0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Iga Kucharska / OKO.pressIl. Iga Kucharska / ...

Każdy, kto interesuje się polityką gospodarczą, na pewno zetknął się przynajmniej z jedną z wielkich szkół ekonomii: ekonomią podaży, keynesizmem, marksizmem, szkołą austriacką czy chicagowską. Te szkoły ekonomii różnią się założeniami, metodami i językiem opisu gospodarki. Stąd względnie łatwo rozpoznać i odróżnić od siebie ich przedstawicieli. Na przykład „podażowcy” stale cytują krzywą Laffera, a marksiści operują charakterystycznym językiem klas.

Pomimo głębokich różnić w podejściu do polityki gospodarczej, te szkoły ekonomii mają trzy wspólne cechy.

Proste recepty pop-ekonomii

Po pierwsze, zazwyczaj każda z nich oferuje dogmatycznie jednoznaczną, prostą receptę na politykę gospodarczą. Nie ma sensu słuchać debaty między keynesistą a podażowcem, bo z góry można przewidzieć główną linię ich argumentów. Podażowiec na przykład na bank wspomni coś o uproszczaniu i obniżce podatków i walce z rozdętą administracją publiczną. Nawet jeśli dyskusja dotyczy krajów z relatywnie niskimi podatkami i ewidentnym systemowym niedofinansowaniem sektora publicznego jak w wypadku Polski.

Cecha druga: szkoły ekonomii cieszą się olbrzymią popularnością w „pop” dyskursie o polityce gospodarczej, często ją wręcz monopolizując. W polskich mediach królują komentatorzy ze szkoły podażowej.

Świetnym przykładem jest niedawna debata między Ryszardem Petru i Sławomirem Mentzenem. Jej organizatorzy nie wpadli na pomysł, aby zaprosić jakiegokolwiek nie-liberała, albo zorganizować kolejną z alternatywnymi głosami.

Łatwo też znaleźć Austriaków, keynesistów (jak popularny swego czasu Steve Keen), a w nowych mediach (na przykład na YouTubowych kanałach publicystycznych) nawet i marksistów, jak Richard Wolff.

Przeczytaj także:

Jaka szkoła zastąpiła stare szkoły ekonomii?

Biorąc pod uwagę „popularną” popularność tych szkół, ich trzecia wspólna cecha może zaskoczyć Czytelników: żadna z nich nie jest brana na poważnie przez współczesną ekonomię. Jeśli otworzycie porządne branżowe czasopismo albo pojedziecie na dobrą konferencję, nie znajdziecie Austriaków, marksistów, neoklasyków ani keynesistów.

Dzięki olbrzymiemu wsparciu z sektora prywatnego, Austriacy i podażowcy stworzyli alternatywną do publicznej akademii sieć think-tanków i czasopism. Najważniejsza instytucja Austriaków to amerykański Mises Institute, ufundowany przez braci Koch, libertariańskich „szejków naftowych” z USA.

Podażowcy wciąż są traktowani przez dziennikarzy i polityków jako domyślna opcja polityki gospodarczej.

I świetnie odnajdują się w polityce, jak na przykład główny doradca ekonomiczny Donalda Trumpa Larry Kudlow, a w Polsce Robert Gwiazdowski (co zabawne, były członek rady nadzorczej ZUS-u) i przedstawiciele FOR.

Marksiści pozostają zauważalną grupą w naukach społecznych, z prawdziwym wkładem badawczym we współczesnej socjologii i antropologii. Jednak Marksem w murach wydziałów ekonomii zajmują się w zasadzie tylko historycy myśli ekonomicznej.

Wreszcie, keynesiści mają swoje czasopisma i konferencje, ale to maleńka i hermetyczna grupa, z którą typowy ekonomista najpewniej nie zetknie się przez całą swoją karierę.

Czytelnicy pewnie się zastanawiają – jaka szkoła zastąpiła tamte stare szkoły ekonomii? Tymczasem odpowiedź może być zaskoczeniem: żadna!

Dzisiejszy główny nurt ma dużo bardziej „postmodernistyczny” charakter, w tym sensie, że podstawy jego paradygmatu pozwalają na znacznie większą elastyczność ideologiczną, niż wcześniejsze szkoły ekonomii.

Od ściany do ściany

Publicyści lubią myśleć o historii ekonomii jako o ruchu wahadłowym pomiędzy lewicowymi i prawicowymi dogmatami gospodarczymi. Jeśli prawicową szkołę neoklasyczną zastąpił lewicowy keynesizm, to lewicowy keynesizm w latach 80. musiał odejść na rzecz jakiejś szkoły prawicowej.

Niewątpliwie, autorzy tamtej rewolucji rzeczywiście byli liberałami gospodarczymi i nieraz firmowali taką politykę. Ale bardzo szybko okazało się, że tamta rewolucja, wedle popularnego powiedzenia, zjadła swoje dzieci. Dostaliśmy więc główny nurt, który w ogóle nie przypomina starych wielkich szkół.

Metafora wahadła ma jedną ciekawą cechę: sugeruje ona, że ekonomia nie rozwija się, tylko krąży od ściany do ściany.

Tymczasem nauki ekonomiczne w latach 80. przeszły zupełnie inną metamorfozę, przez którą w ogóle nie przypominają niczego wcześniejszego.

Odzwierciedlają to czasopisma naukowe, w których rzadko kiedy cytuje się artykuły sprzed lat 70. Oraz same studia ekonomiczne. Mikroekonomia sprzed II wojny światowej oraz makroekonomia sprzed lat 80. pojawiają się na nich raczej jako źródło intuicji i wprawka, taki „brodzik” dla młodych licencjatów.

Jak wyglądała ta rewolucja?

To tylko teoria

Klasyczny keynesizm w makroekonomii zakwestionowano w latach 70., bo przestał sobie radzić z opisem rzeczywistości Kryzysu Naftowego. W literaturze dość szybko zapanowała zgoda co do podstawowej metodologicznej wady modeli keynesowskich.

Opisywały one gospodarkę za pomocą mechanicznych relacji między zagregowanymi zmiennymi gospodarczymi, na przykład między PKB a bezrobociem. Tymczasem, żeby naprawdę zrozumieć te relacje, musimy opisać je na poziomie mikro, w tym przykładzie modelując rynek pracy jako miejsce interakcji między gospodarstwami domowymi i firmami, które starają się osiągnąć swoje indywidualne cele.

Dlaczego stanowiło to taką rewolucję w teorii ekonomii?

Ekonomiści bardzo szybko zdali sobie sprawę, że modele zbudowane na bazie „mikro” mogą się zachowywać dowolnie, w zależności od szeregu istotnych założeń: charakteru instytucji, interakcji aktorów rynkowych i ich wiedzy, wreszcie od interwencji państwa.

Okazuje się, że uczciwie zbudowany język teorii ekonomii ma jedną cechę wspólną z językiem potocznym: można w nim tak samo łatwo opisać przykłady porażek oraz sukcesów, i rynków i państw.

Stare szkoły ekonomii przyzwyczaiły nas do zupełnie odmiennego podejścia do teorii, które mnie wydaje się znacznie bardziej dogmatyczne. Teoria jest z góry „ustawiona” na konkretną wizję polityki gospodarczej, bo jest wobec niej wtórna, jest zaledwie narzędziem opisu i „reklamy” tejże wizji.

Gdzie się skrzywiła krzywa Laffera

Żeby to zrozumieć, sięgnijmy po niestandardowy przykład: wspomnianą wcześniej krzywą Laffera. Przewiduje ona następujący paradoks. Wzrost stawki podatków oznacza, że do kieszeni państwa trafia większy ułamek PKB. Ale jeśli podatki rosną zbyt szybko, zadusi to gospodarkę, przez co wielkość PKB spadnie tak bardzo, że ostatecznie wpływy z podatków spadną. Mówiąc metaforycznie, im większego kawałka ciasta domaga się państwo, tym mniejsze samo ciasto. I w pewnym momencie drugi efekt przeważy nad pierwszym.

W nowoczesnych modelach makroekonomicznym rzeczywiście bardzo łatwo wygenerować granicę, powyżej której podwyżki podatków stają się przeciwskuteczne – ale jej wielkość silnie zależy od założeń i kalibracji modelu.

Bardzo łatwo stworzyć model, w którym jakiekolwiek podatki od razu rujnują gospodarkę. Albo przeciwnie, gospodarka jest na nie niesamowicie „odporna”. Na przykład, gdy podatki idą na bardzo produktywne usługi publiczne, jak inwestycje w infrastrukturę. Na podstawie gołej teorii nie da się przewidzieć, który z tych dwóch przypadków jest bliższy rzeczywistości.

Trudno nie odnieść wrażenia, że Laffer popełnił bardzo prosty błąd logiczny i z teoretycznej możliwości wywnioskował praktyczną pewność. Trochę jak średniowieczni kartografowie, którzy na niezbadanych krańcach świata wyobrażali sobie i rysowali magiczne wyspy i smoki.

Tymczasem rzeczywista granica efektywnych podatków okazała się istnieć znacznie wyżej, niż zakładał to sobie Laffer i zwolennicy ekonomii podażowej.

Kiedy od lat 80. kolejne rządy w kolejnych krajach próbowały polityki obniżania podatków, kończyło się to zwykle problemami budżetowymi zamiast wyśnionej utopii gospodarczej. Koronnym przykładem jest sama ojczyzna ekonomii podaży, Stany Zjednoczone, gdzie od prezydentury Reagana dług publiczny wzrósł w relacji do PKB czterokrotnie (!), od trzydziestu kilku procent w czasach Cartera, do rekordowego 134,8 proc. w ostatnim roku administracji Trumpa.

Prawicowy język ekonomii? To mit

Przykład krzywej Laffera jest ciekawy także z innego powodu. Tak jak wspominałem, można ją wygenerować w typowym modelu makroekonomicznym współczesnego głównego nurtu. Co więcej, ten główny nurt pełen jest żargonu z poprzednich paradygmatów, szczególnie neoklasycznego. Dlatego podręczniki do ekonomii roją się od takich pojęć jak „optymalizacja”, „maksymalizacja użyteczności”, „równowaga”, „racjonalne oczekiwania” czy „racjonalne preferencje”. Być może właśnie dlatego sporo komentatorów wyobraża sobie, jakoby współczesny nurt ekonomii był dogmatycznie prawicowy.

W ekonomii trwa ciekawy spór o to, czy gospodarkę da się opisać jako równowagę pomiędzy racjonalnymi firmami i konsumentami. Ten spór zasługuje na osobny artykuł. Tu jednak podkreślmy jeszcze raz – w wyniku ewolucji teorii z lat 80., te pojęcia funkcjonują w zupełnie innym kontekście. Na przykład, równowaga w języku potocznym kojarzy się z czymś pożądanym, ale w modelu ekonomicznym może być nieefektywna. Podobnie, racjonalne zachowanie jednostek może prowadzić do nieefektywności na poziomie makro.

To trochę jak z rysunkiem dyskietki, który stał się uniwersalnym symbolem zapisu danych. Nawet jeśli współcześnie nikt już z dyskietek nie korzysta.

Przekonanie o prawicowości języka ekonomii ma też inną konsekwencję. Otóż, ilekroć ekonomistom uda się wyprodukować „coś lewicowego”, opinia publiczna albo ignoruje te badania, albo zakłada, że ich autorami nie są ekonomiści.

Luka płacowa i luka w wiedzy Jordana Petersona

Naczelny przykład to tzw. gender pay gap, czyli płciowa luka płacowa. Chodzi o fakt, że w krajach rozwiniętych kobieta zarabia mniej od mężczyzny o porównywalnych cechach demograficznych, jak wykształcenie czy staż pracy.

Popularny prawicowy autor, kanadyjski psycholog Jordan Peterson, w słynnym wywiadzie z Cathy Newman sugerował na przykład, że lukę płacową wymyśliła mała grupa feministek z gender studies (studia genderowe), które zwykle zalicza się do szeroko rozumianej socjologii. Peterson przekonywał też w tym wywiadzie, że luka płacowa to artefakt błędnej analizy statystycznej, opartej na jednej zmiennej (płeć), podczas gdy wynagrodzenie determinuje wiele czynników.

Podobną opinię wyrażało wielu innych konserwatywnych komentatorów. Ilekroć się z nią jako ekonomista spotykam, przypomina mi się dowcip o samochodach, które rozdają w Moskwie na Placu Czerwonym.

Lukę płacową w powojennych naukach społecznych mierzą i opisują przede wszystkim ekonomiści, a nie socjologowie. Konkretnie ekonomiści z tzw. ekonomii pracy.

I nie jest to margines nauk społecznych, ale olbrzymie pole badawcze z tysiącami naukowców. Można ich znaleźć na dosłownie każdym wydziale nauk ekonomicznym, w katedrze stosowanych badań mikroekonomicznych (Claudia Goldin, tegoroczna laureatka Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, zajmuje się właśnie badaniem nierówności ekonomicznych związanych z płcią; tekst był pisany jeszcze przed przyznaniem nagrody – przyp. red.)

Wreszcie, lukę płacową zawsze bada się wieloczynnikowo. Dlatego w poprzednim akapicie zdefiniowałem ją jako różnicę w płacy między kobietami i mężczyznami o podobnych cechach demograficznych (podkreślam liczbę mnogą). O czym zresztą wie każdy, kto skończył licencjat z ekonomii. Lukę płacową bardzo często bowiem prezentuje się studentom jako motywację do tego, dlaczego narzędzia analizy wieloczynnikowej w ogóle są ważne. Dokładnie ten przykład można znaleźć w jednym z najsłynniejszych podręczników do ekonometrii autorstwa Williama H. Greene’a.

Może Jordan Peterson i inni konserwatywni krytycy współczesnych nauk społecznych powinni czytać mniej Junga, a więcej podręczników do owych współczesnych nauk społecznych?

Empiria ponad wszystko

Jeśli teoria ekonomiczna jest neutralna w stosunku do polityki gospodarczej, jak ekonomiści mogą o niej dyskutować? Uważni Czytelnicy mogli się zorientować już na podstawie przykładu krzywej Laffera: odpowiedź leży w badaniach empirycznych.

Kiedy kończyłem studia, na drzwiach gabinetu jednego z moich profesorów wisiał plakat z następującym hasłem: do lat 80. 80 proc. artykułów ekonomicznych dotyczyło teorii; dzisiaj 80 proc. to badania empiryczne.

Trudno stwierdzić, czy ta konkretna liczba jest prawdziwa. Ale nieźle opisuje drugą ważną cechę współczesnego głównego nurtu, czyli jego fundamentalnie empiryczny charakter.

Współczesny ekonomista potraktuje krzywą Laffera nie jako manifest ideologiczny, ale jako punkt wyjścia do analizy danych, i zda się na ich wyrok. Podobnie, płciowa luka płacowa przestała być kwestią wiary w doskonale konkurencyjny rynek pracy, a stała się zagadnieniem empirycznym.

I tak wyglądają wszystkie uczciwe badania nad polityką gospodarczą w głównym nurcie. Takie badania siłą rzeczy prowadzą do „lokalnych” wniosków. Na przykład istnienie dyskryminacji płciowej w jednym kraju nie implikuje niczego o takiej dyskryminacji gdzie indziej. Albo efektywność jednego rynku nie wyklucza potrzeby silnej publicznej interwencji w jakimś innym sektorze gospodarki.

W tym sensie współczesny nurt jest nieco postmodernistyczny – globalne narracje starych szkół zastąpiła żmudna krzątanina nad pojedynczymi, lokalnymi kwestiami.

Ekonomiści nie myślą w kategoriach „czy interwencja państwa jest dobra w ogóle”, ale „czy ten konkretny rynek wymaga jakiejś konkretnej interwencji”. I jak Czytelnicy mogą się domyślić, odpowiedź będzie bardzo różna w zależności od konkretnej kwestii.

Ta przemiana wzięła się z porażek starych szkół. Podobnie jak postmodernizm w filozofii wziął się z porażki tzw. wielkich systemów filozoficznych, w szczególności heglizmu. Ale nie chciałbym, żeby Czytelnicy odnieśli z moich rozważań wrażenie, że stare szkoły były głupią stratą czasu. Nie jest przypadkiem, że „empiryzacja” ekonomii zaczęła się w latach 80.

Komputery i wielka metamorfoza

Przykład luki płacowej pokazuje bardzo ważny problem: badania empiryczne w naukach społecznych są zwyczajnie trudne.

Płaca zależy od wielu czynników. Żeby zidentyfikować, odfiltrować sam efekt płci, powinniśmy mieć odpowiednio dużą próbkę oraz odpowiednio wyrafinowane narzędzie statystyczne. Samo porównanie średniej płacy kobiet i mężczyzn oczywiście nie wystarczy. Te grupy mogą się bowiem różnić innymi ważnymi cechami, na przykład typowym wykształceniem. Tymczasem pomyślcie o wysiłku, jakiego wymagałoby policzenie na palcach takich dwóch średnich dla relatywnie małej próbki 5000 pracowników!

Gwałtowna metamorfoza ekonomii w latach 80. zrodziła się z jednego prostego powodu. To był dokładnie ten moment, kiedy zaczęły się upowszchniać tanie i szybkie komputery osobiste.

To, co na liczydle zajęłoby nam godziny, najtańsze laptopy policzą w ułamek sekundy. Dlatego możemy zaprząc je do pracy nad gigantycznymi zbiorami danych, za pomocą dowolnie potężnych „armat” statystycznych.

W dodatku internet bardzo uprościł przechowywanie i przesyłanie danych dowolnej wielkości. W konsekwencji współczesny student drugiego roku może w trakcie przerwy na kawę zreplikować badanie, które pół wieku temu dało Tinbergenowi Nobla.

Pokaż dane albo bądź cicho

Ekonomia się „zempiryzowała” właśnie dlatego, że umożliwiły jej to komputery. Z drugiej strony, stare szkoły musiały mieć znacznie bardziej dogmatyczny charakter, bo nie miały innego wyboru. W tym sensie przypominały biologię przed wynalezieniem mikroskopu, i tak należy je traktować.

Wracając do pytania z samego początku tekstu: jak odróżnić dobrą współczesną ekonomię od złej? Proponuję podwójny test. Po pierwsze, zgodnie z popularnym wśród ekonomistów dowcipem: data or shut up (dane albo bądź cicho).

Czytelnicy nigdy nie powinni się zadowolić argumentem z intuicji albo z „oczywistej” teorii, ale domagać się porządnego badania empirycznego lub przykładów z innych krajów.

Po drugie, należy wystrzegać się ogólnych narracji i prostych „globalnych” rozwiązań, zawsze żądając dyskusji o konkretnych problemach.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli”. Analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze