"W aptece kupiłam cewnik Foleya. Byłam zdecydowana przerwać ciążę bez względu na konsekwencje dla siebie samej, choćbym miała to zrobić drutem. To był instynkt. Walczyłam o życie". W rozmowie z OKO.press Anna, której Justyna Wydrzyńska przekazała tabletki aborcyjne, opowiada, co naprawdę się wydarzyło
Anna była cichą bohaterką procesu Justyny Wydrzyńskiej z Aborcyjnego Dream Teamu, która w 2020 roku wysłała jej tabletki aborcyjne. Wydrzyńskiej groziły trzy lata więzienia, w marcu 2023 została skazana na 30 godzin prac społecznych w miesiącu (przez osiem miesięcy) za "pomoc w aborcji". Cichą bohaterką, bo uzasadnienie wyroku oraz zeznania Anny były niejawne.
Sprawa wzbudziła ogromne zainteresowanie jako przykład łamania praw kobiet. Także w OKO.press w ten sposób o niej pisaliśmy. Na proces przyjechały media z całego świata. Ale nikt nie wiedział, jak Anna to przeżywała i jak zakończyła się jej ciąża. Do tej pory kobieta nie udzielała wywiadów, nie wypowiadała się w mediach.
Pierwszy raz Anna opowiada swoją historię właśnie w OKO.press, okazując nam szczególne zaufanie. Rozmawiałyśmy dobre trzy godziny w siedzibie Aborcyjnego Dream Teamu.
Magdalena Chrzczonowicz, OKO.press: Przygotowałam serię pytań…
Anna: Długo czekałam na ten dzień, bardzo chcę opowiedzieć swoją historię. Najpierw opowiem, potem dopytasz, ok?
OK.
Ta historia zaczyna się w grudniu 2019 roku, gdy zaszłam w drugą ciążę. Miałam już wtedy niespełna 3-letnie dziecko. To była chciana i planowana ciąża. Chciałam, żeby moje dziecko miało rodzeństwo.
Od początku ciąży czułam, że w niej jestem, miałam wyjątkowo silne tak zwane objawy ciążowe. Wiedziałam, co mnie czeka, bo pamiętałam, jak to było w poprzedniej ciąży. Ale tym razem coraz więcej wymiotowałam. Coraz mniej jadłam i piłam. Czułam bezustanny ból w żołądku i wiedziałam, że będzie tylko gorzej. Z bólu nie mogłam spać.
Na początku stycznia 2020 roku
10 stycznia 2020 roku poszłam do lekarza ginekologa, który potwierdził ciążę. Ten dzień zapamiętam do końca życia. Aparat do badania USG, a na monitorze dwa zarodki. Zobaczyłam je, zanim lekarka zdążyła cokolwiek powiedzieć i zrobiło mi się słabo. Ciąża bliźniacza…
Gdy wyszłam od lekarki, wpadłam w histerię. Nigdy wcześniej nie byłam w takim stanie.
W tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że nie mogę na nikogo liczyć, że jestem całkiem sama. Pomyślałam o mojej sytuacji osobistej, o tym, jak bardzo jest trudna. Poczułam, że sobie nie poradzę, że moje życie się kończy.
Byłam w fatalnym stanie psychicznym. I fizycznie czułam się coraz gorzej.
Wymiotowałam kilkanaście razy na dobę, najczęściej żółcią. Nie byłam w stanie nawet pójść do toalety. Zwracałam wszystkie przyjęte płyny i pokarmy. Nawet najmniejszy łyk wody. Nie wstawałam z łóżka. Całymi dniami leżałam na prawym boku, bo w ten sposób najskuteczniej udawało mi się powstrzymywać wymioty. Po wymiotach nasilał się ból żołądka. Z bólu nie mogłam spać. Udawało mi się zdrzemnąć na 3-4 godziny w ciągu doby. Od wymiotów piekł mnie cały przełyk.
Ktoś bliski powiedział mi, że jeżeli nie zdecyduję się pójść do szpitala, to na pewno poronię. I wtedy nagle uświadomiłam sobie, że gdyby tak się stało, to poczułabym ulgę.
Zbliżał się termin kolejnej wizyty u ginekologa. Czułam, że nie chcę tam iść. Myślałam tylko o tym, że chcę poronić. Ale wiedziałam też, że nie mam wyjścia. Byłam osobą leżącą, w stu procentach zależną od innych. W związku z sytuacją osobistą byłam pozbawiona możliwości samodzielnego podejmowania decyzji. Ale o tej sytuacji nie chcę mówić.
Prosto z gabinetu lekarskiego trafiłam do szpitala. Dokumenty w izbie przyjęć wypełnił mój partner, a ja je podpisałam.
Dlaczego tak?
Czułam, że jestem całkowicie zależna. Nie byłam w stanie się wykłócać. Ledwie stałam na nogach, a właściwie leżałam na ławce na izbie przyjęć.
Jakie dostałaś rozpoznanie?
Niepowściągliwe wymioty ciężarnych. Mój organizm dziwnie zareagował na ciążę. Po prostu produkował nieprawdopodobne ilości żółci. Czułam, jakbym się czymś ciężko zatruła i to zatrucie trwało dwa miesiące. Jednocześnie byłam wygłodzona i wychudzona. Ważyłam 45 kilogramów przy wzroście 172 centymetrów. Marzyłam tylko o tym, aby ten koszmar się skończył.
W szpitalu dostawałam po osiem kroplówek dziennie. Liczba wymiotów trochę się zmniejszyła, ale mój ogólny stan zdrowia się pogorszył. Ból żołądka był nieznośny. Ręce miałam zielone od wkłuć.
Leżałam w szpitalnym łóżku i wyłam z bólu. Wszyscy to widzieli. Leki nie przynosiły ulgi. Skierowano mnie na konsultację psychologiczną i psychiatryczną. Leżąc w łóżku i płacząc, mówiłam, że
Co psycholog na to?
Psycholożka – uśmiechnięta i miła, mówiła, że widzi, w jakim złym stanie jestem. Ale nie powinnam się martwić, bo w szpitalu jest grono wybitnych specjalistów i oni podejmą wszelkie starania, aby dobrać mi leki tak, żebym poczuła się lepiej. Mówiła, że na pewno w końcu znajdą takie leki przeciwwymiotne, które mi ulżą i że mogę zostać w szpitalu nawet do końca ciąży.
W jakim stanie zdrowia jestem, widział każdy, ale nikt, absolutnie nikt, nie zaproponował mi nawet rozważenia możliwości przerwania ciąży z powodu zagrożenia zdrowia. Pamiętaj, że mówimy o czasie przed wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego [20 października 2020 tzw. TK zakazał przerywania ciąży ze względu na uszkodzenie czy chorobę płodu - red.]
Lekarki były mniej miłe. Jedna z nich powiedziała, że jak nie zacznę w końcu jeść, to mi podłączy żywienie pozajelitowe w uda i spędzę w szpitalu resztę ciąży.
Byłam przerażona. Miałam wizję, że mnie umieszczą w szpitalu psychiatrycznym, zamkną i będę tak leżeć i wyć przez następne siedem miesięcy, do dnia porodu.
Przede wszystkim bałam się jednak tego, co będzie dalej, co będzie, gdy urodzę. Ciąża bliźniacza to ciąża wysokiego ryzyka. Przedwczesny poród mógłby sprawić, że zostałabym matką trojga niepełnosprawnych dzieci (dziecko, które mam, wymaga specjalnej opieki), i zostałabym z tym całkiem sama. Do tego moja sytuacja osobista delikatnie rzecz ujmując, nie była najlepsza.
Miałam pewność, że jeżeli zostanę w tej ciąży i urodzę, to czeka mnie depresja, której nie pozbędę się przez lata albo nawet do końca życia. Zrozumiałam, że po prostu nie mogę urodzić.
Że jeżeli mam tak cierpieć przez lata, to wolę umrzeć teraz, ale na własnych warunkach.
Podjęłam decyzję, że przerwę tę ciążę bez względu na konsekwencje. Wiedziałam, że nie mogę powiedzieć o tym nikomu z personelu medycznego. Bałam się, że jeżeli coś takiego powiem, umieszczą mnie na oddziale psychiatrycznym, gdzie spędzę resztę ciąży. Bałam się, że zostanę dosłownie zmuszona do porodu. Lot nad kukułczym gniazdem! Nigdy nie zapomnę strachu, który wtedy mi towarzyszył.
Wiedziałam, że
Nie mogłam wypisać się na własne życzenie. Stan zdrowia nie pozwalał mi na to, aby samodzielnie dotrzeć do domu. Ponadto mojemu partnerowi bardzo zależało, żebym nadal była w tej ciąży.
Lekarze zachowywali się tak, że zyskałam pewność, że mimo dopuszczalności aborcji w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, nikt mi w Polsce legalnie tej ciąży nie przerwie.
No właśnie, nawet po wyroku tzw. TK aborcja jest dopuszczalna, gdy zagrożone jest także zdrowie kobiety
Bez względu na negatywne konsekwencje, które ciąża powodowała dla mojego zdrowia fizycznego i psychicznego, zachowanie lekarzy świadczyło o tym, że aby przerwać moją ciążę musieliby stwierdzić stan bezpośredniego zagrożenia życia. Czyli stan, w którym istnieje absolutna pewność, że jeżeli natychmiast nie dojdzie do przerwania ciąży, pacjentka umrze. Takie igranie z życiem i śmiercią.
Zaczęłam więc robić wszystko, żeby wydostać się ze szpitala. W karcie szpitalnej wpisywałam, że dużo piję i dużo moczu oddaję. To była nieprawda. Na wagę przy położnej weszłam w luźniej bluzie, pod którą w spodniach i w bieliźnie ukryłam dwie półtoralitrowe butelki z wodą. Waga pokazała ponad 50 kilogramów. Wypisano mnie do domu. Cieszyłam się jak dziecko, bo pojawiła się dla mnie nadzieja. Po wyjściu ze szpitala
[który służy do odprowadzania moczu, ale w Polsce stosuje się go także w położnictwie do wywołania porodu - red.]
Szpitalna sąsiadka opowiadała mi, że kobieta, która leżała na tej sali przede mną, przy jego pomocy miała wywoływany poród. Pomyślałam, że w ten sposób wywołam poronienie.
Nie myślałaś o pigułkach?
Pomyślałam. W pierwszej kolejności postanowiłam poszukać informacji na temat bezpiecznych metod przerywania ciąży. Przejrzałam internet wzdłuż i wszerz. Nie ufałam jednak żadnym organizacjom. Wydawało mi się, że wykorzystują przymusowe położenie kobiet i oszukują je, zarabiając w ten sposób. Ze względu na stan mojego zdrowia ewentualny wyjazd za granicę wchodził w grę tylko do krajów sąsiadujących z Polską.
Nie miałam zaufania do klinik w Czechach i Słowacji, a tym bardziej do klinik za wschodnią granicą Polski. Wszystko wydawało mi się podejrzane, dziwne, niebezpieczne.
Ufałam Niemcom. Mieszkałam tam przez jakiś czas i wiedziałam, że w tym kraju nie ma miejsca dla nielegalnych, podejrzanych klinik aborcyjnych, w których ktoś mógłby wyrządzić mi krzywdę. Czułam, że w Niemczech będę bezpieczna.
Potrzebowałam jednak pomocy w transporcie. Stan zdrowia nie pozwalał mi na dotarcie do Niemiec ani pociągiem, ani tym bardziej, jako kierowca samochodu.
Znalazłam stronę Aborcji bez Granic [międzynarodowego kolektywu, który pomaga w aborcjach - red.]. Pewnego wieczoru udało mi się wymknąć z mieszkania i na osiedlu, klęcząc w piachu i kryjąc się w krzakach, zadzwoniłam pod numer znaleziony w internecie.
Telefon odebrała kobieta. Powiedziałam, że chcę wyjechać na zabieg do Niemiec.
Kobieta poleciła skontaktować się mailowo z organizacją Ciocia Basia [kolektyw, który pomaga w aborcjach w Niemczech - red.].
Ten
- że jestem w 9. tygodniu ciąży i chcę ją przerwać. Dostałam odpowiedź, że pomogą mi, ale więcej szczegółów otrzymam w kolejnej wiadomości (to takie zabezpieczenie przed prowokacjami). Poprosiłam o pomoc w transporcie do Berlina, zaproponowali pociąg. Bałam się, że jak opiszę swój stan zdrowia, to organizacja mi nie uwierzy i odmówią udzielenia pomocy. Obawiałam się tego, że zostawią mnie samą z tą niechcianą ciążą, tak jak wcześniej zrobili to lekarze.
Umówiłam się na zabieg w Berlinie, miałam nadzieję, że w końcu poczuję się na tyle dobrze, że będę w stanie dotrzeć do Niemiec pociągiem. Ale stan zdrowia się nie poprawiał. Nie poprawiała się też moja sytuacja osobista.
Mówiłaś partnerowi, że nie chcesz być w ciąży?
Mówiłam tylko o tym, że chcę przerwać tę ciążę. Że jestem wrakiem człowieka i nie mam już sił, żeby dalej znosić ten ból. Że chcę tylko, żeby to się wreszcie skończyło.
W Niemczech przed aborcją trzeba odbyć konsultację z psychologiem lub pracownikiem socjalnym, odbyłam taką przez skype’a. Opowiedziałam, w jakiej jestem sytuacji osobistej i zdrowotnej. Powiedziałam, że nie wiem, czy uda mi się dotrzeć na zabieg, ale jestem zdecydowana przerwać ciążę i to bez względu na konsekwencje dla siebie samej, choćbym miała to zrobić samodzielnie drutem. Ta kobieta była wyraźnie poruszona tym, co usłyszała.
Po jakimś czasie już
Postanowiłam spróbować przerwać ciążę tabletkami, bo o tej metodzie przerywania ciąży było wiele informacji w internecie. Bardzo pomogły mi historie kobiet, które dzieliły się swoim doświadczeniem z aborcyjnymi tabletkami. Dzięki tym historiom nabrałam pewności, że warto spróbować.
W internecie znalazłam stronę organizacji Women Help Women i rozpoczęłam wypełnianie ankiety, żeby zamówić tabletki. Po wpisaniu pierwszego dnia ostatniej miesiączki pojawił się komunikat, że organizacja nie wyśle mi tabletek, bo przekroczyłam 9. tydzień ciąży [aborcja farmakologiczna jest najbardziej skuteczna do 9. tygodnia ciąży, jednak obecnie w wielu krajach stosuje się ją także później - red.]. W tamtym czasie byłam już w 12. tygodniu ciąży.
Napisałam do Cioci Basi maila z pytaniem, czy w 12. tygodniu ciąży jest możliwość przerwania jej tabletkami. Odpisano, że tak. Zapytałam, czy Ciocia Basia może pomóc mi w zorganizowaniu tabletek. Odpowiedź brzmiała: zorientują się i odezwą do mnie.
W międzyczasie kontaktowałam się telefonicznie z kolejną organizacją - Kobiety w Sieci. Potrzebowałam informacji na temat przebiegu aborcji farmakologicznej. Chciałam przerwać ciążę w absolutnej tajemnicy.
Telefon Kobiet w Sieci odebrała kobieta i gdy usłyszała, że to 12. tydzień ciąży mnogiej powiedziała, że nie poleca aborcji farmakologicznej. Że to już będzie taki mini poród, któremu może towarzyszyć ból o dużym natężeniu, który może utrzymywać się nawet przez kilkanaście godzin. Kobieta powiedziała, że w jej ocenie najlepiej będzie wyjechać na zabieg.
W reakcji na jej słowa rozpłakałam się. Zaczęłam krzyczeć, że jestem zdecydowana przerwać tę ciążę i zrobię to bez względu na to, czy ona udzieli mi informacji, czy nie, tabletkami lub inaczej. Powiedziałam, że nie boję się bólu i żadnych konsekwencji dla mnie samej. Że wolę umrzeć niż kontynuować tę ciążę.
Wtedy kobieta zmieniła ton. Powiedziała, że aborcja farmakologiczna jest bezpieczna i skuteczna a jej przebieg nie różni się niczym od poronienia samoistnego.
Zaraz po tym zdarzeniu
Poprosiłam o przesyłkę do paczkomatu. Chciałam mieć pewność, że wyłącznie ja będę mogła odebrać tę przesyłkę.
Wiedziałaś, że to Justyna Wydrzyńska wysyła tabletki?
Nie, wtedy nie znałam żadnych nazwisk. We wtorek 25 lutego 2020 roku odebrałam przesyłkę z paczkomatu. Tabletki ukryłam w torebce. Ciążę planowałam przerwać w najbliższy weekend.
W czwartek 27 lutego 2020 roku mój były partner odwoził dziecko wraz z opiekunką do lekarza. Gdy wrócił,
Odmówiłam. Wtedy przy mnie zadzwonił na policję. Chciałam ukryć tabletki lub zażyć je wszystkie naraz, ale nie miałam już takiej możliwości.
Po jakimś czasie do mieszkania dotarli funkcjonariusze, którzy siłą odebrali mi torebkę. Zabrali mnie na przesłuchanie na pobliski komisariat policji. Na przesłuchanie czekałam przed celą, w której przebywają zatrzymani. Czułam się jak przestępca. Mój partner czekał na przesłuchanie w zupełnie innym miejscu, na korytarzu wraz z innymi interesantami.
Gdy policjanci zabrali mi tabletki, skończyły się dla mnie możliwości bezpiecznego przerwania ciąży.
Po powrocie do domu poszłam do toalety. Najpierw ręką próbowałam rozszerzyć szyjkę macicy. Słyszałam, że położne w ten sposób czasem przyśpieszają poród. Chciałam wywołać poronienie. Zaczęłam krwawić.
Czekałam na skurcze, ale nie nadchodziły. Następnie
a przynajmniej tak mi się wydawało. Napełniłam go wodą przy pomocy strzykawki. Z cewnika wypłynęło dużo gęstej krwi, ale skurcze ciągle nie nadchodziły. Nosiłam ten cewnik przez wiele dni. Jak wypadał, to umieszczałam go w szyjce macicy ponownie.
Robiłam to w łazience, po cichu. Sparaliżowana strachem, że ktoś to odkryje. Środki higieny wyrzucałam do śmietników na osiedlu, żeby nie zostawiać śladów.
W tamtych dniach przekonałam się, jak bardzo nieprawdziwe jest sformułowanie, że godność ludzka jest przyrodzona i niezbywalna.
Udało ci się w końcu wywołać skurcze?
Nie. Sączyła się tylko krew i ropa. 16 marca 2020 roku po raz pierwszy zwymiotowałam krwią. A potem poczułam się lepiej. Tak jakby objawy ciążowe ustępowały. Wybrałam się z dzieckiem na spacer. Dźwigałam wózek. Czekałam na skurcze, które wciąż nie nadchodziły.
17 marca ścięło mnie z nóg. Miałam dreszcze i bolało mnie dosłownie całe ciało. Domyślałam się, co mi dolega, ale obiecałam sobie samej, że nie pójdę do szpitala, dopóki nie będę miała absolutnej pewności, że ciąży nie da się uratować.
19 marca 2020 pękł pierwszy pęcherz płodowy i zalały mnie wody płodowe. Czekałam. Jakieś trzy godziny później pękł drugi pęcherz płodowy.
Zadzwoniłam do kolegi, opisałam sytuację, ale nie wchodząc w szczegóły. Poradził mi, żebym się umówiła do lekarza na spokojnie po weekendzie, a był czwartek. Wtedy poczułam, że do poniedziałku już mnie nie będzie.
Zrobiłam zdjęcie zamoczonej wodami płodowymi i krwią sofy, na której leżałam i wysłałam koledze. Kazał mi się spakować do szpitala. Przyjechał pół godziny później. Przed północą byłam w szpitalu, blada i przerażona. Bałam się, że lekarze będą podejmowali próby ratowania ciąży.
W izbie przyjęć lekarz prosił, żebym się uspokoiła. Pocieszał mnie. Mówił, że wszystko będzie dobrze. Zdanie zmienił, jak weszłam na fotel ginekologiczny i wypłynęła ze mnie krew, ropa i wody płodowe.
To był młody lekarz. Zbladł. Zadzwonił do przełożonej, a ja w pośpiechu wypełniałam dokumentację medyczną i podpisywałam zgodę na zabiegi. Mierzyli mi tętno, miałam od 126 do 140 uderzeń na minutę. Przyjęli mnie na oddział, pobrali krew. Za moment pojawiły się wyniki. Sepsa. Podali mi dożylnie dwa antybiotyki.
Rano zaproszono mnie do pokoju badań. Jedna z trzech lekarek, powiedziała na wstępie, że
Zapytała, czy wyrażam na to zgodę. Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Byłam sparaliżowana strachem, że zaraz ktoś domyśli się, że samodzielnie próbowałam przerwać ciążę. Że zawiadomią policję i znowu zostanę potraktowana jak przestępca.
Lekarka widząc mój strach i niepewność, zapytała, czy mam podwyższoną temperaturę. Odpowiedziałam, że nie. Odrzekła, że w każdej chwili mogę dostać gorączki. I to nie 39 stopni, ale ponad 42 stopnie i różnie to się może skończyć.
Poprosiła, żebym weszła na fotel ginekologiczny. W trakcie badania krzyknęła, że właśnie ronię i wyciągnęła pierwszy płód.
Kazali mi przejść do pokoju obok. Tam usiadłam na fotelu i jakaś inna lekarka prosiła, żebym parła. Po dwóch może trzech parciach wyszedł drugi płód.
Od tej pory niewiele pamiętam. Jakieś głosy w tle. Zdziwienie lekarzy, że to niemożliwe, żebym w takim stanie nie miała wcześniej żadnych objawów. Wezwano anestezjologa. Po krótkiej rozmowie z nim zasnęłam.
Po zabiegu obudziła mnie położna. Prosiła, żebym nie wstawała samodzielnie. Obiecała, że wróci za jakiś czas i mi pomoże. Przy wstawaniu wypłynęło ze mnie tyle krwi, że cała podłoga była czerwona. Położna powiedziała, że lekarze wlali we mnie mnóstwo płynów. To było konieczne, aby oczyścić macicę.
Położna pomogła mi wrócić do łóżka. Zasnęłam natychmiast. Przespałam następne trzy doby. Nie mogłam się obudzić. Nawet nie czułam, jak zmieniają mi kroplówki. Czasem w półśnie wypijałam wodę, która stała obok łóżka. Nawet nie wiem, kto i kiedy mi ją przynosił.
Po trzech dobach obudziłam się.
I poczułaś…
Słońce świeciło mi na twarz. W tym obskurnym szpitalu
Często myślę o tej sprawie. Ostatnio wracam do niej myślami wręcz codziennie. Nie żałuję. Gdyby ktoś cofnął czas i znalazłabym się w takiej samej sytuacji, jak na początku 2020 roku, zrobiłabym to samo. Nawet nie mając pewności, czy nie umrę na sepsę. Zaryzykowałam i wygrałam życie.
Po tych doświadczeniach mam absolutną pewność, że gdybym znalazła się w takiej sytuacji jak Justyna Wydrzyńska w lutym 2020 roku, to znaczy dowiedziała się, że jakaś kobieta w niechcianej ciąży błaga o tabletki aborcyjne, to oddałabym jej swoje tabletki, bez względu na grożącą mi odpowiedzialność karną.
Bo wiem, co to znaczy być w niechcianej ciąży. Tortura. Człowiek jest w stanie ponieść wszelkie konsekwencje dla swojego zdrowia i życia, żeby tę torturę przerwać. Jestem tego najlepszym przykładem.
Przerwałaś ciążę metodą naszych prababek.
Tak, miałam w głowie jedną jedyną myśl - nie mogę i nie chcę dłużej być w tej ciąży. Bałam się o siebie i o moje dziecko.
Naprawdę obawiałam się śmierci. Przerwałam tę ciążę jak zwierzę, nie jak człowiek. W tym sensie, że - jak zwierzę - zrobiłam to, bo chciałam przetrwać. To był instynkt. Walczyłam o życie.
Czasem patrzymy z wyższością na kraje, które lubimy nazywać "trzecim światem”, mówiąc sobie - my tu w Europie mamy cywilizację.
No nie, moja historia pokazuje coś zupełnie innego.
Determinację. Ja bym umarła ze strachu, że sobie zrobię krzywdę tym cewnikiem. Poza tym to musiało koszmarnie boleć.
Posłuchaj… Wyobraź sobie, że jesteś na stosie, który już podpalono. Wiesz, że i tak za moment spłoniesz, więc wolisz umrzeć teraz i już nie cierpieć, zrobisz wszystko, żeby skrócić sobie męki. Byłam w takiej sytuacji, chciałam skrócić męki.
Masz rację, mówiąc o determinacji. Gdyby z cewnikiem się nie udało, wymyśliłabym coś innego.
A gdybyś posłuchała kolegi, żeby poczekać kilka dni w domu?
Pewnie byśmy nie rozmawiały. Jak trafiłam do szpitala miałam wskaźnik CRP 140 czy 150 [tzw. białko ostrej fazy, wskazujące na stan zapalny. Dla zdrowej osoby wynosi poniżej 5 mg/l, 40 to bezwzględne wskazanie do przyjęcia antybiotyku, 500 to ciężkie zakażenie bakteryjne - red.]. Nie mam wątpliwości, że to byłby mój ostatni weekend.
W którym momencie poczułaś, że musisz przerwać ciążę? Bo mówiłaś, że początkowo chciałaś mieć drugie dziecko.
To nie był jeden moment, ale kilka. Przede wszystkim, kiedy dowiedziałam się, że to ciąża mnoga. Zaczęłam analizować swoją sytuację, relację z partnerem i uznałam, że po prostu nie dam rady. Absolutnie nie dam rady.
Do tego doszedł fatalny stan fizyczny. Ludzie ledwie żyją po trzydniowej jelitówce. Ja miałam taką jelitówkę przez ponad dwa miesiące i perspektywę kolejnych siedmiu. Bałam się, że dzieci będą niepełnosprawne, bo na przykład urodzę przed czasem, co jest częste w ciąży mnogiej.
Wiedziałam, że temu nie podołam.
Powiem to jeszcze raz, mocniej. To było piekło. Sytuacja bez wyjścia. Wiedziałam, że albo uda mi się przerwać tę ciążę, albo umrę.
Wiedzieli o tym lekarze już w trakcie pierwszej hospitalizacji. W dokumentacji medycznej w rubryce „stan odżywienia”
Jest też adnotacja, że jestem w stresie i lęku, że boję się, że umrę, albo zwariuję. I, że “cierpię fizycznie i psychicznie”. To wszystko jest w dokumentacji [poniżej w tabach - red.].
Konsultowała mnie psycholożka i psychiatra, ale poza tym niczego z tym nie zrobiono. Nikt nie zaproponował mi aborcji ze względu na stan zdrowia, a przecież to było jeszcze przed wyrokiem TK. Podano mi bez mojej wiedzy hydroksyzynę [lek przeciwlękowy i uspokajający - red.], ale
I dlatego tak chciałam stamtąd wyjść i sama przerwać ciążę. Przekonałam się, że żaden lekarz nie odważy się zawalczyć o moje zdrowie, nie weźmie takiej odpowiedzialności na siebie. Czułam, że lekarze chcą mnie zmusić do bycia w ciąży. Są gotowi karmić mnie pozajelitowo, nie zważając na moje cierpienie fizyczne i psychiczne.
Miałam urodzić, bez względu na to, co się stanie potem. Depresja, fizyczne wyniszczenie, niepełnosprawność.
To dla nikogo nie było ważne. W Wielkiej Brytanii to moje rozpoznanie, czyli niepowściągliwe wymioty, jest normalnym powodem do przerwania ciąży [Raport na ten temat tutaj - red].
W drugim szpitalu miałam te same myśli. Kiedy już mnie położono na oddziale, tuż przed poronieniem przyszła położna i zapytała, czy czuję parcie. Gdy zaprzeczyłam, powiedziała: proszę leżeć, wszystko będzie dobrze. Wtedy się przeraziłam, że jej chodzi o to, że ciąża jednak wytrzyma.
Miałam taką wizję, że
Ale wtedy by mnie złapali i zamknęli w szpitalu psychiatrycznym, a tam karmili na siłę. Byle uratować ciążę. Nie mnie, ciążę.
Przecież w drugim szpitalu powiedzieli, że będą przerywać ciążę.
No tak, nie było wyjścia. Miałam sepsę, wody płodowe odeszły, jeden płód w kanale rodnym. Musieli ratować życie. Tym razem moje życie. Zresztą i tak mnie jeszcze przetrzymali jedną noc w tym stanie. Łyżeczkowali dopiero następnego dnia. Stan zapalny w następnej dobie po wyłyżeczkowaniu jeszcze rósł. Dopiero później zaczął spadać. Trafiłam do szpitala, w którym zdecydowano się ratować mi życie, ale po śmierci Izabeli z Pszczyny mam duże obawy, że w wielu szpitalach w Polsce nie ratowano by mojego życia i mogłabym umrzeć.
Już o tym wspominałaś, ale jeszcze raz zapytam: co czułaś, gdy doszło do ciebie, że już nie jesteś w ciąży. Przeciwnicy aborcji opisują cierpienia kobiet, traumę, rozpacz…
A ja spałam i jadłam. Byłam jak dzikie zwierze po ucieczce przed śmiercią. Ulga i nieprawdopodobna radość z każdej najmniejszej rzeczy. Szpital był taki odrapany, a ja czułam, jakbym się urodziła na nowo.
Nawet w zakładzie karnym byłabym szczęśliwa w tamtym momencie.
Nie bardzo pamiętam, co dokładnie robiłam. Miałam ochotę jeść, bo wreszcie po dwóch czy trzech miesiącach mogłam. Już nie wymiotowałam. Mogłam napić się kawy. Wyjść do sklepu. Wziąć na ręce dziecko i kręcić się z nim. Strasznie to oboje lubimy. Mogłam żyć.
To zabawne, miałam wrażenie, że trochę w tym sądzie [na rozprawie przeciwko Justynie Wydrzyńskiej - red.] oczekiwano, że przyjdę zalana łzami, z żalu, że to zrobiłam. Kilkoro moich przyjaciół też mi dawało do zrozumienia, że będę żałować. A ja nie żałuję. I
Pomóc próbowała Ci działaczka ADT, Justyna Wydrzyńska, której proces toczył się przez ostatni rok. Kiedy ją poznałaś?
Tak jak mówiłam, nie miałam pojęcia, kto wysłał mi tabletki. Nie wiedziałam, czy zostały wysłane z Polski, czy z Niemiec, niczego nie wiedziałam. Widziałam Justynę w mediach. Wiedziałam, kim jest. Ale nie mogłam ryzykować kontaktu i nie poznałam jej w trakcie procesu. Dopiero po ostatniej rozprawie przedstawiłam się, uściskałyśmy się. Podziękowałam jej osobiście.
Kiedy dowiedziałaś się, że będzie sprawa w sądzie?
Kiedy 27 lutego 2020 zabrano mi tabletki. Wiedziałam, że to postępowanie jakoś się tam będzie toczyć. Natomiast po wyroku TK w październiku 2020 roku, miałam pewność, że moja sprawa wypłynie. O tym, że to Justyna mi pomagała dowiedziałam się rok później 5 listopada 2021 z TVP Info, tuż po sprawie Izabeli z Pszczyny.
Jestem pewna, że TVP chciało przykryć sprawę jej śmierci moją przerwaną ciążą i procesem o pomoc w aborcji.
Justyna Wydrzyńska została skazana na 30 godzin prac społecznych przez 8 miesięcy. Jak oceniasz ten wyrok?
O tym wyroku można powiedzieć dużo, ale na pewno nie to, że jest sprawiedliwy.
W lutym 2020 roku Twój partner wezwał policję, która zabrała ci tabletki. Odeszłaś od niego?
Tak, niedawno. Wychodzenie z kilkunastoletniego związku było procesem. Potrzebowałam czasu. Ale udało się. W szpilkach i ze szminką na ustach.
Z dystansu, po trzech latach, czego dowiedziałaś o polskim państwie, o prawie, o instytucjach?
Odwrócenie wartości.
W jakim sensie?
W tej sprawie w mojej ocenie nastąpiło odwrócenie wartości – pomaganie, a konkretnie ratowanie życia człowieka, w każdym znaczeniu tych słów, okazało się karalne, szkodliwe społecznie. Zabrakło człowieczeństwa, była obojętność. Chyba nie taki był cel umowy społecznej, na której zbudowaliśmy państwo.
Twoja historia jest bardzo intymna. Dlaczego mi to opowiedziałaś?
Po pierwsze czułam moralny obowiązek, podzielenia się publicznie moją historią. Skoro już coś takiego przeżyłam, to powinnam o tym opowiedzieć. Może ta historia pomoże innym osobom, w podobnej sytuacji.
Zależy mi na tym, żeby usłyszało o niej jak najwięcej osób. Żeby osoby w niechcianej ciąży wiedziały, gdzie mogą znaleźć pomoc i jak jej szukać. Może coś to zmieni,
Dla mnie czytanie o przebiegu aborcji innych kobiet było bardzo ważne.
Moja historia pokazuje też, że polskie prawo antyaborcyjne jest (i było) o wiele surowsze w praktyce niż w przepisach. Lekarze nie szanują prawa i tam, gdzie jest zagrożenie życia lub zdrowia, zasłaniają oczy i udają, że nic nie widzą. Organy na to jawne łamanie prawa nie reagują.
A jak nic się nie zmieni?
Wtedy mam nadzieję, że osoby, które chcą przerwać ciążę, zaufają organizacjom pomocowym. Bo można im ufać, jak widać. Żeby nikt nie wybierał już wieszaka, czy cewnika. Żeby przerywać ciąże bezpiecznie. Jeżeli chociaż jedna osoba pod wpływem mojej historii wybierze bezpieczne przerwanie ciąży, a nie ryzykowanie zdrowia i życia, to znaczy, że było warto.
Po drugie, zależy na tym, by ludzie wiedzieli, jak bardzo Justyna mi pomogła.
A jeżeli cala sprawa będzie miała efekt mrożący? Wyrok w sprawie Justyny Wydrzyńskiej zastraszy ludzi?
Jak ktoś chce przerwać ciążę, to zrobi to, bo czuje lęk o siebie, o swoje życie. Każdy wie, co jest dla niego dobre, ludzie to czują instynktownie. Jeżeli kobieta uznaje, że
Nie będzie zwracał uwagi na żaden efekt mrożący, na żaden TK, ani na prezydenta, ani na księdza proboszcza, ani na sąsiada, ani partnera, tylko po prostu ocali swoje życie.
Dla kogo to może mieć efekt mrożący? Dla tych, którzy chcą się zasłaniać prawem, czasem nawet naciąganym, i już się nim zasłaniają. Czyli dla lekarzy.
Zawsze uważałaś, że aborcja powinna być dozwolona?
Przede wszystkim, co za banał, byłam pewna, że mnie to nie dotknie - co jak co, ale ja w niechcianej ciąży nigdy nie będę. Mnie to nie dotyczy, wiadomo.
Pewnie bym nie stanęła pod kliniką z banerem z płodami, ale na wieść, że ktoś chce aborcji powiedziałabym: ok, ale ja bym tego nigdy nie zrobiła. No i proszę! Teraz bym pomogła każdej, która by tego potrzebowała.
Jeżeli chcesz podzielić się swoją historią dotyczącą ciąży lub aborcji, napisz na adres [email protected]
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Komentarze