0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto Jim WATSON / AFPFoto Jim WATSON / AF...

Czy Donald Trump to współczesny Perón? I kto – jeśli nie lewica – może powstrzymać dryf Ameryki w stronę autorytaryzmu? – O tym OKO.press rozmawia z prof. Samuelem Issacharoffem, jednym z najważniejszych amerykańskich konstytucjonalistów, profesorem Uniwersytetu Nowojorskiego, byłym prawnikiem sztabu Baracka Obamy.

Amerykańskie partie polityczne nie istnieją

Anna Wójcik, OKO.press: Czy jest Pan optymistą, czy pesymistą, jeśli chodzi o sytuację w Stanach Zjednoczonych?

Samuel Issacharoff: Po wyborach byłem bardziej optymistyczny niż większość komentatorów w USA, właśnie ze względu na ograniczone sukcesy pierwszej prezydentury Trumpa. Wydawał się zaskoczony tym, że został prezydentem, a potem przez większość czasu otaczał się niekompetentnymi ludźmi. Odcisnął swoje piętno na sądownictwie i polityce fiskalnej, ale to były raczej standardowe punkty programu Partii Republikańskiej.

Ale teraz w Stanach Zjednoczonych mamy do czynienia z zagrożeniem ze strony nadmiernie agresywnej władzy wykonawczej, jakiego nie mieliśmy od kilku stuleci. Więc nawet jeśli nie jestem pesymistą, to z pewnością jestem głęboko zaniepokojony przyszłością Stanów Zjednoczonych.

Jak dalece Partia Republikańska wspiera Donalda Trumpa?

Amerykańskie partie polityczne w zasadzie już nie istnieją – i to jest być może najważniejszy aspekt amerykańskiej polityki, który należy zrozumieć. Partie nie mają już organicznej kontroli nad swoimi reprezentantami w Kongresie, nad kandydatami, finansowaniem, czy programami politycznymi.

Nie ma już realnie czegoś takiego jak efektywnie działająca Partia Republikańska. Trump i jego zwolennicy zawłaszczyli markę. Zastraszyli tradycyjne skrzydło partii do tego stopnia, że milczy w niemal każdej kwestii. Jednocześnie nie tworzą organicznej struktury partyjnej. Nie są w stanie proponować ustaw w Kongresie. Wszystko odbywa się obecnie poprzez decyzje wykonawcze.

Co się zmieniło? Czy chodzi tylko o charyzmatycznego przywódcę jak Trump, czy o rolę mediów społecznościowych? A może jeszcze inne czynniki?

Wszystko po trochu. Słabość partii politycznych w USA narastała od dawna. Było to widoczne, gdy Republikanie nie potrafili wybrać Spikera Izby Reprezentantów.

Było to widoczne także po stronie Demokratów, którzy nie byli w stanie przedstawić spójnego programu w wielu kwestiach – ani po wyborze Baracka Obamy, ani Joe Bidena. Obecnie negocjacje odbywają się między jednostkami – i tak było już przed Trumpem.

W latach 70. Kongres przyjmował około 400 ustaw rocznie. W 2023 roku Kongres uchwalił 22 ustawy.

Niektóre z nich dotyczyły np. zmiany nazw urzędów pocztowych – czyli były to akty prawne o znaczeniu symbolicznym. Obecnie jedyną poważną ustawą uchwalaną w danym roku jest budżet. Staje się tym, co nazywamy „ustawą-choinką" – każdy dostaje jakąś „ozdobę”: coś dla jednego, coś dla drugiego, prezenty dla wszystkich. Negocjacje odbywają się między pojedynczymi osobami, które mają choć trochę wpływów. Brakuje spójnej struktury partyjnej.

W 2016 roku Bernie Sanders niemal pokonał Hillary Clinton, klasyczną przedstawicielkę establishmentu, w walce o nominację Demokratów. A Sanders w ogóle nie jest członkiem Partii Demokratycznej – więc jeśli partia nie jest w stanie wymusić, by jej kandydat na prezydenta był jej członkiem, to trudno mówić o jej organicznej strukturze.

Podobnie było z Trumpem – nie należał do Partii Republikańskiej aż do momentu, gdy zdecydował się kandydować w 2016 roku. Etykiety partyjne nie reprezentują już realnych bytów organizacyjnych.

Przeczytaj także:

Czy zatem de facto mamy do czynienia z systemem wielopartyjnym jak w Europie? Z różnymi skrzydłami w ramach dwóch głównych partii?

Raczej przypomina to europejską koalicję po wyborach, a nie partię w systemie proporcjonalnym. W Europie partie, dzięki proporcjonalnej ordynacji, nadal funkcjonują jako jasno zdefiniowane podmioty. Nie miałaby Pani, dajmy na to, Nancy Pelosi i Alexandrii Ocasio-Cortez w tej samej partii – startowałyby oddzielnie i ewentualnie tworzyłyby koalicję po wyborach.

W USA, przy systemie większościowym, koalicję trzeba tworzyć przed wyborami.

Najciekawsza jest zmiana demografii tych koalicji. W 1996 roku, gdy Bill Clinton walczył o reelekcję przeciwko Bobowi Dole’owi, jego głównym elektoratem była najniższa ćwiartka społeczeństwa – pod względem wykształcenia i dochodów.

Gdybyśmy to rozrysowali – oś wykształcenia i oś dochodów – Clinton miał największe poparcie w lewym dolnym rogu wykresu, a Dole w prawym górnym. Historycznie tak wyglądał podział: Demokraci – partia ludzi pracy i mniejszości rasowych; Republikanie – partia biznesu i establishmentu.

W 2024 roku, patrząc na wybory Harris – Trump, widać, że Kamala Harris otrzymuje większość głosów z prawego górnego rogu, a Trump – z lewego dolnego. Czyli elektorat Harris przypomina dawny elektorat Dole’a, a Trump – Clintona. Mamy więc do czynienia z głębokim przetasowaniem.

To oznacza, że partie muszą zbudować nowe koalicje wewnętrzne – i nie wiadomo jeszcze, jak one będą wyglądać.

W administracji Trumpa widać było, jak niespójne są te nurty: z jednej strony Elon Musk i inni technologiczni wizjonerzy, którzy opowiadają się za ograniczeniem roli państwa i niższymi podatkami. Z drugiej – populiści pokroju J.D. Vance’a, którzy chcą walczyć z big tech i wielkimi korporacjami. To bardzo niestabilna mieszanka.

Czy J.D. Vance nie reprezentuje właśnie interesów tej grupy?

Myślę, że J.D. Vance nie jest naturalnym kandydatem dla elity biznesowej, która historycznie stanowiła trzon Partii Republikańskiej. Reprezentuje raczej zupełnie inny zwrot – choćby w kwestii polityki konkurencji i przepisów antymonopolowych.

Vance oraz administracja Trumpa, przynajmniej do tej pory, utrzymują wiele elementów polityki administracji Bidena, w tym działania Liny Khan, bardzo lewicowej i populistycznej przewodniczącej Federalnej Komisji Handlu (FTC).

A wracając do pytania, co dziś umożliwia taki rozwój sytuacji – bez wątpienia spójność obecnych Republikanów wynika z postaci Donalda Trumpa.

Brakuje charyzmatycznych przywódców

Demokraci – od czasów Obamy – nie znaleźli jeszcze postaci, która mogłaby odegrać podobną rolę. Byłem prawnikiem sztabu Obamy w kampaniach 2008 i 2012 roku. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że zarówno Bill Clinton w latach 90., jak i Obama na początku XXI wieku byli postaciami pokoleniowymi. Mieli charyzmę, potrafili poruszyć ludzi, mieli instynkt polityczny. Od tamtej pory Demokraci nie znaleźli nikogo, kto by im dorównał. To dziś ich największe wyzwanie.

Republikanie – ci „nowi”, przeformowani – znaleźli taką osobę w Trumpie. To nie podlega dyskusji.

I co ciekawe, nawiązując do pytania o pesymizm – Trump wrócił do władzy po raz drugi z poczuciem misji, by naprawdę coś osiągnąć. I to, szczerze mówiąc, zaskoczyło bardzo wielu ludzi – mnie także.

Kto dziś stoi za ideologią i kto nadaje ton, poddaje pomysły administracji Trumpa? W Europie wiele mówi się o konserwatywnej Fundacji Heritage. Czy może wszystko dzieje się spontanicznie?

To trochę tak, jakby wziąć słoik z kolorowymi kulkami i ktoś losował jedną – powiedzmy niebieską – a my potem mówimy: „Widzieliście? Niebieska! Wiedział, co robi”. A prawda jest taka, że przed każdymi wyborami w USA krążą setki programów i dokumentów.

Zwyczajowo przed każdą kampanią prezydencką partie tworzą swoje programy wyborcze – długie dokumenty, intensywnie negocjowane i całkowicie bezużyteczne jako przewidywania tego, co naprawdę się wydarzy. Te programy służą głównie konwencjom partyjnym, by każdy mógł poczuć, że wziął udział w „politycznym handlu”. Potem nikt już do nich nie wraca.

Republikanie nie mają żadnego programu

Co ciekawe, przed ostatnimi wyborami Republikanie nawet nie sporządzili takiego dokumentu – ich platforma wyborcza ograniczyła się do „wspieramy Donalda Trumpa”. Nie chcieli prowadzić żadnych negocjacji programowych. Nikt nie wiedział, co z tego wyniknie.

Owszem, istniał „Projekt 2025” przygotowany przez Heritage Foundation, który zyskał medialny rozgłos, bo wyglądał na spójny dokument, negocjowany przez różne środowiska. Ale nawet tam pojawiały się sprzeczności między różnymi wizjami. A później szef tego projektu został szefem Biura Zarządzania i Budżetu (OMB), co dało możliwość do reorganizacji administracji – głównie przez likwidację różnych instytucji w imię „oszczędności budżetowych”. To nadało temu kierunkowi pozory spójności.

Ale w istocie działania tej ekipy są głównie reaktywne – „zabrać to, zlikwidować tamto”. A na kilku obszarach, gdzie Trump rzeczywiście ma poparcie i swoisty mandat – jak imigracja – podejmowane są działania ofensywne.

Kluczowe jest poczucie niepewności

W Polsce populiści z PiS – nie zawsze lubię używać, tego określenia, bo mamy dziś także liberalnych populistów – odnieśli sukces m.in. dlatego, że trafnie zdiagnozowali pewne problemy społeczne. Ale ich odpowiedzi były zupełnie oderwane od przyczyn tych problemów i osłabiające liberalną demokrację. Pomimo pozytywnych wskaźników makroekonomicznych – wzrostu gospodarczego, a nawet pewnego zmniejszenia nierówności – zwyciężyła narracja silnie nacjonalistyczna, izolacjonistyczna typu: „America First”.

W Europie często uważa się, że kluczowym problemem USA są nierówności dochodowe. Część amerykańskiej lewicy też tak sądzi. Ale badania opinii publicznej pokazują coś innego – ten temat prawie się nie pojawia.

Prawdziwym problemem jest poczucie niepewności. Ma ono wymiar ekonomiczny, ale przede wszystkim kulturowy.

Demokraci, szczególnie w ostatnich wyborach, nie docenili tego wymiaru. Myśleli, że wystarczy prowadzić kampanię skupioną wyłącznie na gospodarce.

Tymczasem kluczowym zjawiskiem – zarówno w USA, jak i w Europie – jest poczucie wyobcowania wśród klasy pracującej. Ci ludzie czują się obco we własnym kraju. Czują, że ich kultura jest lekceważona przez elity. W Polsce mówi się o elitach proeuropejskich. W USA są to elity kosmopolityczne, elity wschodniego i zachodniego wybrzeża – które mają zupełnie inne wartości kulturowe. Nie są religijne, nie są szczególnie przywiązane do narodowej tożsamości. Ich wizja amerykańskiego społeczeństwa opiera się na przekonaniu, że rdzeniem jego historii jest dyskryminacja. To ich główny punkt odniesienia.

Mamy ludzi, którzy czują, że zostają w tyle, że nie odnajdują się w tym świecie, że ich sytuacja ekonomiczna jest coraz bardziej niepewna. Dlatego, gdy Kamala Harris ogłosiła swoją kampanię wyborczą, mówiąc, że „nie zmieni nic w polityce Bidena”, i opierając ją na przekazie radości i optymizmu – trudno było w ogóle wskazać jakieś konkrety – to kompletnie rozmijało się z nastrojem wyobcowania i strachu, który dominuje wśród klasy pracującej.

Poczucie braku kontroli nad imigracją

Jak to wygląda w kontekście imigracji?

W Stanach temat imigracji – a zwłaszcza poczucia braku kontroli nad imigracją – jest jednym z głównych źródeł niepokoju. Trudno mi to zrozumieć, kiedy porównuję USA do Europy. Ale w USA to właśnie poczucie, że „nikt nie panuje nad sytuacją na granicy”, silnie rezonuje z wyborcami.

Przecież Stany Zjednoczone to kraj imigrantów.

To prawda, ale warto pamiętać, że już w latach 20. XX wieku zamknęliśmy granice, kiedy odsetek ludności urodzonej za granicą przekroczył 15 proc. Była to natywistyczna reakcja, odpowiedź na społeczne lęki. Do mniej więcej 15 lat temu ten odsetek już nigdy nie był tak wysoki. Teraz znów rośnie.

Myślę, że sedno problemu nie tkwi tylko w liczbach. Chodzi bardziej o poczucie, że kraj jest „zalewany” – nie tyle przez imigrantów jako takich, ile przez nielegalnych imigrantów, nad którymi państwo nie ma żadnej kontroli.

Nastąpił też ciekawy moment kulturowy: niektórzy republikańscy gubernatorzy z południowych stanów – zwłaszcza z Teksasu i Florydy – zaczęli finansować transport migrantów autobusami do miast takich jak Nowy Jork czy Chicago, które ogłosiły się „miastami schronienia”. I nagle w Nowym Jorku pojawiło się 100 tysięcy migrantów – kompletnie niezaplanowanych.

To przeciążyło nasze służby socjalne, szkoły, szpitale. W rezultacie doświadczenie granicznych stanów – Arizony, Kalifornii – zaczęło być odczuwalne w metropoliach takich jak Nowy Jork i Chicago.

Sam mieszkam w Nowym Jorku. Widzę, jak przybywa ludzi śpiących na ulicach.

To nie jest nowe zjawisko – Donald Trump jako młody człowiek chciał przywrócić Nowemu Jorkowi świetność w czasach miejskiego kryzysu. Opowiada o tym film „The Apprentice".

Ale to zawsze powraca – i za każdym razem wywołuje reakcję społeczną. W Nowym Jorku, kiedy ostatnio zmagaliśmy się z takimi problemami, wybieraliśmy konserwatywnych burmistrzów. I dziś również widzimy wyraźny wzrost poparcia dla Trumpa – nie tylko w Nowym Jorku, ale także w społecznościach, które są najbardziej dotknięte tym kryzysem: biednych, robotniczych, często wśród mniejszości narodowych i etnicznych. Wzrost poparcia dla Trumpa był zauważalny – szczególnie pod koniec 2024 roku.

Kalifornia po prostu przestała działać

Jednocześnie silne jest dziś przekonanie, że Kalifornia – najbardziej liberalny stan – po prostu przestała działać. Żadne inne miejsce w USA nie zmaga się z kryzysem bezdomności na taką skalę. Nigdzie indziej budowa nowych domów nie jest tak trudna. Nigdzie indziej pracujący ludzie mają tak małe szanse na zakup mieszkania czy nawet wynajem lokum.

Dla kontrastu – Teksas przeżywa boom. A to stan bardzo konserwatywny pod względem polityki społecznej, a zarazem wyjątkowo liberalny (w klasycznym znaczeniu tego słowa) w sprawach gospodarczych i urbanistycznych. Trzeba więcej mieszkań? To się je buduje.

U podstaw obecnych nastrojów leżą dwa przekonania.

Po pierwsze: że rząd nie dostrzega presji, z jakimi zmagają się zwykli ludzie. Po drugie: że nawet jeśli już coś zauważy, to nie potrafi skutecznie działać.

Trump, gdy był u władzy, podejmował działania raczej symboliczne – często nie takie, które realnie zmieniałyby życie ludzi pracujących, ale które miały znaczenie emocjonalne i tożsamościowe. Walka z uniwersytetami, z sądami, z „wojnami o zaimki” – te rzeczy nie poprawiają sytuacji ekonomicznej obywateli, ale dają im poczucie, że ktoś ich broni, że ktoś dostrzega ich frustracje.

Problem imigracji jest poważny. I to porażka Demokratów w tej kwestii – o czym wielu z nas, w tym ja, ostrzegało od dawna – przyczyniła się do wzrostu poparcia dla Republikanów. Podobnie jak w Europie.

Polska jest tutaj przypadkiem szczególnym, bo do niedawna nie miała realnych problemów z imigracją – aż do momentu napływu uchodźców z Ukrainy. I trzeba przyznać, że poradziła sobie z tym dobrze. Ale w pozostałych krajach europejskich główne partie przez dekady ignorowały temat imigracji – mimo że w badaniach opinii publicznej pojawiał się on niezmiennie jako jedna z najważniejszych kwestii dla obywateli.

To pozostawiło pole dla populistów, którzy zagospodarowali ten temat.

Ameryka wciąż dynamicznie się rozwija – to kraj, który od wieków potrafił wchłaniać ogromne liczby imigrantów. Dużo mówi się o tym, że gospodarka USA wielokrotnie prześcignęła Unię Europejską. I z naszej perspektywy trudno zrozumieć, dlaczego USA nie są w stanie zintegrować imigrantów z Ameryki Południowej, zwłaszcza że często są to osoby gotowe do pracy fizycznej w sektorach wymagających niskich kwalifikacji.

Tak, wielu z tych ludzi faktycznie może znaleźć pracę. Bez znacznego napływu imigrantów Stany Zjednoczone po prostu nie są w stanie funkcjonować. Problemem jest to, że część osób przyjeżdża bez kwalifikacji. Robimy rzeczy kompletnie absurdalne – na przykład ograniczamy liczbę wiz dla osób wysoko wykwalifikowanych. To zupełne szaleństwo z punktu widzenia polityki państwowej. Rośnie poczucie, że nikt nad tym nie panuje.

Takie odczucia doprowadziły do zamknięcia granic w latach 20. XX wieku – poczucie, że sytuacja wymyka się spod kontroli. A przecież przez dekady mieliśmy duży napływ imigracji – i ogólnie rzecz biorąc, funkcjonowało to nieźle, nawet jeśli nie idealnie.

Z ekonomicznego punktu widzenia – ma Pani całkowitą rację. Gospodarka USA zdecydowanie „odjechała” Europie. Od czasów kryzysu w 2008 roku, wzrost gospodarczy USA sięgnął 50–60 proc., podczas gdy Europa zasadniczo stoi w miejscu. Europa ma poważny problem z inwestycjami w badania i rozwój. Stagnacja dotyka przemysłów, które dziś znalazły się w kryzysie – choćby sektor motoryzacyjny.

Ale trzeba też powiedzieć: w Stanach Zjednoczonych to również nie jest historia gładka, pozbawiona napięć. Gdy imigracja wymyka się spod kontroli, pojawia się realne zagrożenie. Wśród migrantów znajdą się członkowie gangów, osoby z przeszłością kryminalną – ludzie, których normalnie nie dopuścilibyśmy do kraju. A potem te grupy zachowują się tak, jak gangi mają w zwyczaju – co łatwo wykorzystać politycznie, tworząc demagogiczne narracje.

Historia imigracji w Stanach Zjednoczonych nigdy nie była historią płynnej integracji.

To mit, że każda generacja imigrantów „naturalnie” się asymiluje. W rzeczywistości każda fala przybyszy mierzy się z korupcją, polityką, barierą językową. Ostatnie fale są jeszcze trudniejsze do zintegrowania – z wielu powodów.

Dziś mamy mniej kontroli nad tym, skąd ci ludzie przyjeżdżają. W zasadzie każdy, kto dotrze do południowej granicy z Meksykiem, może próbować się przedostać do Stanów Zjednoczonych. Mamy do czynienia z zaskakującym szlakiem migracyjnym – przez dżunglę w Wenezueli, Amerykę Środkową, aż do Meksyku.

Administracja Trumpa sugeruje jednak, że każda imigracja jest problemem. A przecież to nie ma sensu – bez imigrantów nie funkcjonowałaby nasza gospodarka. Upadłoby rolnictwo, nie powstawałyby nowe domy. Cała masa sektorów zależy od imigrantów.

W idealnym świecie trzeba by było przyznać, że zarówno Biden dopuścił się zbyt dużego poluzowania kontroli granic, jak i Trump stosuje skrajne, brutalne środki. Najnowszym absurdem administracji Trumpa jest pomysł wysyłania migrantów do Libii – to nie tylko nie rozwiązuje żadnego problemu, ale jest wręcz nieludzkie. A mimo to Trump chętnie przypisze sobie sukces, że dziś niemal nikt legalnie nie przekracza granicy.

Wyobcowanie elit

Jakie jeszcze kwestie kulturowe odgrywają ważną rolę? W Europie toczy się dziś wiele podobnych debat. Partie populistyczne coraz częściej przejmują temat „anty-woke”.

To temat symboliczny, ale dla wielu ludzi istotny. Jeśli jesteś robotnikiem ze środkowej części Stanów Zjednoczonych i widzisz, że elity intelektualne w dużych miastach zajmują się debatami o zaimkach czy toaletach neutralnych płciowo – to odbierasz to jako znak, że ci ludzie są z innego świata. I to jest dziś największa kulturowa przepaść.

Nie chodzi nawet o konkretne rozwiązania – chodzi o to, że elity nie zajmują się problemami zwykłych ludzi. Jednym z najbardziej skutecznych spotów kampanii Trumpa była prosta opozycja: Harris dba o „they/them” – Trump dba o nas (about us). I to działało. Potężnie.

Drugim skutecznym tematem była sprawa transpłciowych zawodników w sporcie. Nie mam jednoznacznego zdanie na ten temat – można mieć sensowne argumenty po obu stronach. Ale z punktu widzenia kultury masowej, to był znak: Departament Edukacji za Bidena zajmuje się tym, kto może grać w jakiej drużynie – a nie realnymi problemami edukacji. To było absolutnie nieistotne jako program rządowy. Ale symbolicznie oddzieliło elity od zwykłych ludzi.

Co z amerykańską dyskusją o „tanim państwie”? Czyli pomysłem, by Departament DOGE prowadził Elon Musk, likwidując agencje rządowe i zamykając kosztowne programy?

Wszyscy na tym grają. Nie ma populisty – ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych – który nie atakuje biurokracji. W Europie obrywa Bruksela, w USA – Waszyngton. To wieloletnia tradycja: kampania przeciw „urzędasom z Waszyngtonu”.

Gdy byłem młody, istniała nagroda za najgłupszy i najbardziej marnotrawny program federalny. Podsycało to przekonanie, że rząd nie działa sprawnie i szafuje pieniędzmi podatników.

W 2013 roku gwiazdy country zaśpiewały „Obamacare By Morning" przeciwko rzekomej „nadmiernej ingerencji państwa Obamy”.

A gdy popatrzy się na to, co faktycznie zrobił DOGE – który teraz i tak się rozpadnie, bo Musk się wycofuje – to był teatr. Atakowali małe, symboliczne wydatki z federalnego budżetu. Takie, które były wygodnymi celami: programy pomocowe dla zagranicy (stanowiące promil budżetu), granty na kulturę (jeszcze mniejsze środki), albo badania naukowe.

I choć te programy są ważne, ich likwidacja nie przynosi żadnych realnych oszczędności. To była raczej zemsta – akt ideologiczny – za to, że rząd odgrywa jakąkolwiek rolę w życiu społecznym.

Chciano też oszczędzać na pomocy wojskowej dla Ukrainy i przyjęto wobec niej transakcyjne podejście.

Widzimy to nie tylko w podejściu do Ukrainy, ale również w zupełnie absurdalnych pomysłach dotyczących Gazy – żeby zamienić ją w kurort. Albo w pomyśle, by kupić Grenlandię. Podyktowane jest to jedną logiką: ograniczmy nasze globalne zaangażowanie, skupmy się na Ameryce.

Kiedy Trump wygrał wybory, myślałem, że największym zagrożeniem będą reperkusje międzynarodowe, a nie wewnętrzne. Nie myliłem się. Izolacjonizm administracji Trumpa idzie w parze z cichym przyzwoleniem dla Putina.

I nie chodzi tylko o brak reakcji na działania Xi Jinpinga, ale o szerzej rozumiane tolerowanie autokratów, którzy poszerzają swoją władzę. Spotkanie Trumpa z Zełenskim w Białym Domu było upokarzające. Głosowanie USA razem z Rosją w ONZ w sprawie Ukrainy – haniebne.

USA nie chcą już być gwarantem bezpieczeństwa

Jaka jest w tym logika? Jaki jest ostateczny cel?

Logika jest taka, że Stany Zjednoczone nie chcą już być gwarantem bezpieczeństwa światowych demokracji.

Czyli: „świat jest wielobiegunowy, zaakceptujmy to, nie chcemy już być imperium”?

Tak – z jednym wyjątkiem: chcemy być imperium na kontynencie amerykańskim. To oznacza także zdominowanie Kanady i Grenlandii. Ale resztę świata jesteśmy gotowi oddać innym. Będzie mniejsza Europa, która – jeśli zdoła – będzie musiała sama się obronić. Rosja będzie dominującą siłą na Wschodzie, a Chiny zyskają władzę nad dużą częścią globu. I Stany Zjednoczone najwyraźniej nie są gotowe tego powstrzymać militarnie.

Choć bywa to niekonsekwentne – raz wysyłamy broń do Ukrainy, raz się z tego wycofujemy. Wszystko to jest nieprzewidywalne i niestabilne – i to właśnie jest dziś najbardziej uderzające.

Myślę, że Europa wciąż próbuje zrozumieć, z jakim przywództwem ma do czynienia. Padają określenia: neoimperializm, kolonializm, faszyzm… Ale to coś zupełnie innego. To władza osobista – czysty personalizm. Skoncentrowana w rękach jednej osoby.

Niemal jak monarchia?

Tak. Tyle że wybierana.

W Polsce mieliśmy monarchię elekcyjną, która skończyła się tragicznie – utratą niepodległości na 123 lata.

Stany Zjednoczone za Trumpa oczywiście nie są monarchią, ale funkcjonują jak nowoczesne państwo rządzone w sposób monarchiczny. Pochodzę z Argentyny. Widzę w Trumpie wiele z Juana Peróna – charyzmatyczny, populistyczny lider, który dochodzi do władzy przez wybory, ale potem te wybory odbywają się pod coraz silniejszym wpływem władzy.

Personalistyczne reżimy mają to do siebie, że trzeba stale składać hołd głowie państwa. Jeśli Ukraina zaoferuje wystarczające koncesje na surowce – dostanie broń. Jeśli Tajwan niczego nie zaoferuje – niech go wezmą Chiny. I tak dalej. To logika doraźnych transakcji.

Tego typu reżimy ustalają formalne reguły, które są całkowicie nierealistyczne, a potem negocjują wyjątki – jeden po drugim. To mechanizm, który prowadzi do korupcji i nieefektywności.

Dziś każdy kraj prowadzi indywidualne negocjacje z Trumpem. Jeden dzień: 100 proc. cła na zagraniczne filmy. Ale czy „Mission: Impossible” to film zagraniczny, skoro był kręcony głównie poza USA? Śmiejemy się z tego, bo brzmi absurdalnie – ale destabilizacja, którą to wywołuje, jest bardzo realna.

Trump nie dostrzega, że USA przez ostatnie 30 lat zyskały niesamowicie jako światowy lider – polityczny i gospodarczy. Byliśmy stabilnym bankierem świata, gwarantem bezpieczeństwa, centrum innowacji.

Przyciągaliśmy talenty z całego świata, które trafiały do Doliny Krzemowej. To stworzyło największą maszynę do tworzenia bogactwa, jaką widział świat. A teraz – zamykamy się w sobie, zachowujemy małostkowo, działamy bez wizji. To samookaleczenie Ameryki.

To dopiero 100 dni. Początek jeszcze przed nami

Kto może się temu przeciwstawić?

Widzimy, jak instytucje się budzą. Kancelarie prawne, które wcześniej nie sprzeciwiały się Trumpowi, teraz walczą z jego polityką. Banki obawiają się niestabilności. W Partii Demokratycznej pojawiają się nowi liderzy. To głównie gubernatorzy stanowi – to z nich często wywodzą się prezydenci USA.

W całej historii USA tylko dwóch urzędujących senatorów zostało prezydentami – żadnego nie było wśród członków Izby Reprezentantów. Siła polityczna nie rodzi się więc w Kongresie, tylko w egzekutywie.

Jest ciekawa książka dwóch profesorów prawa z Uniwersytetu Chicagowskiego, analizująca 13 przypadków, gdy demokracje w XX wieku były o krok od upadku – najczęściej w kierunku faszyzmu lub populizmu. W każdym przypadku to nie lewica, ale umiarkowana prawica – elity – powstrzymały dryf ku autorytaryzmowi.

Nie mamy w USA silnego ruchu związkowego. Nie mamy protestów o masowej skali. Marsz Kobiet z 2016 roku był potężny, ale potem osłabł. Nie ma wielkich ruchów ulicznych. Ale za kulisami działają realne, instytucjonalne siły oporu.

Pamiętajmy: jesteśmy w nowej erze Trumpa dopiero nieco ponad 100 dni. Początek dopiero przed nami.

Rozmawiałam z prof. Issacharoffem 7 maja w Warszawie.

;
Na zdjęciu Anna Wójcik
Anna Wójcik

Pisze o praworządności, demokracji, prawie praw człowieka. Prowadzi podcast OKO.press "Drugi rzut OKA na prawo". Współzałożycielka Archiwum Osiatyńskiego i Rule of Law in Poland. Doktor nauk prawnych.

Komentarze