0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. SAUL LOEB / AFP)Fot. SAUL LOEB / AFP...

3 kwietnia 2025 roku administracja prezydenta Donalda Trumpa ogłosiła pakiet wysokich ceł, obejmujących niemal cały świat. 9 kwietnia Trump ogłosił, że wprowadza 90-dniową pauzę, ale nowe cła w tym czasie i tak mają wynosić 10 proc. (z wyjątkiem towarów z Chin, na które USA wprowadziły aż 145-procentowe cła). O co własciwie chodzi Trumpowi? Dlaczego ma taką obsesję na punkcie ceł?

„W tym szaleństwie nie ma metody. Jest za to czysty i pozbawiony hamulców gniew, którego konsekwencją jest autodestrukcja” — pisze ekonomista dr Tomasz Makarewicz

O co chodzi Trumpowi? Nie szukajcie racjonalności

Od początku swojej drugiej kadencji Trump zapowiadał wprowadzenie ceł wobec najważniejszych partnerów handlowych, w tym Europy, Chin, Meksyku i Kanady. Po dwumiesięcznych okresie niepewności i częściowych propozycji, 3 kwietnia Biały Dom odpalił wreszcie bombę, publikując listę ceł, które dotknęły w sumie 184 kraje, obszary zamorskie oraz (w obwieszczeniu potraktowaną jednolicie) Unię Europejską.

Obserwatorzy złapali się za głowę, bo skala ceł grozi załamaniem światowej gospodarki, a w najlepszym wypadku „zaledwie” spowolni wzrost gospodarczy i doprowadzi do drugiej po pandemii fali inflacji. W tej opinii zgodne są rynki finansowe (amerykańskie giełdy w dwa dni po konferencji Trumpa straciły około 10 proc. wartości), komentatorzy finansowi oraz ekonomiści, od lewej do prawej strony dyskursu politycznego.

Właśnie dlatego wszyscy próbują teraz zrozumieć: o co chodzi Trumpowi? W tym eseju chciałbym wyjaśnić, że to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, bo jest źle postawione.

W zachowaniu Trumpa nie należy doszukiwać się żadnej racjonalności. Trawestując Szekspira, w tym szaleństwie nie ma metody. Jest za to czysty i pozbawiony hamulców gniew, którego konsekwencją jest autodestrukcja.

Przeczytaj także:

Pozorna racjonalność

Żeby zrozumieć ten problem, przez moment spójrzmy na cła Trumpa jak na racjonalny program gospodarczy. Jaki ma być cel nowych ceł?

Przede wszystkim, w Waszyngtonie od dawna popularna jest opinia, że Ameryka straciła na globalizacji, bo wolny handel oznaczał ucieczkę miejsc pracy w przemyśle do krajów z tanią siłą roboczą, jak Meksyk czy Chiny. To źle dla amerykańskich „niebieskich kołnierzyków” (jak w Ameryce określa się pracowników fizycznych lub nisko wykwalifikowanych), ale też i dla szeroko rozumianego bezpieczeństwa strategicznego Stanów.

Z tej perspektywy, protekcjonizm handlowy ma być sposobem na ochronę i odbudowę rodzimego przemysłu. Pomińmy tu, że sporo badań ekonomicznych sugeruje, że liberalizacja handlu jest najpewniej tylko jedną z przyczyn odpływu miejsc pracy w przemyśle, protekcjonizm w szczególności nie zahamuje postępującej automatyzacji (na przykład Ford w USA produkuje obecnie z grubsza tyle samo pojazdów co 40 lat temu, zatrudniając o połowę mniej pracowników).

Prawdziwa wada programu ceł tkwi gdzie indziej: w ogóle nie jest programem protekcjonizmu.

Zamiast celować w ochronę konkretnych „strategicznych” rynków, wprowadzono cła na wszystko, w tym na import materiałów i komponentów, które zaburzą łańcuchy dostaw i uderzą w koszta owych strategicznych sektorów gospodarki.

Weźmy ważny przykład przemysłu motoryzacyjnego. Spora jego część jest zlokalizowana na granicach Ameryki z Kanadą i Meksykiem, samochody przekraczają je kilkukrotnie w trakcie procesu składania. Wraz z nowymi cłami, ten proces stanie się nieopłacalny i amerykańskie koncerny zapowiedziały już, że będą się wycofywać z inwestycji u sąsiadów Ameryki. Czyżby więc cła były skuteczne?

Problem w tym, że nieopłacalny staje się cały proces, w tym jego część już po amerykańskiej stronie granicy. Na przykład Stellantis (konglomerat, który pochłonął m.in. Chryslera i Dodge’a) zapowiada zwolnienie 900 pracowników w 5 fabrykach rozsianych po Stanach.

Amerykańscy producenci będą mogli próbować zastąpić zagraniczne instalacje nowymi w Stanach, ale będzie to wymagało czasu i olbrzymich inwestycji, w dobie automatyzacji z pokusą „wyciskania” relatywnie drogich amerykańskich pracowników. Do tego należy doliczyć już poniesiony koszt starych fabryk za granicą, które nagle stały się bezwartościowe.

W świecie skomplikowanych i delikatnych łańcuchów dostaw, można tylko mnożyć podobne przykłady takich bezpośrednich negatywnych konsekwencji ceł.

Historycznie polityka protekcjonizmu udała się kilku krajom, na przykład Korei Południowej, ale zawsze była stosowana z chirurgiczną precyzją, i w towarzystwie działań „osłonowych”, na przykład subsydiów na materiały pośrednie. Trump nie oferuje podobnych rozwiązań, w dodatku wprowadzając cła „pełną ławą”, wymusza na Chinach i Europie cła odwetowe, w tym na ukochany przez Trumpa przemysł.

Taka wojna uderzy też w globalny i amerykański wzrost, a w dodatku cła zwiększą ceny i uderzą w konsumentów w Ameryce. W ten sposób amerykański przemysł musi się zmierzyć z podwójnym ciosem: wyższymi kosztami i mniejszym popytem.

Te wszystkie przykłady pokazują, że nawet jeśli Ameryce przyda się renesans bazy produkcyjnej, polityka Trumpa to jak próba usunięcia wyrostka robaczkowego za pomocą młota pneumatycznego.

Chiny, Europa i podatki

Przedstawiciele administracji Trumpa wskazywali na dwa jeszcze powody wprowadzenia ceł. Po pierwsze, wysokie cła mają być źródłem dochodów do budżetu, alternatywą dla opodatkowania Amerykanów. Oczywiście ten argument jest nieco dziwny, kiedy przypomnimy sobie, że cła są… podatkiem dla Amerykanów.

To właśnie oni będą musieli ponieść ich bezpośredni koszt (pomijając skutki uboczne jak choćby bezrobocie w trakcie potencjalnej recesji). Do tego, jeśli celem ceł ma być ochrona rodzimego przemysłu, z definicji mają odstraszać importerów, a więc ich efekt fiskalny powinien być relatywnie niski.

Wedle ostatniego argumentu, cła mają być narzędziem nacisku politycznego na „wrogów Ameryki”. Moim zdaniem ten argument miałby najwięcej sensu ze wszystkich, gdyby znowu w praktyce nie przeistoczył się w zabieg chirurgiczny za pomocą młota pneumatycznego. Przede wszystkim, Trump zapomniał, że przed wprowadzeniem ceł, powinien najpierw przedstawić je jako groźbę i sformułować odpowiednie żądanie.

Drodzy Czytelnicy, czy możecie mi powiedzieć,

czego dokładnie Trump chce np. od Polski, która przez ostatnią jedną trzecią wieku była wiernym sojusznikiem Waszyngtonu,

niekiedy wbrew europejskim partnerom, inwestuje prawie 2.5-krotność normy NATO w siły zbrojne, a nasza nadwyżka handlowa z Ameryką to kilka miliardów dolarów, czyli z ich perspektywy błąd zaokrąglenia?

Twarda polityka handlowa ma znacznie więcej sensu, kiedy mówimy o Chinach, które stosują nie do końca uczciwe praktyki gospodarcze (na przykład wysokie subsydia dla producentów samochodów elektrycznych) i stają się coraz bardziej wyraźnym konkurentem na Pacyfiku, szczególnie w kwestii Tajwanu.

Tylko że konfrontacja z Chinami byłaby dużo prostsza, gdyby na przykład Trump nie skłócił się z Unią Europejską i partnerami w Azji. O skale porażki ceł Trumpa najlepiej świadczy fakt, że pogodziły Chiny z (sic) Koreą Południową i Japonią.

Czego Trump wam nie powie

Na koniec wspomnijmy o tym, czego nie ma w trumpowych cłach. Ameryka nie byłaby w stanie dekadami utrzymywać deficytu handlowego, gdyby świat nie chciał jej pożyczać na ten wystawny styl życia.

Największym paradoksem współczesnego rynkowego kapitalizmu jest fakt, że prorynkowi publicyści lubią przedstawiać dług publiczny jako największe zło, a zarazem bez tego długu kapitalizm nie mógłby funkcjonować.

Inwestorzy kochają amerykańskie obligacje federalne, bo te są uznawane za najbezpieczniejszą lokatę oszczędności, stąd wykorzystuje się je szeroko jako „kotwicę” portfeli inwestycyjnych. Innymi słowy, deficyt handlowy Ameryki skrywa fakt, że świat gotów jest oddać Stanom część własnej konsumpcji w zamian za stabilność rynków finansowych.

Załóżmy jednak, że Trump chciałby zmniejszyć skalę amerykańskiego długu. Dałoby się to zrobić na dwa sposoby. Po pierwsze, gospodarstwa domowe w USA należą do najbardziej zadłużonych na świecie.

Można by im było pomóc na kilka sposobów, na przykład:

Dla konserwatystów trzy powyższe i podobne rozwiązania to oczywiście marksizm, przez który nienawidzą Europy. Trump, zamiast tego mógłby zmniejszyć deficyt publiczny – tyle że od czasów demokraty Jimmy Cartera nie było republikańskiego prezydenta, za którego kadencji federalny dług nie wzrósł o przynajmniej 8 proc. PKB, więc na razie pozwolę tu sobie na sceptycyzm.

Jest jeszcze głupiej

Mam nadzieję, że Czytelnicy wybaczą mi długość powyższych rozważań, ale chciałem za ich pomocą unaocznić, jak bardzo polityce celnej Trumpa brakuje racjonalności. Kilkukrotnie odwołałem się do metafory operacji wyrostka robaczkowego za pomocą młota pneumatycznego, i to nie jest hiperbola. W tym szaleństwie naprawdę nie ma choćby grama jakiejś metody. Ale sprawy mają się jeszcze gorzej.

Kiedy tylko Trump przedstawił swoje cła, komentatorzy szybko zwrócili uwagę na przypadkowy charakter struktury i wysokości tych ceł. Na przykład najgorzej oberwało się wyspom Saint-Pierre i Miquelon (wspólnota zamorska Francji) oraz Lesotho (oba kraje po 50 proc. ceł). Dla porównania nowe cła na Chiny to „tylko” 34 proc., choć, gwoli sprawiedliwości, obok poprzednio już nałożonej stawki 20 proc. (razem 54 proc.) [Ostatecznie 125 proc., gdy na zastosowane przez Pekin cła odwetowe, Trump dorzucił kolejne stawki.]

Na liście pojawiły się też Wyspy Heard i McDonalda, australijskie terytorium zewnętrzne, którego główna populacja to... foki i pingwiny, na co internet zareagował festiwalem memów.

Szybko pojawiła się ciekawa teoria, skąd ten cyrk. Amerykański dziennikarz James Surowiecki zauważył, że poziom taryf odpowiada relatywnej wartości deficytu handlowego (konkretnie, deficyt handlowy Ameryki z krajem X, podzielony przez eksport z kraju X do Ameryki, i jeszcze raz podzielony przez 2, minimum 10 proc.). Co ciekawe (i co niestety wielu komentatorów przegapiło), w trakcie konferencji prasowej Trump przedstawił nowe cła jako cła odwetowe o wartości połowy ceł, jakie inne kraje rzekomo nakładają na Amerykę. Oznacza to, że Trump zwyczajnie nie rozumie różnicy między cłami a deficytem handlowym.

Biały Dom chciał ratować sytuację, ale tylko ją pogorszył. Najpierw próbował wykorzystać europejskie regulacje i podatek VAT jako przykład barier handlowych – problem w tym, że te stosuje się do wszystkich firm, łącznie z europejskimi.

Równie dobrze Trump mógłby się skarżyć, że produkty eksportowane do Polski muszą mieć polskie etykiety.

Potem Biuro Reprezentanta Handlowego USA przedstawiło model, które zawiera aż dwie greckie litery (!) i wedle którego podany wyżej wzór matematyczny ma zredukować deficyt o połowę. Oszczędzę Czytelnikom szczegółowej wiwisekcji tego modelu, dość wspomnieć, że opiera się o założenie, że cła nie zmienią zachowania firm i konsumentów w Ameryce i na świecie. Przypomina to turystę, który pakuje do plecaka 40 kilo konserw w przekonaniu, że przecież nie zmieni to wagi jego ciała, więc nie wpłynie na tempo marszu.

Kolejny trop pojawił się dzień później: skąd w ogóle na liście wyspy Heard i McDonalda, czy Saint-Pierre i Miquelon? Jak się okazuje, te terytoria nie są niezależnymi krajami, ale mają swoje domeny internetowe (odpowiednio .hm i .pm). Żaden człowiek nie sporządziłby listy krajów na podstawie domen internetowych. Ale Sztuczna Inteligencja?

Tragedia pomyłek

Wydarzenia rozegrały się najpewniej jakoś tak. Trump zawsze podkreślał, że w jego oczach świat to suma o grze zerowej, w której można być albo drapieżnikiem, albo ofiarą. Nie ma, pisząc dyplomatycznie, głębi intelektualnej, żeby zrozumieć, skąd bierze się amerykański deficyt handlowy, a ponieważ słowo „deficyt” kojarzy się źle, Trump traktuje to jako sygnał, że Amerykę „się oszukuje”. Skoro jakiś kraj ma nadwyżkę handlową, ta nadwyżka reprezentuje jakieś otwarte lub ukryte cła, i należy wprowadzić odpowiednie cła odwetowe.

Otoczenie Trumpa to ludzie pozbawieni kompetencji jak Hegseth, charakteru jak Rubio, lub obu, jak Vance.

„Drugi garnitur” w jego administracji to często sprowadzeni przez Vance’a i Muska „techno-ziomy” (tech bros), ludzie powiązani z Doliną Krzemową i zakochani w nowych technologiach i geniuszu liderów tego przemysłu. Kiedy więc Trump zażądał listy ceł o wartości połowy deficytu, zadanie trafiło się w końcu jednemu z praktykantów, który wrzucił je do Muskowego Groka lub w jakieś inne narzędzie Generatywnej Sztucznej Inteligencji. Stąd ta lista. A kiedy giełdy zareagowały paniką na konferencję Trumpa, Biały Dom próbował ratować twarz prezydenta panicznymi ruchami, jak tym „matematycznym modelem”, wychodząc z założenia, że równanie z dwiema greckimi literkami zaimponuje laikom.

Problem w tym, że na sali zabrakło ludzi o choćby cieniu kompetencji, na przykład ekonomisty, który wyjaśniłby „geniuszom” w Białym Domu, że ów model wyśmieje dowolny komentator z jakimkolwiek wykształceniem ekonomicznym.

Nowe szaty Trumpa

Sprawa ceł Trumpa jest ważna sama w sobie, bo te ze sporą szansą odbiją się na światowej gospodarce i portfelach nas wszystkich. Ale cała ta historia jest fascynująca z jeszcze jednego powodu.

Przez ostatnie lata modne stało się narzekanie na „oszalałą lewicę” i jej „politykę tożsamości” (identity politics), która jakoby terroryzuje akademię, rozbija normy społeczne, wpuszcza brodatych mężczyzn do damskich toalet, nie pozwala żartować, wreszcie zabija „wokeism-em” kulturę. Zarazem od prawyborów w 2016 roku, wygranej Trumpa i niespodziewanie dobrego wyniku Sandersa, równie modne stały się rozważania o populizmie, wywołanym przez nierówności społeczne i autentyczny gniew ludzi, których porzucił zglobalizowany świat.

Po dekadzie Trumpa widać wyraźnie, że to właśnie amerykańska lewica jest dziś dużo bardziej „gospodarcza” niż prawica. To prawda, że w dyskursie Demokratów jest wiele aspektów społecznych czy kulturowych, ale w gruncie rzeczy na poziomie, który mało zmienił się przez ostatnią dekadę. Biden (przy wszystkich swoich wadach) okazał się najbardziej ekonomicznie reformatorskim prezydentem od czasów przynajmniej Reagana, potem partia postawiła na Harris, kandydatkę „spokoju” i kompetentnego administrowania, a najbardziej aktywne obecnie twarze Demokratów to Sanders i AOC. Z drugiej strony w partii słabo radzą sobie politycy skoncentrowani na czystej „polityce tożsamości”.

Po drugiej stronie, Trump nigdy nie zrealizował obietnicy populizmu gospodarczego. Jego pierwsza kadencja to neoliberalizm na sterydach i wzrost nierówności społecznych. Stąd właśnie ruch MAGA praktycznie od razu wyalienował wyborców, którzy byli zainteresowani populizmem gospodarczym. Zamiast tego, Trump stał się wehikułem prawicowej „polityki tożsamości”, wyrazem zbolałej konserwatywnej duszy, która nie potrafi poradzić sobie z bankructwem prezydentury Busha i stopniową utratą monopolu w kulturze. Ci wyborcy nigdy też nie wyrośli z rasizmu, który tak naznaczył amerykańską historię, dlatego w odpowiedzi na afront prezydentury prezydenta Obamy woleli okopać się z daleka od realnego świata, w wirtualnej rzeczywistości teorii spiskowych, gniewu i resentymentu, czego wyrazem było na przykład popularne pośród konserwatystów przekonanie, jakoby Obama był muzułmaninem.

Symboliczna jest tu kwestia DEI (różnorodność, równość, integracja). Ten akronim pierwotnie oznaczał programy amerykańskich korporacji na rzecz „dywersyfikacji” siły roboczej, a więc promocji zatrudniania kobiet i mniejszości rasowych. Konserwatyści w ostatnich latach przejęli to pojęcie i nadali mu znaczenie ironiczne: „wpychają Czarnych bez kompetencji, gdzie się da”. Trump, przejmując władzę, obiecywał rozprawę z DEI, co w praktyce oznaczało odwrotne DEI, wpychanie białych mężczyzn bez kompetencji, gdzie się da. Na przykład Pete Hegseth zastąpił Lloyda Austina na stanowisku szefa Departamentu Obrony. Austin to doświadczony, czterogwiazdkowy generał i Afroamerykanin, za to biały jak śnieg Hegseth to major w rezerwie, który prowadził weekendowy program w Fox News o dość rozrywkowym charakterze (konkretnie upijał się na wizji szampanem). Urzędowanie w Pentagonie Hesgeth zaczął od niezwykle ważnej kwestii: czy politycznie poprawne są filmy o pierwszych czarnych pilotach w US Air Force – przypominam, że właśnie obchodziliśmy trzecią rocznicą wybuchu największego konfliktu zbrojnego w Europie od czasów 2WŚ, z rosnącymi napięciami na Pacyfiku.

Trumpowe cła zdają się nieziemską amalgamacją cyrku i horroru.

Chciałbym jednak podkreślić, że to nie przypadek, przeciwnie, to być może najbardziej wyraźna egzemplifikacja tego, jak bardzo amerykański konserwatyzm odciął się od rzeczywistości. Widzieliśmy to już w trakcie pierwszej kadencji Trumpa, kiedy ten w odpowiedzi na pandemię zareagował teoriami spiskowymi wymierzonymi w swoją własną administrację – a ruch MAGA połknął to z entuzjazmem. Ten przykład jest pasjonujący, bo akurat w tym wypadku to właśnie wyborcy Trumpa zapłacili bolesną cenę za swój gniew, odmawiając szczepionek i maseczek, umierali na Covid znacznie częściej, niż reszta kraju. W tym sensie MAGA przypomina apokaliptyczne ruchy millenarystyczne.

Zderzenie z rzeczywistością

Na naszych oczach dochodzi jednak do zderzenia gniewu z twardą rzeczywistością. Program ceł najpewniej utopi administrację Trumpa w następnych wyborach, o samej Ameryce nie wspominając. Dokładnie ten sam wzór widzimy w innych „projektach flagowych” Białego Domu. Katastrofalna jest misja Muskowego „tak poza trybem” DOGE, którego cięcia administracji federalnej prawie dosłownie piłą mechaniczną doprowadziły do szybkiego wzrostu poparcia Demokratów.

W dodatku DOGE nie uchronił wspierających administrację oligarchów przed utratą dziesiątek miliardów dolarów w wyniku kolapsu giełd po ogłoszeniu ceł. To o tyle zabawne, że spora część najbogatszych Amerykanów sama dała się uwieść gniewowi MAGA, gdzie sentyment za „starymi dobrymi czasami” silnej stratyfikacji społecznej miesza się z przekonaniem, że to właśnie im jako osobom wyjątkowym należy się naczelna pozycja w takiej hierarchii (oczywiście nie wam, zwykłym zjadaczom chleba, którzy macie, cytując klasyka, pracować „za miskę ryżu”).

Na koniec należy wspomnieć świat poza Ameryką, którego Trump i MAGA nie rozumieją i którym pogardzają. Dla Trumpa wiara w rosyjską propagandę o Ukrainie nigdy nie była kwestią racjonalnej polityki zagranicznej, ale bezwarunkowym odruchem „na złość Demokratom”. Stąd właśnie, kiedy Trump spróbował zaprowadzić pokój, zderzył się z prostym faktem, że Rosjanie go okłamali. W efekcie skompromitował Amerykę w oczach sojuszników atlantyckich, poznał się jako słaby negocjator, a zamiast doprowadzić do choćby zawieszenia broni, pozwolił się upokorzyć Putinowi.

Podobnie cła mogą upokorzyć europejską prawicę, która do tej pory budowała swoje poparcie na kopiowaniu amerykańskich wojen kulturowych. Za każdym razem, wzór jest ten sam: projekt Trumpa to gniew, ale na gniewie nie da się budować, pozostaje tylko autodestrukcja.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze