Jarosław Kaczyński fantazjuje o wielu głosujących i upiera się, by wysłać miliony Polaków 10 maja do urn. OKO.press szacuje, ile okazji do zakażenia stwarzałyby wybory, nawet przy niskiej frekwencji. Jeśli epidemia będzie wtedy w odwrocie, głosowanie może ją rozniecić na nowo. A 270 tys. członków komisji wystąpi jak oddział szturmowy COVID-19
PiS bezwzględnie prze do wyborów prezydenckich 10 maja, choć nawet według optymistycznych scenariuszy będziemy mieli wówczas w Polsce co najmniej kilka tysięcy zdiagnozowanych zakażonych i - siłą rzeczy, bo nie wszystkich diagnozujemy i testujemy - kolejne tysiące nosicieli wirusa bez objawów, ale zakażających innych.
Tymczasem prezes Jarosław Kaczyński snuje fantazje o wysokiej frekwencji, mimo że - jak pokażemy - nawet przy niewielkiej liczbie głosujących liczba kontaktów społecznych (a więc okazji do spotkania kogoś zakażonego) wyniesie ponad 40 milionów. A 260 tys. członków komisji wyborczej, szczególnie narażonych, wystąpi w roli oddziału szturmowego wirusa COVID-19.
Ale po kolei.
Politycy PiS z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim na czele postępują ściśle według scenariusza, który opisaliśmy w OKO.press, przewidując, jak obóz władzy będzie chciał zalegalizować wadliwe w sposób oczywisty majowe wybory prezydenckie.
Pisaliśmy, że:
Nie przewidzieliśmy jednego: że Prawo i Sprawiedliwość będzie wdrażało tę strategię w sposób aż w tak urągający zdrowemu rozsądkowi i uwłaczający inteligencji odbiorców.
Już o poranku 23 marca zastępca rzecznika PiS Przemysław Fogiel w rozmowie z portalem gazeta.pl drwiąco deklarował: „Jeśli kandydaci opozycji chcą prowadzić kampanię i organizować spotkania do 50 osób, mogą to robić. Prawo tego nie zabrania, to suwerenna decyzja kandydatów".
Ale w ciągu dnia przyćmił go szef, lider obozu rządzącego Jarosław Kaczyński.
Niedzielne wybory tak relacjonowaliśmy w OKO.press:
„Takiego bałaganu nie widziałem od kilku lat i do końca nie wiem, dlaczego te wybory w ogóle się odbywają” – mówił nam jeden z przewodniczących komisji w Jarosławiu. Według niego wybory przygotowano dosłownie w ostatnim momencie. Listy ze składami osobowymi komisji dostarczono dopiero w piątek późnym popołudniem, a szkolenia odnośnie zaleceń Sanepidu przeszli tylko przewodniczący komisji, którzy stali się odpowiedzialni za poinstruowanie zasiadających w ich składach członków.
„Przychodzą tylko ci zdeterminowani, którzy się nie boją. No a my tutaj siedzimy cały dzień, nie wszyscy się czują bezpiecznie” - usłyszeliśmy.
Nie zniechęca to jednak lidera obozu władzy, który najwidoczniej czuje się jak najbezpieczniej. Docierają sygnały, że prezes lekceważy ryzyko - w wywiadach podkreśla, że chodzi do kościoła.
Po sobotnim wywiadzie dla radia RMF FM, w którym Jarosław Kaczyński stwierdził, że nie widzi żadnych przeszkód, by 10 maja przeprowadzić wybory, w poniedziałek 23 marca prezes przemówił ponownie, tym razem w Polskiej Agencji Prasowej.
I tak wypowiedział się o wyborach uzupełniających, które w niedzielę 22 marca odbyły się w pięciu polskich gminach:
Frekwencja dochodziła do 42. proc., co w wyborach uzupełniających jest niezwykle wysokim wynikiem. Mamy do czynienia z sytuacją, która potwierdza tezę, że wybory w tej chwili w Polsce mogą się odbyć
Prezes PiS wspominając 42 proc. frekwencję, mówił o głosowaniu w gminie Smyków, czyli wyborach, w których wzięło udział 75 ze 174 uprawnionych mieszkańców.
Powtórzmy:
Kaczyński stwierdził, że można przeprowadzić wybory, w których wezmą udział miliony Polaków na podstawie głosowania 75 osób. Słownie: siedemdziesięciu pięciu osób.
To tak jakbyś ty, drogi czytelniku, urządził domowy recital dla żony i dzieci, i na tej podstawie stwierdził, że bezpiecznie można zorganizować wielki koncert na Stadionie Narodowym. Albo tak jakbyś ty, droga czytelniczko, przeczytała wieczorem „Biegunów” i na tej podstawie zabrała się do organizowania ogólnopolskiej trasy ze spotkaniami autorskimi Olgi Tokarczuk.
Przypominamy jednak, że prezes PiS, w przeciwieństwie do was, uchodzi za wybitnego politycznego stratega. Więc pewnie w jego szaleństwie jest metoda. Polega zapewne na tym, że do 10 maja utrzyma się wysokie poparcie dla działania władz w czasie epidemii, które pokazują obecnie sondaże.
Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że frekwencja w gminie Jarosław wyniosła 28,3 proc. (51 proc. w 2018 roku), w gminie Pątnów 21,5 proc. (72 proc. w 2018), w Białej Pilskiej 20,7 (47 proc. w 2018), a w gminie Wierzchlas 9,5 proc (49 proc. w 2018 roku).
Najpierw załóżmy, że politycy opozycji zgodnie z elementarną odpowiedzialnością za zdrowie i życie innych ludzi wezwą swoich zwolenników, by chronili siebie, swoich bliskich i nie szli na wybory. Załóżmy także, że spośród wyborców Andrzeja Dudy (który rzecz jasna wezwie, by iść na wybory) zagłosuje jedynie połowa jego wyborców z 2015 roku.
Nawet przy tych dwóch zastrzeżeniach w lokalach wyborczych 10 maja zjawi się ok. 4,3 miliona Polaków. Ok. 270 tys. kolejnych zasiądzie w ponad 27 tysiącach komisjach wyborczych.
Teraz przeprowadźmy proste operacje matematyczne.
Biorąc pod uwagę podane wyżej liczby, wiemy, że średnio na jedną komisję wyborczą przypadnie 160 głosujących (w rzeczywistości, co oczywiste, liczba głosujących w mniejszych komisjach będzie mniejsza, a w większych - większa).
Załóżmy też idealistycznie, że lokale wyborcze będą perfekcyjnie przygotowane do głosowania w czasach pandemii, w związku z czym wyborcy będą wchodzić pojedynczo, bez kontaktu z innym głosującymi. Mieliby wtedy jedynie kontakt z członkami komisji.
Nawet w tak optymistycznym scenariuszu otrzymujemy liczbę 43 mln 200 tys. interakcji społecznych, do których dojdzie w dniu wyborów prezydenckich, co oznacza 43 mln 200 tys. okazji, by spotkać podczas głosowania kogoś zakażonego koronawirusem i samemu się zakazić.
Podkreślmy: co najmniej 43 miliony, przy założeniu zachowania nierealnych w praktyce środków bezpieczeństwa i przy ekstremalnie uproszczonym modelu obliczenia możliwych kontaktów. W rzeczywistości możliwości zakażenia będzie dużo więcej.
Pomijamy np. wszystkie interakcje po drodze do komisji, wymiany opinii (i płynów ustrojowych) między głosującymi itp. Można przecież założyć, że głosować pójdą ludzie mniej ostrożni...
Nie jest możliwe, by w czasie kilkunastu godzin pracy komisji nie doszło do kontaktów między członkami komisji. W każdej 10-osobowej komisji dojdzie do interakcji 10!/2!8! = 45 możliwych wymian wirusa w parach. To oznacza, że jeżeli ktoś w komisji jest „pozytywny” (o czym nie wie, bo nie będzie przecież selekcyjnego testowania), to szansa na zakażenie pozostałych członków komisji jest wysoka. Wirus będzie w lokalu obecny.
Jest też niemała szansa, że przyniesie go ktoś ze 160 głosujących. To wszystko sprawia, że członkowie komisji są w grupie mocno narażonych. Zakażeni będą przenosić wirusa dalej.
Pytanie ile mają kontaktów? Zakładając, że tylko 3 (w rodzinie) i 2 (w czasie powrotu do domu i przekazywania informacji o wynikach wyborów) daje to 5 x 270 tys. czyli 1 mln 350 tys. kontaktów wysokiego ryzyka.
Jeżeli 1 na 10 zakończy się zarażeniem, dostajemy liczbę 135 tys. zakażonych
Gdy Francja uparła się na przeprowadzenie pierwszej tury wyborów samorządowych mimo epidemii, lekarze bili na alarm, że to nieodpowiedzialne narażanie życia wyborców. Nie posłuchano ich, ale drugą turę już odwołano. Teraz 600 lekarz znad Sekwany chce postawienia przed Trybunałem Stanu premiera Eduarda Philippe'a - zarzucają mu zaniechania w zapobieganiu epidemii.
Ale to nie wszystko. By skorzystać z milionów okazji na rozsianie koronawirusa, wydamy 320 milionów złotych - tyle ma kosztować organizacja wyborów.
Czyli aby zadośćuczynić kaprysowi prezesa PiS, by przeprowadzić wybory podczas szalejącej pandemii wirusa, wydamy równowartość zakupu 2 tys. 285 respiratorów, zakładając, że cena respiratora dla szpitala to 140 tys. zł za sztukę.
Do tego dochodzi nieubłagany kalendarz wyborczy:
Jak pogodzić papierkową robotę w szpitalach zajętych walką z pandemią i jak zachęcić kandydatów, by zgłaszali się do komisji wyborczych, to wie zapewne tylko prezes Jarosław Kaczyński.
Do tego Sąd Najwyższy orzekł w poniedziałek 23 marca, że zbieranie podpisów w czasie epidemii jest praktycznie niemożliwe.
I na koniec. We wtorek 24 marca marszałek Sejmu Elżbieta Witek stwierdziła:
"Na wyborach można zapewnić takie bezpieczeństwo, tak jak ludzie dzisiaj do sklepów czy do innych miejsc, gdzie musimy się udawać, wchodzi się pojedynczo".
Jak obliczył dziennikarz Michał Protaziuk, jeśli w jego komisji wyborczej zagłosowałoby w maju tyle osób, co w ostatnich wyborach parlamentarnych (1968), to przy zachowaniu środków ostrożności w rodzaju pojedynczych wejść do lokalu wyborczego, głosowanie musiałoby trwać co najmniej 33 godziny. A więc dwa dni.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze