„Wyciągnięcie aborcji z kodeksu karnego to skok jakościowy, który pomoże odkryminalizować przerywanie ciąży w naszych głowach. Złe jest prawo, karanie, a nie przerywanie ciąży" – o walce o legalną aborcję w Argentynie opowiada Ruth Zurbriggen z pomagającego przy aborcjach kolektywu La Revuelta
Legalna aborcja w Argentynie ma wiele matek. Przez lata na sukces pracowały rzesze kobiet, wiele grup i feminizmów łączyło siły, żeby wywalczyć zmianę – prawa i myślenia. Jednym z fundamentów argentyńskiego ruchu na rzecz legalnej aborcji jest ruch socorristas – „ratowniczek”, które od lat towarzyszą kobietom przy samodzielnym przerywaniu ciąży.
Praca ratowniczek polegała m.in. na informowaniu o tym, jak bezpiecznie przerwać ciążę w domu za pomocą środków farmakologicznych, towarzyszeniu osobom robiącym aborcję lub kierowaniu do szpitali, jeśli ich przypadek mieścił się w granicach prawa. Ich aktywizm uratował tysiące kobiet przed niechcianą ciążą, niepewnym aborcyjnym podziemiem, a nawet śmiercią w wyniku powikłań (w ciągu ostatnich 30 lat zmarło w Argentynie w ten sposób ponad 3 tys. kobiet). Umożliwił też zebranie i usystematyzowanie wiedzy o dobrych aborcyjnych praktykach – kluczowych w nowych czasach legalnej aborcji .
Ale socorristas robią też o wiele więcej. "Najważniejsze w naszych spotkaniach przed aborcją jest to, że kobiety, które przychodzą ze spuszczonymi głowami wychodzą trochę bardziej wyprostowane" – mówi OKO.press Ruth Zurbriggen z kolektywu La Revuelta w Neuquén, która 20 lat temu zakładała Socorro Rosa – pierwszy aborcyjny telefon i punkt socorrista w Argentynie.
Dziś zamiast pojedynczego punktu jest sieć, która działa w całym kraju i łączy 54 feministyczne kolektywy. Tylko między styczniem a czerwcem 2020 roku towarzyszyły 8 967 osobom przy decyzji o przerwaniu ciąży.
Rozmawiamy z Ruth m.in. o tym, jak wyglądała długa walka o legalizację, czego uczy towarzyszenie przy aborcji, jak różnym feminizmom udało się razem dojść do celu i o co się kłócą.
Marta K. Nowak, OKO.press: 14 stycznia prezydent Alberto Fernandez podpisał projekt prawa legalizującego aborcję na żądanie do 14. tygodnia ciąży. Argentyna stała się feministycznym rajem w Ameryce Łacińskiej. A jak było wcześniej? W jakiej rzeczywistości zaczynałyście walkę?
Ruth Zurbriggen: Nasz kodeks karny powstał 100 lat temu. Aborcja uznawana jest w nim za przestępstwo, za które kara czterech lat więzienia grozi nie tylko lekarzowi, ale też osobie, która ciążę świadomie przerywa. Artykuł 86. mówił jednak, że aborcja nie jest karana w przypadku, gdy ciąża zagrażała życiu lub zdrowiu kobiety albo jest wynikiem gwałtu na kobiecie "zidiociałej lub obłąkanej".
Te potworki słowne, które miały oznaczać osobę z niepełnosprawnością intelektualną, zaczerpnęliśmy ze szwedzkiego kodeksu karnego, na którym się wtedy wzorowano.
Jak to możliwe, że z takim prawem w ogóle udawało wam się legalnie robić aborcje?
Kodeks karny się nie zmieniał, ale zmieniały się interpretacje. Najbardziej konserwatywna rzeczywiście zakładała, że ciążę z gwałtu można usunąć tylko w przypadku niepełnosprawności intelektualnej, ale nawet wtedy rodziny musiały często dochodzić prawa do aborcji w sądzie.
W 2005 roku, kiedy powstała Narodowa Kampania za Prawem do Legalnej, Bezpiecznej i Darmowej Aborcji, coraz głośniej mówiło się o tym, że nawet tak okrojone prawo nie jest przestrzegane. Głośno było o dzieciach w ciąży, którym nie pozwalano jej przerwać, chociaż zagrażała ich życiu i zdrowiu. Skargi zaczęły w końcu trafiać nawet do Międzyamerykańskiego Trybunału Praw Człowieka.
A potem wszystko zmieniło się na lepsze i to dzięki środowiskom anty-choice (hiszp. antiderecho, dosł. przeciwników prawa).
Jak to?
W 2010 roku w mojej prowincji Neuquén kobieta walczyła o zgodę na przerwanie ciąży 15-letniej zgwałconej córki. Musiała przejść przez wiele instancji sądowych zanim uznano, że przysługuje jej prawo do aborcji mimo braku niepełnosprawności.
Przeciwnicy prawa do aborcji poszli z tą sprawą do Sądu Najwyższego. Nie po to, żeby powstrzymać tę aborcję, dawno była zrobiona. Wnieśli skargę, żeby przypadkiem nie ustanowił się precedens. Wyszło im to bardzo źle. Sąd Najwyższy przyjrzał się sprawie i postanowił raz a dobrze zinterpretować kodeks karny z 1921 roku w świetle międzynarodowych konwencji praw człowieka. Wyrok jest punktem zwrotnym w historii aborcji w Argentynie.
Sąd zapis o niepełnosprawności odrzucił jako dyskryminujący. Uznał, że do przerwania ciąży wystarczy oświadczenie kobiety, że ciąża pochodzi z gwałtu. Sprzeciwił się "usądawianiu" aborcji, czyli zmuszaniu osób w ciąży do domagania się swojego prawa w sądach. Zwrócił uwagę, że mijający czas zamienia się w narzędzie obstrukcji praw.
Najistotniejsze okazało się to, że sąd nakazał ministerstwu zdrowia wypracowanie protokołu z instrukcjami dla ochrony zdrowia, jak przestrzegać prawa do aborcji. Protokół powstał w 2015 roku i od tamtej pory zawsze miałyśmy go pod ręką. Był kompendium wiedzy o tym, jak i w jakich sytuacjach można legalnie przerwać ciążę.
Ciążą z gwałtu, zdrowie i życie osoby w ciąży – brzmi prawie jak nasz "kompromis". A co protokół i prawo mówią o przerywaniu ciąży ze względu na ciężkie wady płodu?
U nas mówi się o ochronie "zdrowia integralnego" osoby w ciąży, którego częścią jest także zdrowie psychiczne i dobrobyt. Podstawą do umożliwienia przerwania ciąży może być deklaracja kobiety, że nie da sobie rady finansowo albo psychicznie. Protokół jest niesamowicie zaawansowany.
Medykalizacja aborcji, którą wprowadzał protokół instruując, jak przerywać ciążę lekami, miała też inny bardzo ciekawy skutek. Odebrała ginekologom niepodzielną władzę nad macicami, pozwoliły, żeby aborcja stała się doświadczeniem bardziej wspólnotowym.
W jaki sposób?
Bo teraz aborcję mogą robić również lekarze rodzinni. Lata temu, kiedy protokół jeszcze nie był tak liberalny, zgłosiła się do nas kobieta, której polecił nas jej lekarz. Zapytałam, czemu poszła akurat do niego, skoro wiedziała, że nie może jej pomóc.
"A do kogo innego miałam iść?" – zdziwiła się. "Przecież on jest jak mój psycholog. Leczy mnie, moje dziecko, moją mamę..."
Ośrodki zdrowia, w których pracują lekarze rodzinni są przestrzenią o wiele bardziej wspólnotową, lokalną. To nie ginekolog, którego widzisz raz w roku, tylko lekarz o wszechstronniejszym wykształceniu, który dba o zdrowie matek, dzieci, współpracuje z pracownikami socjalnymi.
Po wprowadzeniu protokołu okazało się, że to właśnie lekarze rodzinni najczęściej umożliwiali kobietom legalne przerwanie ciąży. Byli o wiele bardziej zakorzenieni w ich codziennym życiu i problemach.
Zapytasz: skoro miałyście to wszystko, po kiego diabła chciałyście jeszcze prawa?
Po kiego?
Bo system ochrony zdrowia wciąż jest hegemoniczny, jeśli chodzi o zawłaszczanie cudzego ciała. To, że wiele się zmieniło, nie znaczy, że zmieniło się wszędzie. Ustalenie, czy mieścisz się w ramach prawa do przerwania ciąży, zostało w rękach lekarza, a większość nie rozumiała, co mówi protokół.
Chciałyśmy aborcji na żądanie (aborto voluntario), żeby nikt nas nie pytał czy mieścimy się w jakimś wyjątku, czy spełniamy wymogi - przynajmniej do 14. tygodnia.
Chcesz zrobić aborcję? Tu masz leki. Koniec. Żeby już żaden lekarz nie mógł za nas zdecydować i powiedzieć: nie, tobie nie przysługuje.
Cofnijmy się do momentu, kiedy zakładałaś pierwszą linię telefoniczną aborcyjnego wsparcia. Jak to się stało?
Temat aborcji zawsze był w naszym kolektywie ważny. Byłyśmy częścią Kampanii i walczyłyśmy o legalną aborcję w systemie ochrony zdrowia, ale coraz więcej dowiadywałyśmy się też o aborcji lekami i o tym, jak szeroko są używane w innych krajach.
A potem była ta aborcja, która zmieniła wszystko. Pamiętam, że wracałam do domu i płakałam. Postanowiłam sobie wtedy, że to koniec, nie będą nam tego dłużej robić.
Co to była za aborcja?
Chłopak był moim studentem. Byli z żoną mapuchami, przedstawicielami rdzennej ludności, ciągle zmuszanej do walki o swoje prawa. Oboje młodzi, nie chcieli, żeby ktokolwiek się dowiedział. Zawiozłam ich do lekarza w sąsiedniej miejscowości, o którym wiedziałyśmy, że przerywa ciążę.
Byliśmy umówieni o świcie, przed otwarciem gabinetu. Na wstępie zażądał pieniędzy. Niczego nie wyjaśnił, nie powiedział, co będzie się działo. Chłopakowi nie pozwolił wejść, jej włożył tabletki, niczego nie tłumacząc. Trzeba było odczekać 12 godzin, więc wysłał nas do hotelu obok. W recepcji zapytali: a, wy od tego lekarza? To była cała mafia.
Musiałam wracać, obiecałam przyjechać w nocy, żeby ich odebrać. Nigdy nie zapomnę, jak przytulili mnie na pożegnanie, jakby nie chcieli puścić. Byli przerażeni, porzuceni. Płakałam całą drogę.
Okazało się jeszcze, że musimy zapłacić za hotel i za ręczniki zużyte przez ginekologa.
Był początek 2010 roku. Wróciłam i napisałam do koleżanek: koniec z tym gównem, musimy coś zrobić. Tego samego wieczora odezwałam się też do znajomego lekarza, który pracował w Hiszpanii w legalnej klinice aborcyjnej. "Dłużej tak nie możemy. Pomożesz?".
Tak założyłyśmy Socorro Rosa. Mówiłyśmy, jak zrobić aborcję samemu i pilnowałyśmy, żeby wszystko się udało. Ani przez chwilę nie przyszło nam wtedy do głowy, że powstanie z tego jakaś ogólnokrajowa sieć.
Po 10 latach wasza sieć liczy 53 kolektywy. Jak wam się to udało?
Miałyśmy na pewno sprzyjające warunki. Mogłyśmy opierać się na protokole, rekomendacjach WHO.
Poza groźbami i kilkoma dochodzeniami, które spełzły na niczym, nie spotkały nas żadne represje. Numer telefonu do dziś mamy ten sam. Nasze koleżanki w Salwadorze muszą go zmieniać co tydzień.
Na pewno podjęłyśmy też kilka dobrych decyzji. Od początku było dla nas jasne, że musimy działać publicznie.
Aborcję trzeba wyciągnąć ze sfery tabu, z ciszy, pokazać ją jako to, czym jest – codzienną praktykę. To jedyny sposób, żeby kształtować wrażliwość, która dekryminalizuje aborcję, sprzyja legalizacji.
Tak zadziałał masowy zryw w 2018 roku, kiedy projekt legalizujący aborcję doszedł aż do Senatu. Po raz pierwszy w historii Argentyny temat aborcji dotarł do rodzinnych stołów. Nieważne, że mówiła o nim nastoletnia córka, a cała reszta się z nią kłóciła – temat już się tam zadomowił.
Aborcja weszła też do szkół. Nauczyciel mógł nie chcieć o tym rozmawiać, ale na lekcję przychodziły uczennice z zielonymi chustkami na plecakach, symbolami ruchu proaborcyjnego i wzruszały ramionami: i tak będziemy mówić. Feministką nie jest się od święta na manifestacjach, jesteśmy nimi także w domu, w szkole, w pracy. Dzięki temu feminizm może być wszędzie. Tak samo starałyśmy się mówić przy każdej okazji o tym, że jesteśmy ratowniczkami.
Nawet w pracy?
Wykładam w instytucie kształcenia nauczycieli. Długo moją działalność aborcyjną zachowywałam dla siebie. Ale minęło kilka lat, zaczęłam być dumna z tego co robię i zaczęłam mówić: towarzyszę osobom, które potrzebują aborcji. Na pierwszych zajęciach.
Co na to studenci?
Niektórych zatyka. Kiedy atmosfera jest zbyt ciężka, po prostu zmieniam temat. Zdarzało się, że miałam umówioną rozmowę w radiu, pytałam studentów o pozwolenie i odbierałam na zajęciach telefon. Słuchali, jak opowiadam o statystykach dotyczących aborcji, a potem wracaliśmy do zajęć. Kilka moich studentek się do nas przyłączyło.
Co jeszcze miało wpływ na rozpowszechnienie ruchu?
Inną ważną decyzją było postawienie na ilość. Zdecydowałyśmy, że chcemy dotrzeć do kogo się da. Po dwóch latach od założenia telefonu – było już pięć kolektywów – zaczęłyśmy podróżować po całym kraju. Nie było weekendu, żeby któraś z nas nie siedziała w samochodzie w drodze na drugi koniec Argentyny.
W 2013 roku poprosiłyśmy znajomego reżysera, żeby coś na podstawie naszych opowieści napisał. Powstała sztuka teatralna. Jeden aktor, jedna aktorka, każdy odgrywał trzy różne postaci. Zjeździłyśmy z nią całą Argentynę. Po spektaklu zostawałyśmy dzień, żeby porozmawiać z każdym, kto miał pytania albo chciałby założyć lokalną grupę ratowniczek.
Nasz telefon się rozchodził, coraz więcej kobiet dzwoniło po pomoc, aż w końcu nie dawałyśmy rady. Wtedy jeszcze każdą dzwoniącą kobietą zajmowałyśmy się osobno. Nasz grafik pękał w szwach, biegałyśmy ze spotkania na spotkanie. Pomyślałyśmy: jak mamy dbać o innych, jeśli nie zadbamy o siebie? I tak podjęłyśmy kolejną ważną decyzję.
Żeby trochę się odciążyć, zaczęłyśmy robić spotkania grupowe dla osób, które chcą zrobić aborcję. Nie jestem ci w stanie opisać, jak wiele się wtedy zmieniło. Te spotkania stały się sercem naszego aktywizmu.
Co się na tych spotkaniach dzieje?
Trwają 2 -3 godziny, dobrze się do nich przygotowujemy – ciasteczka, napoje, żadnego podziemnego klimatu. A potem przychodzą osoby, które często po raz pierwszy mogą opowiedzieć o aborcji, którą miały 10 lat temu. Matki, które towarzyszą nastoletnim córkom i pierwszy raz odważają się opowiedzieć im, że same przerwały kiedyś ciążę. Ktoś inny wyzna, że ma kochanka, nie wie, czyje jest dziecko. "Masz kochanka? To świetnie, przynajmniej było przyjemnie". Dużo żartujemy, dekonstruujemy ciężką atmosferę, rozmawiamy o seksualności.
Podczas tych spotkań mogą wybrzmieć głosy i doświadczenia, które były tak zaciekle uciszane. Takie przeżycie otwiera. Najważniejsze jest to, że kobiety, które przychodzą ze spuszczonymi głowami, wychodzą trochę bardziej wyprostowane.
Dzięki tym spotkaniom nasz feminizm się zmieniał, socorrismo nauczyło nas słuchać.
Co to znaczy nauczyć się słuchać?
Przychodziły do nas kobiety i mówiły: nie mogę mieć tego dziecka. A my się wzdrygałyśmy: jakie dziecko, przecież to płód! W końcu zaczęłyśmy się zastanawiać. Co my robimy? Dlaczego? To przecież przerażający, autorytarny akt niesłuchania. Teraz pytamy: jak to nazywasz? Dziecko? To będziemy mówić o dziecku. Ciąża? Będziemy mówić o ciąży. To? Dobra, to.
Cały czas tworzymy pedagogię opieki, której podstawą jest właśnie słuchanie zaangażowane (escucha afectada). Takie słuchanie nie zakłada wcale, że jestem tu tylko po to, żeby cię słuchać i co postanowisz, będzie dobre. Nie, słucham cię, bo to, co ci się przydarza mnie porusza, obchodzi i chcę, żeby rozwiązało się w najlepszy możliwy sposób.
Partner cię kontroluje? To może zamiast w domu przerwij ciążę u przyjaciółki? Rodzina nie może się dowiedzieć? Zrób aborcję w nocy, a kiedy zaczniesz krwawić, obudź wszystkich mówiąc, że nie wiesz, co się dzieje. W szpitalu zapomnij, że cokolwiek brałaś.
Umiejętność i ciekawość słuchania i uczenia się dały nam wielką siłę i zmieniły nasz aktywizm.
Rozumiem, dlaczego coraz więcej osób zgłaszało się do was po pomoc, ale jak to się stało, że tyle osób chciało się przyłączyć?
Stworzenie sieci było możliwe dzięki osobom, które chciały coś zmienić tu i teraz. Silną potrzebę feminizmu opartego na działaniu wyzwolił rok 2018 i odrzucenie przez senat projektu legalizującego aborcję. Byłyśmy już wtedy sporą siecią, ale po tym głosowaniu nasze media społecznościowe zalały wiadomości.
"Senat zrobił mi coś takiego? To zostanę ratowniczką". Wiele osób chciało zawód i złość przełożyć na działanie, potrzebowały feminizmu bezpośredniego, który odzyskuje i wywyższa uczucia i osobiste zaangażowanie w działalności politycznej.
Zastanawiałyśmy się kiedyś, co w nas wywołuje towarzyszenie. Doszłyśmy do wniosku, że to coś niemal cielesnego. Wydaje mi się, że to uczucie to świadomość, że razem z tą kobietą, która mogła mieć władzę nad swoim ciałem dokonałyśmy wspólnie naszego małego rewanżu. Tym razem się patriarchatowi nie udało.
Bo dla nas osoba, która robi aborcję nie jest żadną ofiarą. Chociaż się tłumaczy, uważa, że nie ma wyjścia, tak naprawdę dokonuje niesamowitego aktu sprawczości, siły (potencia). Dlatego temat aborcji jest taki trudny.
Uważamy, że nie należy się krygować i zasłaniać. Że to żadne życie, tylko zbitka komórek. Ale z tej zbitki coś może powstać, prawda? Grajmy w otwarte karty, dlaczego mamy z tym problem? Tak, to jest potencjalne życie, ale jest ktoś, kto decyduje, czy to życie będzie, czy go nie będzie. Osoba w ciąży.
Feminizm, który kładzie nacisk na sprawczość uważam za niesłychanie ważny. Nie chodzi tylko o sprawczość w decydowaniu o ciąży, ale też w życiu społecznym, ekonomii, organizacjach wspólnotowych. Mówienie o sprawczości jest kluczowe.
Oczywiście patriarchat nam tego nigdy nie wybaczy. Międzynarodowe środowiska anty-choice mają w Argentynie dużą siłę, także ekonomiczną i wiele macek. Nie wdajemy się z nimi w dyskusje, nie odpowiadamy na zaczepki, nie wystawiamy jako łatwy cel.
Przez formę aktywizmu, jaką uprawiamy – balansującą na granicy tego, co legalne i nielegalne, musimy szczególnie dbać o bezpieczeństwo. Nie możesz iść na protest w obronie mapuchów z plecakiem pełnym kamieni, kiedy masz telefon pełen kontaktów do kobiet, którym pomagasz.
Dla nas temat aborcji jest o wiele bardziej złożony niż dwie zwalczające się strony. Najważniejsze są dla nas doświadczenia przerywających ciążę.
Czego nauczyłyście się o aborcji przez te lata?
Kiedy zaczynałyśmy, trzymałyśmy się wytycznych WHO, radziłyśmy się znajomych lekarzy. Wpadałyśmy w rozpacz, kiedy ktoś nie chciał po aborcji iść do szpitala na kontrolę. "Dziewczyny, przecież wszystko ze mną dobrze". A my wydzwaniałyśmy, namawiałyśmy. To absurdalne. Jak masz anginę i idziesz do lekarza po leki, to nie wracasz potem, żeby pochwalić się, że już jej nie masz, prawda? Dlaczego z aborcją miałoby być inaczej?
Wierzyłyśmy też, że drugi trymestr to granica, za późno, przy takiej aborcji nie możemy pomagać. Aż zgłosiła się do mnie kobieta w 20 tygodniu i powiedziała: słuchaj, będziesz mnie wspierać czy nie, zrobię tę aborcję. I jej towarzyszyłam, bo wiedziałam, że moja wiedza i umiejętności mogą okazać się kluczowe.
Bo kto zdecydował, że w drugim trymestrze ciążę można przerwać tylko w szpitalu? Medycyna. Ta sama, która nie ma pojęcia o ilości aborcji dokonywanych codziennie w drugim trymestrze różnymi metodami.
Znajoma lekarka, do której zawsze dzwoniłam z wątpliwościami powiedziała w końcu: daj spokój, wiesz o aborcjach więcej niż ja po 30 latach praktyki ginekologicznej. Mówiła też: "nie masz pojęcia, jaką ulgę przynosicie systemowi opieki zdrowotnej".
Jaka jest wasza relacja z publiczną opieką zdrowia?
Starałyśmy się, żeby była bliska. Stworzyłyśmy nawet sieć zaprzyjaźnionych pracowników ochrony zdrowia. Trochę po to, żeby mieć do kogo odsyłać kobiety w zaawansowanej ciąży, które mogły liczyć na legalną aborcję, a trochę po to, żeby samemu pytać ich o rady.
Aż w końcu to oni dzwonili i pytali o radę nas. W ten sposób zdobyłyśmy uznanie i coś, co nazwałabym upoważnieniem do robienia tego, co robimy. To upoważnienie dawało nam też systematyzowanie i publikowanie danych o aborcjach. Oficjalne statystyki o niczym nie wiedziały.
Ale najważniejsze dla uznania naszej pracy są kobiety, które przechodzą aborcję bezpiecznie. Znajomy ginekolog powiedział mi, że przed nami przyjmowali pięć kobiet z powikłaniami po nielegalnej aborcji tygodniowo. Teraz trafia do nich średnio jedna w miesiącu.
Kobiety mówiły nam, że w szpitalu pytano je wprost: "towarzyszyła ci La Revuelta? Powiedz, wtedy nie będziemy ci niepotrzebnie robić niektórych badań". Wiedzieli, że jeśli to my je prowadziłyśmy, nie używały byle czego. Nie muszę ci nawet mówić, jak ważne stałyśmy się w czasach pandemii, kiedy liczy się każde wolne szpitalne łóżko.
Przez te wszystkie lata byłyście też częścią szerszego ruchu na rzecz aborcji w ramach Kampanii. Jak wam się udało zarządzać taką społeczną mobilizacją i doprowadzić do sukcesu?
Nie bez konfliktów, inaczej nie bylibyśmy ruchem złożonym z ludzi. Feminizmów jest wiele, z niektórymi możemy zgodzić się na niewiele więcej niż legalną aborcję. Ale nawet jeśli się na siebie wkurzamy, kłócimy, nie zgadzamy, to wiemy, że się nawzajem potrzebujemy, że same nie damy rady. Przy nastawieniu na dialog i na to, że różnice są częścią feminizmu, możemy iść razem.
O co się kłóciłyście?
Na przykład o hasła. Sieć powstała w 2014 roku, ale dopiero w 2016 roku zaczęłyśmy skandować: wolna aborcja (aborto libre). Na początku naszym hasłem jako Kampanii było: "edukacja seksualna, żeby decydować, antykoncepcja, żeby nie robić aborcji, legalna aborcja, żeby nie umierać".
Jako socorristas uważamy, że aborcja nie jest żadnym mniejszym złem. to praktyka kulturowa i społeczna, która cały czas się odbywa. Kiedy zaczęłyśmy zgłaszać nasze uwagi do hasła, była straszna awantura. Słyszałyśmy, że to hasło już utrwalone, nie możemy go tak sobie zmienić.
A feminizmy są po to, żeby rozszerzać myślenie, a nie żeby ograniczać się do utartych przekonań. Wiele z tym hasłem osiągnęłyśmy, jasne, ale przyszła pora, żeby zrobić krok dalej.
Feminizm to jedyny ruch, który może połączyć cały świat. Nie ma takiego drugiego. To wielki potencjał, ale mamy przez niego więcej wyzwań, musimy proponować kolejne zmiany, bo nasze aspiracje nie kończą się na wyjściu na wyciągnięciu na ulicę kilku tysięcy kobiet ani nawet na legalizacji aborcji.
Chcemy cały czas budować więzi społeczne, dobra wspólne i walczyć o zmiany, które poprawią nasze życie tu i teraz.
Co teraz będzie z ruchem socorristas? Misja zakończona?
W żadnym wypadku, nasz feminizm nie kończy się na zmianie prawa. Teraz musimy dbać o to, żeby było przestrzegane, żeby zakorzeniło się w codziennym życiu. Czeka nas mnóstwo pracy. System ochrony zdrowia musi być zdolny usłyszeć: "przyszłam zrobić aborcję, bo chcę" albo "przyszłam zrobić aborcję i nie będę ci tłumaczyć dlaczego". Musimy dbać o to, żeby nikt nie ważył się zmarszczyć czoła na takie słowa, żeby przeciwnicy nie odważyli się stawiać przeszkody.
Uważamy też, że walka nie jest skończona dopóki aborcja nie zniknie z kodeksu karnego. Nie chcemy, żeby była uznawana za przestępstwo – to polityczna stawka o którą walczy nasz feminizm. Teraz zostaliśmy z wielką sprzecznością w prawie. Aborcja jest przestępstwem, ale w określonych przypadkach mamy na nią pozwolenie. Nawet jeśli poszerzymy liczbę tych przypadków do granic możliwości, będą to tylko kolejne pozwolenia.
Wyciągnięcie aborcji z kodeksu karnego to skok jakościowy, który pomoże odkryminalizować przerywanie ciąży w naszych głowach. Złe jest prawo, karanie, a nie przerywanie ciąży. Depenalizacja i legalizacja muszą iść w parze.
Nie interesuje nas też, żeby aborcje zostały uwięzione w systemie opieki zdrowotnej. Chcemy, żeby możliwości było wiele. Chcesz zrobić aborcję w domu w towarzystwie przyjaciółek? Państwo zapewnia ci leki. Zależy ci na tym, żeby zrobić to w szpitalu? Masz taki wybór. Socorristas będą dalej działać i wspierać, szczególnie teraz, kiedy prawo daje nam nowe możliwości.
A co doradziłabyś nam – Polkom, w walce o legalną aborcję?
Najważniejsze, to zmienić narrację. Upubliczniać doświadczeniach osób, które przerywają ciążę, wyciągnąć je z cienia. O aborcji mówi kodeks karny, ochrona zdrowia, media, prawicowcy, księża... Nie mówią ci, którzy ją robią. Trzeba dać im mówić, problematyzować. Nie upraszczać.
Powinniśmy rezygnować z polaryzacji: że aborcja to albo największe zło, albo najlepsze, co ci się może w życiu przydarzyć. Naszym zdaniem każda aborcja to oddzielny świat. Czasem decyzji towarzyszą ambiwalentne emocje.
To właśnie wyniesienie tych doświadczeń na scenę polityczną i społeczną sprzyja tworzeniu wrażliwości wspierającej legalizację. Świadomość, że to konkretne jednostki, które podejmują decyzję. To sąsiadka, do której chodzimy po sól, prosimy o pomoc przy dziecku. Jak mogę myśleć o niej jak o morderczyni?
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze