0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: IMF PhotographIMF Photograph

Ekipie Bidena wydzielono przestrzeń biurową, rozpoczęły się konsultacje ludzi prezydenta-elekta z agencjami i departamentami federalnymi, a sam Biden otrzymuje już raporty wywiadowcze.

Przeczytaj także:

Zaczęło się też oficjalne mianowanie kandydatów na najważniejsze stanowiska, w tym na członków prezydenckiego gabinetu. Większości nominacji jeszcze nie ogłoszono, zresztą sama nominacja nie oznacza jeszcze gwarancji zasiadania w rządzie. Zgodnie z Artykułem 2. Konstytucji, ministrów i ambasadorów zatwierdza Senat – w którym obecnie większość mają Republikanie. Jeśli nawet Demokratom uda się w styczniu odbić oba miejsca senackie z Georgii (mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe), będą mieli większość ledwie jednego głosu – w przypadku remisu liczy się bowiem głos wiceprezydenta lub wiceprezydentki, czyli od stycznia Kamali Harris.

Projektując swój gabinet Biden musi brać pod uwagę nie tylko opozycję, lecz także układ sił we własnej partii – on sam jest przedstawicielem tzw. umiarkowanych Demokratów, centrystów, ale musi pamiętać o skrzydle progresywnym, senatorach Berniem Sandersie i Elizabeth Warren.

W czasie kampanii Biden potrafił pójść na pewne ustępstwa programowe wobec partyjnej lewicy, ale teraz muszą za tym pójść konkretne nominacje i to na istotne stanowiska. Progresiści – m.in. kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez – wystosowali też list, w którym domagają się, by do gabinetu nie mianować lobbystów i prezesów korporacji, co zawsze się zdarzało, także za czasów Clintona i Obamy, ale w rządzie Trumpa stało się patologiczną normą.

Z drugiej strony, należy spodziewać się jakiegoś ukłonu Bidena w stronę „dobrych” Republikanów, którzy mieli odwagę sprzeciwić się Trumpowi i poprzeć Bidena, np. byłego gubernatora Ohio Johna Kasicha. Do czasów Trumpa miejsce w gabinecie dla przedstawiciela partii opozycyjnej należało do dobrego obyczaju amerykańskiej polityki (Obama zostawił nawet sekretarza obrony z rządu Busha) i Biden – „odbudowujący lepiej”, jak głosi hasło jego kampanii wyborczej – z pewnością wróci do tej tradycji.

Do tego dochodzi kwestia reprezentatywności nowego gabinetu.

Obecny składa się prawie wyłącznie z białych mężczyzn, zasiada w nim tylko jeden Afroamerykanin i ledwie dwie kobiety.

Należy się spodziewać, że także pod tym względem gabinet Bidena będzie stanowić wyraźną zmianę i odzwierciedlać różnorodność amerykańskiego społeczeństwa.

Ron Klain forever

Pełnego składu nowego rządu jeszcze długo nie poznamy, ale już to, co widzimy dziś, daje dość dobry wgląd jak Joe Biden widzi swoją administrację.

Zaczął od powołania rady ekspertów mających doradzać mu w walce z pandemią, a to wyraźnie wskazało, co jest dla niego priorytetem. Współprzewodniczący tej rady, Vivek Murthy, jest skądinąd jednym z czołowych kandydatów na szefa departamentu (czyli ministerstwa) zdrowia. Jego konkurentką jest gubernatorka Nowego Meksyku Michelle Lujan Grisham, mająca doświadczenie „bojowe” w zwalczaniu pandemii w swoim stanie.

Szefem personelu Białego Domu Biden mianował Rona Klaina, który kierował walką administracji Obamy z wirusem Ebola w roku 2014. Warto dodać, że choć „szef personelu” czy „szef sztabu” brzmi niezbyt imponująco, jest to jedno z najbardziej wpływowych i najpotężniejszych stanowisk w administracji: odpowiada za sprawne funkcjonowanie władzy wykonawczej, koordynuje pracę ministerstw, niekiedy porównuje się go premiera – odpowiedzialnego jednak wyłącznie przed prezydentem. Praca ta jest tak wyczerpująca, że rzadko który szef personelu sprawuje tę funkcję dłużej niż dwa lata, a Donald Trump kończy jednokadencyjną prezydenturę z już czwartym szefem sztabu. Klain pełnił już tę rolę w gabinecie dwóch wiceprezydentów – Ala Gore’a i samego Bidena – więc będzie jednym z najlepiej przygotowanych szefów personelu w historii.

Szefową Departamentu Skarbu (czyli ministerstwa finansów) Biden mianował Janet Yellen, która ma szanse zostać pierwszą kobietą na tym stanowisku.

Była wykładowczyni na Harvardzie i w Berkeley, szefowała wcześniej Rezerwie Federalnej (czyli bankowi centralnemu Stanów Zjednoczonych), ale Donald Trump – wbrew obyczajowi – nie nominował jej na drugą kadencję. Yellen jest kandydatką na tyle doświadczoną, że nie „wystraszy” Wall Street, ale niezwiązaną z sektorem finansowym i na tyle liberalną w poglądach ekonomicznych, że jej nominacja nie zirytuje lewego skrzydła Partii Demokratycznej.

Nie Warren, ale droga środka

Progresiści do końca liczyli jednak, że sekretarzem skarbu zostanie Elizabeth Warren (która na wybór Yellen zareagowała entuzjastycznie), ale szanse na to były od początku niewielkie – z dwóch powodów. Po pierwsze, gdyby Warren trafiła do gabinetu, zwolniłaby fotel senatorski z Massachusetts, a jej następczynię mianowałby gubernator tego stanu, Republikanin. Każde miejsce w Senacie jest dla Demokratów na wagę złota. Po drugie wreszcie, nominacja Warren byłaby znacznie trudniejsza do zatwierdzenia w Senacie niż Yellen – za „zbyt lewicową” mogliby ją uznać nawet niektórzy centrowi Demokraci. Z tych samych powodów mało prawdopodobny jest fotel sekretarza pracy dla Berniego Sandersa, który nieoficjalnie wyrażał chęć objęcia takiego stanowiska.

Gdyby Demokraci dysponowali bezpieczną przewagą w Senacie, Biden byłby pewnie skłonniejszy do podejmowania ryzyka, ale przy obecnym układzie sił wybrał – przynajmniej na razie – ścieżkę, którą jedni określiliby mianem najbezpieczniejszej, a inni najbardziej zachowawczej.

Nominuje osoby dobrze znane w Waszyngtonie, mające duże doświadczenie w danej dziedzinie: Alejandro Mayorkas, Amerykanin kubańskiego pochodzenia, był za rządów Obamy zastępcą sekretarza bezpieczeństwa wewnętrznego – teraz będzie tym ministerstwem kierował. Szefową służb wywiadowczych (która będzie pierwszą kobietą w tej roli) Biden mianował Avril Haines, która za prezydentury Obamy była wicedyrektorką CIA. Specjalnym wysłannikiem prezydenta ds. klimatycznych – John Kerry, były szef dyplomacji w czasie drugiej kadencji Obamy. Czołową kandydatką na szefową Pentagonu (też pierwszą kobietą na tym stanowisku) jest Michèle Flournoy, która (nie będzie to dla Państwa żadne zaskoczenie) pełniła funkcję zastępczyni w Departamencie Obrony.

Ambasadorką przy ONZ zostanie Linda Thomas-Greenfield, była podsekretarz stanu i ceniona ekspertka od Afryki, Afroamerykanka. Jej nominacja będzie powrotem do tradycji – ambasador przy Narodach Zjednoczonych jest zazwyczaj członkiem prezydenckiego gabinetu, więc funkcję tę pełnią zazwyczaj albo doświadczeni dyplomaci, albo zaufani politycy. Często jest to również przepustka do dalszej kariery: ambasadorką przy ONZ była np. Madeleine Albright (sekretarz stanu Billa Clintona) czy Susan Rice (doradczyni Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego). Donald Trump, dla którego współpraca międzynarodowa – eufemistycznie rzecz ujmując – nie jest priorytetem, obniżył jednak rangę tego stanowiska i mianował na nie żonę magnata węglowego, który hojnie wspiera Republikanów w wyborach. Choć nominacjami ambasadorskimi rzeczywiście nagradza się partyjnych darczyńców (i robią tak obie partie), to stanowisko przy ONZ było jednak wyjątkiem i Biden zamierza do tego wrócić.

Antony Blinken, czyli człowiek bez kontrowersji

Jak widać, póki co są to sami insiderzy, ludzie, którzy często kiedyś przeszli przez procedurę zatwierdzenia przez Senat i dostali głosy części Republikanów. Biden musiał wręcz wprost zaprzeczać, że jego prezydentura będzie „trzecią kadencją Baracka Obamy”, choć dotąd rzeczywiście nie przedstawił żadnych nowych twarzy. Mówi się, że sekretarzem ds. weteranów może zostać burmistrz Pete Buttigieg, który pół roku temu nieoczekiwanie wyrósł na jednego z poważniejszych rywali Bidena do prezydenckiej nominacji, choć sam Buttigieg znający kilka języków liczył pewnie na pozycję ambasadora przy ONZ. Doświadczenie okazało się jednak dla Bidena najważniejszym kryterium. Prezydent-elekt sądzi zapewne, że kiedy w przyszłym roku dojdzie do głosowania w Senacie, Republikanie nie będą mieli dobrych argumentów, żeby zagłosować przeciwko jego nominatom. Czy to jednak zadziała? I czy Republikanie naprawdę potrzebują jakichś argumentów, żeby sprzeciwić się tej czy innej kandydaturze?

Najbardziej jaskrawym przykładem tego, że Biden za wszelką cenę unika kontrowersji, jest wybór nowego sekretarza stanu, czyli ministra spraw zagranicznych – najważniejsza z ogłoszonych dotychczas nominacji. Ma nim zostać Antony Blinken, były zastępca sekretarza stanu w ostatnich dwóch latach prezydentury Obamy. Blinken był wprawdzie jednym z czołowych kandydatów, ale częściej wymieniano Susan Rice, byłą doradczynię Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego, która w sierpniu przegrała z Kamalą Harris wyścig o wiceprezydenturę.

Za Rice ciągnie się jednak sprawa z 2012 roku – atak terrorystyczny na konsulat USA w libijskim Bengazi, w trakcie którego zginęło czworo Amerykanów, w tym ambasador. Rice, jako ambasadorka przy ONZ, opierając się na raporcie CIA (błędnym, jak się potem okazało) tuż po ataku zapewniała parokrotnie, że nie był to akt terroru, tylko spontaniczny atak tłumu. Z zamachu w Bengazi Republikanie wielokrotnie próbowali uczynić narzędzie politycznej walki – przeciwko Obamie, przeciwko Hillary Clinton (szefującej wówczas Departamentowi Stanu), przeciwko Rice – oskarżając ambasadorkę o celowe wprowadzanie opinii publicznej w błąd. Choć sprawę badało w Kongresie kilka komisji i żadna nie wykazała winy Rice, Republikanie nie odpuszczają. W 2012 roku Obama chciał mianować Rice następczynią Hillary Clinton, ale w obliczu stanowczej opozycji Republikanów w Senacie wybrał senatora Johna Kerry’ego, a Rice uczynił doradczynią ds. bezpieczeństwa narodowego, do czego nie trzeba zgody senatorów. Wydaje się, że osiem lat później Biden także wolał ustąpić, choć jego współpracownicy zapewniają, że Blinken od początku był czołowym kandydatem na szefa dyplomacji.

Widmo obstrukcji wisi nad Białym Domem

Nadmierną ugodowość Bidena krytykuje lewica. Zwraca uwagę, że po tym jak Partia Republikańska stała się partią Trumpa, nie ma powrotu do niegdysiejszej „ponadpartyjnej polityki” i tworząc gabinet Biden powinien być odważniejszy, a nie kierować się tym, co powiedzą w Senacie Republikanie, którzy i tak przeważającej większości będą się trzymać trumpowskiej ortodoksji. Niektórzy politycy republikańscy już krytykują nominacje Bidena, zarzucając mu, że mianował „wychowanków Ligi Bluszczowej” (czyli najlepszych uniwersytetów w kraju), elity, które (cytując senator Marco Rubio) „będą grzecznymi i układnymi grabarzami amerykańskiej wielkości”. To, że w gabinecie Trumpa zasiadają prawie sami lobbyści i miliarderzy – a zatem elity finansowe Ameryki – jakoś przez cztery ostatnie lata nie było dla Republikanów najmniejszym problemem.

Nawet wśród ekipy Bidena nie brak głosów, że prezydent-elekt jest nadmiernym optymistą i że należy szykować się na obstrukcjonizm gorszy niż za prezydentury Baracka Obamy.

Za kandydaturami Bidena zagłosuje pewnie ta sama dwójka czy trójka republikańskich senatorów, której już wcześniej zdarzało się sprzeciwiać Trumpowi i współpracować z Demokratami. Biden będzie mógł pokazać opinii publicznej, że zgodnie z zapowiedziami (i oczekiwaniami większości wyborców) przynajmniej spróbował wyciągnąć rękę do opozycji. Pytanie, co zrobi później i czy nie da się wciągnąć w niekończące się negocjacje, prowadzone nie w dobrej wierze, ale po to, by sparaliżować prezydenturę Demokraty.

;
Piotr Tarczyński

Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"

Komentarze