Pojechałem do Zębowic na Opolszczyźnie znanych z najniższej frekwencji w kraju. Chciałem zapytać, dlaczego ludzie nie chodzą na wybory
W Zębowicach na Opolszczyźnie szukam tych, którzy nie głosowali w ostatnich wyborach parlamentarnych. W 2019 roku frekwencja wyniosła tu tylko 34,96 proc., a w pobliskiej gminie Radłów 39,05. A przecież średnia krajowa przekroczyła wtedy 60, a wojewódzka 50 proc.
Nie ma ich pod sklepem. – Głosować będę, ale na rozmowy o polityce nie zamierzam tracić ani sekundy – ucina starsza pani. Gdy dopytuję, czym się zajmuje, odpowiada: – Jestem wdową.
Nie ma ich też przy stawie, przy którym wędkarze drzemią w popołudniowym słońcu. – Trzeba iść zagłosować, by było dalej jak jest – mówi mężczyzna w spranym podkoszulku.
Niegłosujących nie znalazłem też pod dawnym pałacem księcia raciborskiego Wiktora von Hessena-Rothenburga. Stoi zdewastowany, pasą się kozy, zaczepiam traktorzystów z pola obok. – Pewnie, że pójdę. Podpisuje się pod tymi, co nie okradają rolników! Którzy to? Jeszcze nie wiem.
Pod paczkomatem temat tanich paliw na Orlenie budzi z letargu dwóch wyborców. – Zobaczysz pan po 15 października, jak dowalą 9 złotych za litr! – rzuca kierowca do sąsiada, a ten oddala się bez słowa.
W tej ciszy, przerywanej jedynie szkolnym dzwonkiem i wybiegającymi na przerwę uczniami, pytam mieszkańców o plany wyborcze.
Ale ludzie odganiają się od politycznych dywagacji.
Demokracja wita w Zębowicach pełną gębą. Na skrzyżowaniu ulic Opolskiej i Oleskiej kandydaci wszystkich partii uśmiechają się grzecznie z tego samego płotu. Plakaty mają takie same rozmiary i wiszą w równych odstępach: od KO przez PiS po Mniejszość Niemiecką. Za płotem pustostan.
Jedynie Janusz Kowalski obrał inną taktykę, jego miniplakaty wiszą na gminnej tablicy, a nawet wysoko na miejskiej latarni. Gdy pokazuję go rozmówcom, tylko prychają. Bo Kowalski od lat walczy z mniejszością niemiecką. Przed laty złożył wniosek, by ograniczyć rządowe subwencje na naukę języka niemieckiego jako języka mniejszości. A we wrześniu ogłosił, że będzie walczył o zniesienie przywileju wyborczego dla mniejszości niemieckiej.
- Wygląda na to, że Niemcy i mniejszość niemiecka mogą być odpowiedzialni także za słabą frekwencję podczas wyborów – prowokuję z uśmiechem Kamila Niesłonego. 30-letni technolog produkcji codziennie dojeżdża czterdzieści kilometrów do Opola, gdzie pracuje w firmie, która zajmuje się przetwórstwem żywności. Resztę rodziny Niesłony ma za granicą. Ze strony ojca z pięcioro rodzeństwa trójka „na robotach” w Niemczech. Od strony matki: dwóch braci pracuje w Holandii, jeden tuż za zachodnią granicą.
- Jako rodzina jesteśmy w mniejszości w Polsce – uśmiecha się Niesłony, który pięć lat temu startował w wyborach do rady powiatu właśnie z Mniejszości Niemieckiej. – Nie wiem, czemu sąsiedzi nie głosują. Ale gdybym miał ich zachęcić, to powiedziałbym tak:
„Jeśli chcesz coś zmienić, to musisz być aktywny, bo inaczej nie masz prawa do narzekania, że się nic nie zmieniło, albo że jest gorzej niż było”.
I dodaje: – Mój starszy kolega mówi: „Kiedyś to trzeba było narobić się w polu i tak dalej, a teraz podsuwają wam wszystko pod nos, 500 plus i inne socjale, a jeszcze narzekacie”. Ja patrzę na to inaczej.
Wiesz, czego mi brakuje? Wolności. Czuję, że w ostatnich latach zwiększyła się kontrola państwa nad tym, co robimy. Coraz więcej zakazów, a to nie powinno iść w tym kierunku. Brakuje mi też wolności słowa, wolności w ogóle w życiu. Nigdy jakoś nie marzyłem, żeby żyć w Stanach Zjednoczonych, ale zawsze trochę zazdrościłem takiego amerykańskiego podejścia do wolności. Gdyby ludzie czuli się wolni, to przecież zawsze mają dwie ręce i dwie nogi, więc sami potrafią na siebie zapracować i zdecydować, co jest dla nich dobre, a co złe. A tak, żyją w przeświadczeniu, że władza zdecyduje za nich, w związku z tym ich głos nic nie zmieni.
Pytam o wolność w Kadłubie Wolnym, to sąsiednia wieś, też w gminie Zębowice. Na początku XVII wieku miejscowi chłopi wykupili swoją wolność od Jana von Bessa, a wraz z nią miejscowe lasy i karczmę. Ponad 600 lat gospodarowali majątkiem, nie dali go sobie odebrać ani władzy hitlerowskiej, ani komunistycznej. Do dziś ich spadkobiercy zarządzają ponad 400 hektarami lasów w okolicy.
– Mówi się, że i w najbliższych wyborach będziemy walczyć o wolność – zaczynam rozmowę z Kamilem Puchałą z Kadłuba Wolnego.
- Absolutnie nie. Tego typu hasła może chwytają w Warszawie, ale nie tutaj – odpowiada trzykrotny mistrz Polski didżejów, na scenie muzycznej znany jako Dee Push. – Szokuje mnie, jak słaba jest znajomość sceny politycznej. Ten problem nie dotyczy tylko Zębowic, jest ogólnopolski. Przyznaję, że na miejscu chciałbym móc z kimś porozmawiać o polityce, ale nie bardzo mam z kim.
- A próbowałeś?
- Są dwie skrajne reakcje. Albo ewidentny brak zainteresowania tematem, albo obrona systemu – to dotyczy głównie wyborców PiS. Polityka jest po części modą, by się z kimś zgadzać lub nie zgadzać, ale głębszego zrozumienia dla mechanizmów nie ma.
-Tak?
- Kilka dni temu odbyliśmy nocną rozmowę z żoną, osobą inteligentną i oczytaną. Poprosiła, żebym jej wytłumaczył, na czym polegają wybory, jak wygląda system liczenia głosów, dlaczego na opolskich listach nie ma Kaczyńskiego czy Tuska, a są jakieś anonimowe nazwiska. No i wkurzyła się na siebie, ale też na system szkolnictwa, bo nikt nigdy jej tego nie wytłumaczył. To samo dotyczy, strzelam, osiemdziesięciu procent Polaków. Niewiele rozumieją, więc idą za hasłami, które słyszą.
- To jak przyciągnąć ludzi do głosowania?
- Nie potrafię powiedzieć, choć chętnie bym się zaangażował, żeby to zmienić. Tylko jak? Powiem na przykładzie lokalnej bańki. W pokoleniu mojego wujka wszyscy znajomi wyjechali do Niemiec. Sam jako uczeń byłem przekonany, że każdy Polak prędzej czy później wyjeżdża zagranicę, by się dorobić. To się zmieniło, dziś już nikt raczej nie wierzy, że Niemcy są takim idealnym krajem i dla nas młodych to już nie jest lepszy świat, do którego aspirujemy. Ale taka opcja jest. Więc już nikt nie walczy o Polskę, bo tu każdy ma dwujęzyczną tablicę i paszport niemiecki.
Jak będzie źle, to pojedzie do Niemiec i ma to w dupie.
Puchała jest rezydentem didżejem w znanym klubie w Katowicach. Namawiam Dee Pusha, by wyobraził sobie, że staje przed konsolą i podsumowuje polską sceną polityczną. Chwilę się zastanawia i tworzy taki set.
Na początek: „Mniej niż zero” zespołu Lady Punk dla Prawa i Sprawiedliwości.
Bo rozdawnictwo i hipokryzja, np. w temacie migrantów, z których władza uczyniła biznes. Bo złamali trójpodział władzy, czyli podstawę demokracji. Bo afery: na większą skalę, a jednak cichsze. No i w końcu zero, które zostaje na kontach małych przedsiębiorców, którzy upadają jeden po drugim. I zdaniem Kamila będą upadać przez nieudolność rządu.
Dalej piosenka „Chciałem być” Krzysztofa Krawczyka dla Koalicji Obywatelskiej.
Bo przez osiem lat bycia w opozycji niewiele zrobili, zniknęli, nie obronili się jako formacja, a trupa reanimował dopiero powrót Donalda Tuska. Bo dryfują, stawiając na politykę obiecywania więcej niż PiS. A sami, w momencie rządów, przespali i nie zaoferowali programów społecznych najbiedniejszej części społeczeństwa.
Dalej „Nic nie może wiecznie trwać” Anny Jantar dla PSL i „Moja i twoja nadzieja” zespołu Hey dla Hołowni, a dla Lewicy „Wypijmy za błędy” Ryszarda Rynkowskiego.
Bo grają tematami przebrzmiałymi: papieżem Janem Pawłem II, których młodych nie obchodzi. Albo prawami społeczności LGBT+, które przecież mało kogo szokują. – To nie jest tak, że pani na kasie na widok osoby innej orientacji rzuca szynką, zamiast ją podać. Staliśmy się bardziej tolerancyjni – podsumowuje Dee Push.
W końcu „Highway to Hell” AC/DC dla Konfederacji.
Bo mogą zmienić polską scenę, dla Puchały są ciekawi pod kątem gospodarczym, choć nie podoba mu się uprzedmiotowianie kobiet i traktowanie ich przez pryzmat kuchni, dzieci i Kościoła.
Wierzy, że będą grali na „antywszystko”, bo to pomoże im się umocnić przed kolejnymi, przyśpieszonymi wyborami.
- I ludzie by się do tego bawili? – dopytuję Puchałę.
- Zadaniem dobrego didżeja jest bawić ludzi, ale nigdy oceniać – mówi 30-latek. – Gram wesela w regionie, ale też duże imprezy w Katowicach i widzę różne twarze Polski.
- Jakie?
- Pojechałem grać na Górnym Śląsku z mojej grzecznej wsi, która niby kojarzy się z biedą, ale jednak niemieckie euro zrobiło swoje. Domy są zadbane, przed każdym nowe samochody. A w Katowicach nagle dostałem mocne pranie mózgu: zobaczyłem ludzi o zupełnie różnych statusach majątkowych, od bogaczy do biedoty i zdałem sobie sprawę, jak wyraźne są w kraju nierówności majątkowe. To one sprawiają, że biedniejsza część społeczeństwa podąża za populistami.
Puchała uważa, że rządy PiS „najbardziej wpłynęły na jego życie”. Pokazuje to na przykładzie swojego portfela: zarabia o 40 proc. mniej niż cztery lata temu, bo wartość pieniądza spadła drastycznie. Dee Push nie żyje tylko muzyką, prowadzi też firmę reklamową: sprzedaje koszulki i inne gadżety z naszywkami, zatrudnia dwie osoby i zastanawia się nad sensem dalszej działalności.
- Czy to nie wystarczający powód, by iść głosować?
- Ludzie dali się kupić wyborczymi obietnicami także dlatego, że na scenie politycznej brakuje wyrazistości i świeżości. Postaci, która kreowałaby jakieś poglądy. Wielu polityków wykreowała ideologia, a sami nie mają nic do powiedzenia. Wybieramy z tej samej puli od lat i to może ludzi frustrować.
Warto byłoby wpuścić do Sejmu kogoś, kto by powiedział „sprawdzam”.
- To przyciągnęłoby ludzi do urn?
- Mam o wiele lepszy pomysł. A gdyby każdej osobie, która pracuje na etacie, przekazać wypłatę w całości, a potem kazać opłacić ZUS, wszystkie podatki i składki należne państwu? Pewnie wielu osobom otworzyłyby się oczy.
- Jakby pani zagodała po śląsku do sąsiadów, żeby poszli na wybory? – pytam Dorotę Wons, emerytowaną nauczycielkę i radną gminną z ramienia Mniejszości Niemieckiej.
- O matko, brakuje na to słów – mówi zaskoczona.
- Chodziło się welować – podpowiada jej mąż Gerard Wons, miejscowy regionalista.
- Tak, mój teść chodził welować. Oma też chodziła welować, bo bała się, że jak nie pójdzie, to jej rynta wezmą – uśmiecha się radna.
Welować, czyli głosować chodziło też wiele starszych osób, które pomagały pani Dorocie przy tworzeniu słownika gwary ziemi zębowickiej. Uratowała ponad osiemset słów, m.in. fefermynckę (miętę), hojwynder (przetrząsacz do siana), locher (urządzenie do robienia dołów na sadzeniaki) czy dyrdoń (pęd sosny).
Radna Wons czyta mi żartobliwy list pisany gwarą. Wyłapuję słowo „gibej się”, czyli pośpiesz się.
- To może „gibej na welowanie”, proponuję hasło dla niezdecydowanych.
- Może. To by znaczyło „pośpiesz się głosować”. Ale nie wiem, czy ktoś by jeszcze to zrozumiał. Gwara ma to do siebie, że nieraz w sąsiednich miejscowościach ludzie używają różnych słów na te same rzeczy – mówi Wons. – Na przykład poczęstunek po wspólnym darciu pierza to w Zębowicach był „wyskubek”, w pobliskim Radawiu mówili „tuka”, a w Kniei z niemieckiego „federball”.
Gdy szukałam tych słówek, to od pokolenia osiemdziesięciolatków słyszałam: „Ja, richtik, tak my na to godali”.
Opowiada, jak chodząc po wnuczkę do przedszkola słyszała młode mamy. – To są moje uczennice, znam ich rodziców, wiem, że w domu mówią gwarą, a tam w szatni te młode mamuśki do swoich dzieci literackim językiem godały, zero gwary. No i wpadłam na pomysł, żeby to ratować i zaszczepić poszanowanie dla tożsamości, więc zorganizowałam warsztaty: „Gwara śląska jest cool”. Na plakacie napisałam, że grupa do dziesięciu osób, a przychodziły tłumy.
Język przyciągał też do Zębowic wielką politykę. I to nie tak dawno, bo w 2012 roku. Jeden z mieszkańców napisał na murze swojego domu: „Hadziaje do pieca”. Z Warszawy płynęły głosy, że to nawoływanie do nienawiści na tle narodowościowym, bo „hadziaje” to w gwarze ludność napływowa ze Wschodu. Ale prokuratura w Oleśnie umorzyła sprawę.
- To śmiesznie, bo sąsiadowi chodziło wyłącznie o rodzinne porachunki. Wyjęte z kontekstu słowo gwarowe stało się zapalnikiem do politycznych dyskusji – uśmiecha się Dorota Wons.
Kolejny raz wielka polityka dała znać przed dwoma laty, gdy poseł Kowalski w ramach „przywracanie symetrii w stosunkach polsko-niemieckich" przekonał ministra Czarnka do obcięcia pieniędzy z subwencji oświatowej na nauczanie języka niemieckiego jako języka mniejszości. Bo w ten sposób „zabieramy pieniądze Niemcom”, argumentował.
Dlatego dziś na ulotce wyborczej Mniejszości Niemieckiej jest chłopiec z zatkanymi ręką ustami.
Główne hasło brzmi: „Oddajcie język dzieciom”.
A na dole jeszcze apel: „Pomóż zakończyć dyskryminację”.
Od poprzedniego roku szkolnego rząd okroił liczbę lekcji języka niemieckiego jako ojczystego dla mniejszości. Na Opolszczyźnie zawrzało, a Rzecznik Praw Obywatelskich uznał decyzję za niekonstytucyjną. W końcu władze gminy musiały same dofinansować dodatkową lekcję. Ale ludzie zapamiętali.
Gerard Wons: – To, co zrobił minister Czarnek, obcinając niemiecki z trzech do jednej godziny to czysta dyskryminacja. Takich przykładów jest więcej. Jeśli ktoś ma podwójne obywatelstwo i jest sędzią, to musi się zrzec albo pracy, albo jednego obywatelstwa.
- Tak?
- Zgodnie z pisowskimi zmianami w ustawie o Sądzie Najwyższym sędzią może być tylko osoba, która ma wyłącznie obywatelstwo polskie.
- Skąd te ataki na waszą tożsamość? – pytam państwa Wonsów.
- Trzeba zrozumieć, że myśmy do 1945 roku byli w granicach Niemiec, przez sześć wieków te tereny nie miały styczności z Koroną Polską. Granica na Prośnie trwała prawie 600 lat! – mówi pan Gerard i opowiada o kolejnych falach migracji po II wojnie światowej, za Gierka, na początku lat 90., w końcu po dołączeniu Polski do strefy Schengen. – Zmierzam do tego, że my, którzy wyrośliśmy w tej wielokulturowości, czerpaliśmy zarówno z niemieckiej, jak z polskiej kultury. Dziadkowie byli dwujęzyczni, chodzili do niemieckich szkół, ale w domach czytało się polską prasę. Była tolerancja.
Zawsze tłumaczę, że historia jest trudna, ale nie ma lepszej czy gorszej. Nie wszyscy to rozumieją.
- A PiS?
- No co, pan żartuje?!
- Jak dodamy do tego kwestie reparacji wojennych, kontrole na granicach, to się okaże, że jesteście „ukrytą opcją niemiecką”.
- Tak pan myśli? No troszeczkę ten klimat jest coraz mniej sprzyjający – przyznaje po chwili radna Wąs.
- A tam, reparacje! – denerwuje się jej mąż. – Przecież wiadomo, że nic z tego nie będzie, ale jest dużo szumu. Chodzi o to, by gonić króliczka, a nie by go złapać. Niestety obiecanki są czasem ważniejsze.
- To jak zachęcić ludzi do wyborów? – pytam Wonsów.
Pani Dorota: – Kampania kampanią, ale ludziom brakuje bodźców. Czego my dawniej nie robiłyśmy, babskie combry, bale kapeluszowe, spotkania mniejszości niemieckiej. Księdzu nie wchodziliśmy w jego nabożeństwa, ale po nieszporach kobietki starsze szły do domu kultury na kaffee und kuchen. A dziś? Po pandemii ludziom jakby się mniej chce, mają swoje przyzwyczajenia, swoje seriale, a młodzi komórki, tablety, inne internety. Więc czemu się dziwić.
- Ludziom się nie chce.
- To nie tak – włącza się Gerard Wons. – Jestem pewien, że tym razem pójdą. Frekwencja będzie wyższa. Wiecie dlaczego? Pójdą ci, których PiS wkurzył: dyskryminacją, inflacją, psuciem debaty i całą resztą. Ale oczywiście pójdą też ci, którzy będą chcieli obronić te swoje czternastki i piętnastki.
Poszukiwania wyborców, którzy przed czterema laty nie poszli do urn, prowadzą mnie do urzędu gminy przy ulicy Izydora Murka, lokalnego patrioty zabitego w 1919 roku przez oddziały Grenzshutz, paramilitarną bojówkę, która przeciwstawiała się odłączeniu terenów dzisiejszej Opolszczyzny od Niemiec.
- Gdzie się podziali niegłosujący? – pytam Zdzisława Szubę, zastępcę wójta.
W gabinecie gra przenośne radyjko, głos spikera podekscytowany wygraną Igi Świątek na chwilę odciąga samorządowca od problemów Zębowic. Gmina Zębowice jest wykluczona komunikacyjnie, populacja maleje, w ubiegłym roku zmarło 70 osób, urodziło się 31. Do tego młodzi cały czas wyjeżdżają do dużych miast lub za zachodnią granicę.
- Taka łatka niegłosujących się do nas przykleiła, ale jest trochę niesprawiedliwa – mówi Szuba. I dzwoni z telefonu stacjonarnego do urzędników. "Pani Asiu, ilu my mamy mieszkańców w gminie? 3409, tak? A uprawnionych do głosowania? 2,5 tysiąca, tak?”.
- Ale z tego, proszę pana, prawie tysiąc osób mieszka za granicą. Sam pan widzi: tysiąc osób! Oficjalnie to mieszkańcy gminy, ale wyjechali za pracą do Niemiec – podkreśla zastępca wójta. – Jakby pan przyjechał w sierpniu, to na placu by pan zobaczył, ile jest samochodów na niemieckich blachach. Wracają do Zębowic na wakacje, nad stawy, do lasu, bo przecież jesteśmy zielonymi płucami Opolszczyzny, ale na wybory? Niekoniecznie.
Szuba opowiada o trudach i sukcesach gminnego życia. Gmina Zębowice jest liderem w regionie w montażu przydomowych oczyszczalni. Nowoczesnych pojazdów w remizach OSP zazdroszczą jej podobno w całym regionie, a wielki remont domu kultury dobiega już końca.
- Widzi pan, takie małe sprawy – rozkłada ręce zastępca wójta. – Do nas ta wielka polityka nie dociera.
- Jak to nie? A jak Niemcy zaczną kontrolować granicę z powodu afery wizowej?
- No prawda, to pewnie uderzyłoby w tych, którzy dojeżdżają do pracy w Niemczech. Pewnie poczuliby się jak Europejczycy drugiej kategorii. Ale to nie jest temat, który zajmuje umysły naszych mieszkańców w niedzielę. A w tygodniu to ciężka praca, niech się pan rozejrzy: pola, oranie, duże gospodarstwa. Na politykę nie ma czasu.
- Nie chce mi się wierzyć.
- Jak się tak zastanowić, to w całym kraju frekwencja nie jest jakaś wybitna. W moim pokoleniu wciąż pewnie pokutuje takie przeświadczenie, że wybory to fikcja. A młodsi? Wie pan, była pandemia, teraz wojna, a od dziesięciu lat z okładem żyjemy kłótnią dwóch partii, a właściwie dwóch osób.
- Tak pan to widzi?
- No tak, czegoś takiego nie było w historii demokratycznej Polski. Więc może to zmęczenie? – zastanawia się Szuba. – Bo jak spojrzymy na wybory samorządowe, to frekwencja przekracza 50 proc.
W radzie gminy dziesięciu z piętnastu radnych jest z Mniejszości Niemieckiej. Ale w wyborach parlamentarnych w 2019 roku w Zębowicach wygrał PiS (34,6 proc.), właśnie przed Mniejszością Niemiecką (23,6) i Koalicją Obywatelską (21,4).
- To ciekawe, że wygrywa u was PiS, który od lat atakuje Niemców.
- Ludzie to są pragmatycy, nie? Potrzebują bezpieczeństwa, a programy socjalne w jakiś sposób to podtrzymują. Pokażę panu na przykładzie – Szuba i znów sięga po telefon na biurku. „Niech mi pani Jadzia podpowie, jedna trzecia budżetu idzie na GOPS [Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej – red.], dobrze pamiętam?”.
Po chwili pani Jadzia z księgowości wbiega z tabelkami. „Pan to mi w głowie zawsze zamuli” – mówi do wicewójta i zaczyna rzucać kwotami: budżet gminy to 21,5 mln, na GOPS idzie 2,75, ale jak dołożyć wydatki na oświatę, to się z tego zrobi pewnie i jedna trzecia.
- A pani pójdzie na wybory? – przerywam księgowej.
- No pewnie, a jak nie iść? – oburza się kobieta. – Ludzie mówią, że to nie ma znaczenia.
Ale z głosowaniem jest jak z księgowością: grosz do grosza, człowiek do człowieka i się uzbiera.
Wyjeżdżam z Zębowic, żegnają mnie plakaty wyborcze i myśl, że nie spotkałem tu nikogo, kto by się nie wybierał na wybory. A drogowskaz kieruje na Dobrodzień.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze