeśli w ogóle dojdzie do skutku w zapowiadanej formie, będzie w lwiej części sfinansowany przez zagraniczne fundusze (np. z Emiratów Arabskich), na chipach importowanych z zagranicy – a i zapewne pracownicy budowlani też w niemałej części mogą pochodzić z zagranicy. A ewentualne profity i tak zainkasuje głównie OpenAI. To wszystko niekoniecznie musi przemawiać na korzyść prezydenta, który swoją kampanię oparł przecież na haśle „America First”.
Jak każdy lider aspirujący do pewnych form oligarchicznego autorytaryzmu, Trump, w swojej drugiej kadencji dobiera współpracowników przede wszystkim pod kątem lojalności. To powoduje, iż niekoniecznie uzyska od nich w razie konieczności krytyczną poradę, mogącą wpłynąć na zmianę kursu, uniknięcie ewentualnej błędnej decyzji.
Możliwe więc, że swoją postawą Trump w istocie zastawia wnyki, w które kiedyś sam wpadnie. Prędzej czy później ktoś powie „sprawdzam”. A Big Tech, w myśl swojej dewizy „fake it till you make it”, wymyśli wtedy jakąś inną narrację, którą będzie sprzedawać, być może już 48. Prezydentowi, obojętnie z której strony sceny politycznej USA.
Na pierwsze „sprawdzam” i to właśnie ze strony Chin nie trzeba było czekać długo. To, że ich modele językowe depczą tym amerykańskim po piętach, wiadomo było od pewnego czasu. Niektórzy jednak zakładali, że ograniczając sankcjami dostęp chińskich firm do zaawansowanych chipów, Ameryka powinna być rok, dwa do przodu. Prognozy te były, jak się okazuje, nad wyraz optymistyczne.
Jeszcze w czasie trwania inauguracyjnego tygodnia chiński startup o nazwie DeepSeek wypuścił swój najnowszy model o nazwie R1. Pod względem swoich możliwości wypada porównywalnie z topowymi modelami takich firm jak OpenAI czy Anthropic.
Wykazuje przy tym jednak inną gigantyczną przewagę – jest mniej energożerny, a przez to po prostu znacznie tańszy. Ponadto Chińczycy upublicznili cały kod modelu bezpłatnie na zasadzie open source.
Źródła podają, iż wytrenowaniu tego modelu miało kosztować zaledwie około 6 milionów dolarów, choć wartość ta wydaje się zaniżona. DeepSeek nie podał kosztów swojego modelu, ale i tak zakłada się, iż jest to zdecydowanie mniej niż koszt amerykańskich odpowiedników. To podwójny cios dla amerykańskiego sektora AI.
Po pierwsze, sankcje nie okazały się tak skuteczne, jak Amerykanie, by sobie tego życzyli. Jak się okazuje, Chinom do treningu modeli AI nie potrzeba było aż tylu najnowszych chipów. A może właśnie nawet im to pomogło, bo w myśl zasady, że potrzeba matką wynalazków, musieli nauczyć się radzić bez nich?
Co za tym idzie, okazało się też, że nie ma potrzeby wydawania 100 (czy więcej) milionów dolarów, jak miały to w zwyczaju amerykańskie spółki. Zatem chińskie modele stawiają pod znakiem zapytania zasadność tych infrastrukturalnych mega inwestycji jak projekt Stargate, jak i w zasadzie cały model biznesowy firm takich jak OpenAI.
Pojawiły się też głosy, iż mamy tu do czynienia z odpowiednikiem momentu Sputnik – analogicznie do roku 1957, kiedy to Sowieci, ku zdumieniu Amerykanów jako pierwsi wystrzelili w kosmos sztucznego satelitę. Teraz to Chińczycy zadziwiają świat jakością modeli, których jeszcze długo mieli nie rozwijać.
Można się też pokusić o nieco złośliwy komentarz, że rewolucja AI, tak ochoczo przecież nagłaśniana przez amerykański sektor AI, zaczyna pożerać swoje własne dzieci. Czy ChatGPT straci pracę na rzecz tańszej AI z Chin?
Pod koniec stycznia 2025 roku wciąż jeszcze niewiele wiemy o chińskich modelach. Oprócz tego, że, w przeciwieństwie do swoich amerykańskich konkurentów, są open source i bardzo niechętnie odpowiadają na pytania, co wydarzyło się na placu Tiananmen w czerwcu 1989 roku. Zapewne skrywają jeszcze niejedną tajemnicę dotyczącą ich powstania czy ideologiczno-politycznego charakteru.
Paradoksalnie, dowiedzieliśmy się na razie więcej o amerykańskim podejściu do AI. Bo to wśród amerykańskiego sektora AI zapanował popłoch. Akcje producenta najbardziej zaawansowanych chipów, Nvidii, spadły w jeden dzień o 17 proc., spółka straciła 600 miliardów kapitalizacji rynkowej – to sporo więcej niż sumaryczny budżet wspomnianego projektu Stargate. Sporo straciły także OpenAI czy Oracle.
Jak na razie Amerykanie bronią się dość desperacko. Altman zatweetował, że może DeepSeek robi wrażenie, ale przecież jego firma wypuści wkrótce lepsze modele, a tym samym osiągnie ogólną sztuczną inteligencję, czyli AGI.
OpenAI zarzuca też DeepSeek, iż ci po prostu ordynarnie zrzynali z ich modeli, bez poszanowania ich prawa własności intelektualnej. Jak na spółkę oskarżaną z wielu stron o nielegalne pozyskiwanie z internetu danych treningowych dla swoich modeli, to dość karkołomny argument.
Chiński konkurent uderzył też w hybris amerykańskiego sektora AI – obnażył czcze przechwałki na temat tego, kto pozyskał więcej funduszy, która spółka lepiej wyceniana, a który model większy. Pokazał, iż można być technologicznie innowacyjnym bez gigantycznego dofinansowania, rekordowych kapitalizacji rynkowych czy dostępu do najnowszych chipów Nvidii.
Rangi problemowi dodaje też fakt, iż prezydent Trump osobiście zareagował na doniesienia z Chin. W krótkim przemówieniu ostrożnie stwierdził, iż DeepSeek to „sygnał ostrzegawczy dla amerykańskiego przemysłu technologicznego, który powinien być w pełni skoncentrowany na zwycięstwie w tej rywalizacji”. Między wierszami daje się jednak odczytać tu subtelne zawołanie: „Panowie, co to ma być? Do roboty!”.
I w zasadzie to nie sposób odmówić mu słuszności. Aby utrzymać to obecnie bardzo mocno zachwiane przywództwo technologiczne (czy wręcz je odzyskać), trzeba będzie czegoś więcej, niż tylko AI pozbawionej rzekomego lewicowego uprzedzenia.
Pewne chińskie przysłowie jak ironię podpowiada tu, by uważać, czego sobie życzymy, bo może się to spełnić. Trump wraz z Big Techem mają więc teraz szerokie pole do popisu.
Asystent w Katedrze Zarządzania w Społeczeństwie Sieciowym w Akademii Leona Koźmińskiego. Do zainteresowań naukowych należą kształtowanie się postaw tożsamościowych w mediach społecznościowych, interakcja człowiek-AI, poznanie społeczne, a także wpływ rozwoju technologicznego oraz przemian społeczno-ekonomicznych na rynek pracy, jak również na sensowność pracy jako takiej.
Asystent w Katedrze Zarządzania w Społeczeństwie Sieciowym w Akademii Leona Koźmińskiego. Do zainteresowań naukowych należą kształtowanie się postaw tożsamościowych w mediach społecznościowych, interakcja człowiek-AI, poznanie społeczne, a także wpływ rozwoju technologicznego oraz przemian społeczno-ekonomicznych na rynek pracy, jak również na sensowność pracy jako takiej.
Komentarze